News

Refleksje na koniec roku: Igor Warzocha

Zbliża się koniec roku, a mnie
zostało wyznaczone zadanie osobistego podsumowania mijających
dwunastu miesięcy. Umarłbym ze wstydu, umieszczając jedynie
podsumowanie muzyczne i wymieniając najfajniejsze albumy i utwory –
czego zresztą, o zgrozo, zrobić nie mogę, gdyż podważyłbym całą
swoją filozofię nie sugerowania nikomu niczego i dawania wolnej
ręki, wedle upodobań. Nie byłbym sobą, gdybym nie rzucił wody na
młyn fanom mojej pisaniny i umieścił zwykłe Top 10 wydarzeń. Szczerze wolę
podsumować wszelkie moje działania i zjawiska związane z pracą,
którą widzicie na co dzień, a komentarze dotyczące trendów
pozostawiać ludziom, którzy widzieli i wiedzą więcej niż ja w
tej chwili. Niewykluczone, że będzie to pierwszy i zarazem ostatni
tego typu wywód z mojej strony, gdyż wątpię, że w
przyszłych latach oczy otworzą mnie się jeszcze szerzej, oraz że
może wydarzyć się dla mnie więcej, niż w 2010. No chyba, że w
przyszłym roku wygrałbym jakiś magiczny ranking – umówmy się,
że to się nie stanie.

Dlaczego? Otóż pracując w tej, a nie
innej branży, na co dzień spotykam się z różnymi rodzajami
podejść ludzi do sprawy promocji i natręctwa, obecnego w tej
chwili dosłownie na każdym kroku. Rok ten uświadomił mi jedno:
sprzedać można wszystko. Nie jest ważne, co prezentuje sobą dany
„artysta”, marka, płyta, czy cokolwiek innego. Istotne jest
tylko to, co napiszę o tym ja, lub którykolwiek inny kolega po
fachu, PR-owiec. Tak, tak – nie myli Was wzrok. W tej chwili
dziennikarzy w serwisach i magazynach tematycznych już prawie nie ma. Są w większości PR-owcy, którzy mniej lub bardziej starają się sprzedać
siebie, swoją wizję, wizję przełożonych, czy produkt kogoś
zlecającego im zadania promocyjne. Wracając do rankingów
popularności i podsumowań, najważniejsze jest uciekać jak
najdalej od sztucznego szumu nieustannie na siłę tworzonego wokół
pewnych niezasługujących na to zjawisk, wchodzenia komuś w, za
przeproszeniem, tyłki i za wszelką cenę pozostanie sobą.

Choć może Wam się to wydać dziwne,
to właśnie jest myśl przewodnia mojego roku 2010, podsumowująca w
zasadzie wszystko, co się w nim działo. Przy całej tej nawałnicy
radiowego badziewia, komercjalizacji muzyki elektronicznej i
guettyzmu, widocznego ostatnio jeszcze bardziej niż zwykle, a po
przeszło sześciuset, raz lepszych, raz gorszych, artykułach
wrzuconych w tym roku, kilku ogromnych relacjach z imprez masowych
oraz ponad setce informacji prasowych od agencji eventowych, kto jak
kto, ale ja mogę powiedzieć jedno:

nie dajcie się robić w przysłowiowe
bambuko!

Nikomu. Dziennikarzom, agencjom,
PR-owcom, promotorom, DJ-om, producentom, nawet sobie nawzajem.
Nauczenie się rozdzielania rzeczy dobrych, od rzeczy sztucznie
wychwalanych pod niebiosa i samodzielne poszukiwanie ciekawych artystów to jedyne, co może uzdrowić branżę w
Polsce, która zgodnie z ogłaszanym wszem i wobec kryzysem, brnie dalej
spiralą w dół – ku bankructwie wszystkiego, na czym jeszcze w
tej chwili można zarobić. Mniej eventów w 2011? Bzdura! Eventów
będzie więcej, do czasu aż walczącym ze sobą agencjom skończą
się środki na finansowanie przesadnie częstych imprez. Wtedy
budowanie wszystkiego trzeba będzie zacząć od zera i zerowej
liczby imprez masowych. Stanie się to z dość prostego powodu:
generalnie, jako społeczeństwo, nie myślimy samodzielnie, lecąc
jak muchy do… Wiecie czego.

