Oliver Lieb przerywa milczenie po 10 latach
Gdyby nie kilka spektakularnych historii z ostatnich lat, pewnie nikt nie dałby się przekonać, że w obecnych czasach muzycy nadal mogą zaskoczyć fanów nowym albumem niemalże w dniu premiery. Trudno co prawda porównywać osiągnięcie Olivera Lieba do sztuki, której dokonał David Bowie z „The Next Day” czy Beyoncé, wydając niespodziewanie swój piąty album „Beyoncé”, lecz mimo to comeback niemieckiego producenta pod aliasem L.S.G. po ponad 10 lat milczenia to gratka dla koneserów.
W tym czasie Lieb nie był kompletnie nieobecny na scenie muzycznej. Nagrywał, choć dość chimerycznie i zdecydowanie nie z częstotliwością, z jakiej słynął w latach 90., głównie techno i tech house, rozciągając tę stylistykę także na „Volpe”, którym dwa lata temu przypomniał na moment o L.S.G. Jednak przede wszystkim zajmował się masteringiem – z drugiego rzędu mógł zatem wygładzać kontury późniejszych klubowych przebojów.
Mimo że pełnoformatowym debiutem „Rendezvous in Outer Space” Lieb zapisał się w gronie pionierów nurtu trance, jego najnowsza płyta stanowi kontynuację brzmienia znanego z „The Hive” i „Into Deep”, wspartego oczywiście fascynacją techno oraz tech house’em. „Double Vision” wydane zostało nakładem Bonzai Progressive, co wydaje się ostatecznie pogrzebało nadzieje na trance spod szyldu 140+ BPM i hołd dla „Hearts”. Liebowi nadal jednak zdarza się zabrać słuchacza w podróż przez swoje galaktyczne melodie („Colors of Noise”, „Supercycle”), innym razem w zakamarki mrocznego ambientu i downbeatu rodem z „The Black Album” („Perfect Blue”), a niekiedy przypomnieć o zawadiackich dokonaniach Wippenberga czy Cosmic Gate z czasów poprzedzających okres nieaktywności L.S.G. „Double Vision” może brakować świeżych pomysłów, ale dla miłośników elektronicznych brzmień, którym dziś bliżej już do klasyki aniżeli ślepego gonienia ostatnich trendów, będzie to więcej niż solidna próba. W końcu trudno o producenta, który w studiu nagraniowym zawstydziłby maestro Lieba.