W tym wszystkim najciekawsze jest, że nie można wcale za to winić ani publikowanych w ramach tego czy innego portalu treści, ani stających na głowie agencji, ani samych klubowiczów. Winny jest trend, który powstał gdzieś kiedyś, dawno temu, gdy jeszcze na imprezach chodziło o to, żeby się bawić…

Sporo z moich manifestów sprowadza się
do wszechobecnego kultu DJ-a, sugerującego, iż praca DJ-a jest
cudowna, DJ jest bogiem, a godni noszenia miana DJ-a są tylko
ludzie, którzy cały czas wypowiadają się o swojej przeogromnej
pasji i o tym, jak to prawdziwy DJ powinien wszystko robić
charytatywnie, bo to przyjemność. Powiedzcie to ludziom, którzy za
swój występ biorą kilkanaście – albo i więcej – tysięcy
Euro, wciskając te ściemy w każdym możliwym wywiadzie, żeby
pokazać, jak to kochają swoich fanów i to, co robią. Pewnie, że
kochają! Z takimi gażami, trudno byłoby takiej pracy nie kochać!
Jedyni ludzie, którzy naprawdę kochają DJ-ing i muzykę, i mogą
nazwać wszystko mianem pasji, to ci, którzy nie grają wiązanki
tych samych utworów dwa razy w tygodniu, którym sprawia to
jakąkolwiek trudność i mogą czerpać satysfakcję z udanego
przejścia, czy seta. DJ-ing to ciężka praca – być może jeszcze
cięższa od samego siedzenia w studiu i produkcji – za którą
niestety rzadko doceniamy właściwe osoby. Beatlesi zwykli ponoć
mówić: „skomponujmy sobie basen!” Ale Beatlesi nie kradli
nikomu utworów (mogę tutaj się mylić, ale pewnie da się to
sprowadzić do błędu marginalnego – kilku kawałków), nie
puszczali gotowych setów, nie wmawiali nikomu, że cokolwiek sobą
reprezentują, podczas gdy w rzeczywistości byliby tylko
podstawionymi gwiazdeczkami.

Dlatego też mój rok skupiał się
głównie na ciężkiej pracy otwierania Wam, drodzy czytelnicy FTB,
oczu. Na prawdę, na piękno muzyki różnych gatunków, na eklektyzm
w najczystszej postaci i na szczerą miłość do szeroko – a nie
tylko w ramach jednego gatunku – pojętej muzyki. Najgorsze w
środowisku EDM jest właśnie to, że zamiast zgodnie żyć, chwaląc
wszelakie jej odmiany, wytykamy sobie, kto co lubi i dlaczego przez
to jest gorszym człowiekiem, a na bycie częścią FTB, czy
jakiejkolwiek innej społeczności, w ogóle nie zasługuje.
Jednocześnie zauważyć i pochwalić muszę ogromny progres w
muzycznym obyciu wortalu. Nie wiem na ile to zasługa moja, na ile
Marcina, a na ile po prostu sami zaczęliście poszukiwać muzyki,
ale stwierdzić można jedno: jeśli nastały czasy, gdy na FTB
wrzuca się artykuł o muzyce trance, komercyjnym housie, czy o
wielkim nazwisku mającym za chwilę wystąpić w Polsce, a spora
część komentarzy – żeby nie powiedzieć większość –
stanowi zwykle jakąś krytykę uznanej w świecie marki, czas chyba
otworzyć szampana i wypić za nasz wspólny, redaktorów i
użytkowników, swego rodzaju, sukces.

Oczywiście nie ma róży bez kolców.
Nieopłacalność wydawania DJ Maga i uszczypliwe komentarze
dotyczące niektórych poruszanych przez nas treści – wcale nie
zwalając przesadnie winy na użytkowników/czytelników –
pokazują, niestety, że nie dorośliśmy jeszcze jako społeczność,
do powszechnego zrozumienia faktów, że gdyby nie właśnie to
przemycanie sponsorowanych treści pomiędzy artykułami
poszerzającymi horyzonty i płynącymi prosto z serca, nie byłoby
nic, co dzisiaj nazywacie „kulturą klubową” w Polsce. Nie
byłoby „iwentów”, „festiwali”, potrzeby prowadzenia
jakichkolwiek portali tematycznych, ani nawet połowy z Waszej
obecnej wiedzy dotyczącej muzyki elektronicznej i większych for dyskusyjnych – poza tymi z piracką muzyką – gdyż
dziewięćdziesięciu dziewięciu procent informacji musielibyście
szukać sami na portalach zagranicznych. Łatwiej jest za to
krytykować ilość reklam, relacji i tematykę wybieraną przez
redakcję. Tym samym podziękować pragnę tym, którzy zdają sobie
sprawę, o co tak naprawdę chodzi w… prowadzeniu interesu.

Jeśli chcecie podsumowania muzycznego,
moglibyście się niemiło zdziwić, dlatego też bardziej niż ten
tekst, polecam przestudiowanie tegorocznych aktualności
muzycznych… Bo ile można pisać o Guetcie, SHM, czy Arminie i
Tiësto, emigrujących do popu? Smutna prawda jednak jest taka, że
podsumowując ten rok z perspektywy pseudodziennikarza, tylko ten
exodus artystów z korzeniami w muzyce elektronicznej był czymś
faktycznie wyróżniającym się. Poza tym, moim skromnym zdaniem w
tegorocznym świecie muzycznym wydarzyło się dość niewiele.
Żadnych względnie nowych gatunków, niemalże zerowa rewolucja,
szczątki powrotu disco, a także klubowy renesans… disco polo, to
chyba największe z tegorocznych doznań muzycznych. Prosi się o
komentarz dotyczący disco polo, ale pozwolę sobie to przemilczeć,
gdyż boli mnie dzisiaj głowa, a mogłaby rozboleć jeszcze bardziej
i pisanie tego tekstu rozciągnęłoby się na kolejny dzień.
Osobiście w tym roku cieszył mnie boom na przyjazny parkietowy,
„kontrolerowy, loop-tech-house”, który wprowadził w moich
gustach muzycznych i stylu grania dość spore zamieszanie, łącząc
w sobie brzmienia ambitne i zarazem taneczne, przyjemne dla nóg i
ucha, pozwalając jednocześnie na sporą dowolność w samym
miksowaniu i technicznej stronie grania. Ogromną radością
przywitałem wieść, iż w Poznaniu dobrze dzieje się pod względem
drum’n’bassu. Zasmucił mnie upadek Eskulapu, który mimo reanimacji,
po dwóch miesiącach przechodzi dalsze zmiany w zarządzie. A w
ogóle, to z przejedzenia klimatami klubowymi, żyję ostatnimi czasy
muzyką alternatywną, gitarową oraz indie dance, z dnia na dzień
coraz bardziej zadziwiając samego siebie przesadnie szerokim gustem
muzycznym, zahaczającym jednocześnie o techno, dubstep, tech-house,
indie, disco, drum’n’bass i pewnie jeszcze kilka gatunków, których
nazw nie potrafię wymyślić.

Na zakończenie chciałbym życzyć Wam
przyjemnych muzycznie dwunastu miesięcy, cierpliwości do mojego
biadolenia i czysto prowokującej pisaniny, oraz co najmniej
trzydziestogodzinnej doby. Poza tym więcej zrozumienia dla siebie
nawzajem, otwarcia oczu, a także byście dalej byli sobą i mówili
szczerze, czegokolwiek byście nie robili w życiu. Jednocześnie
zaznaczyć chcę, iż wcale nie jestem „anty” czemukolwiek. Na
pewno stoję za to całym sercem za polepszeniem świata muzyki
elektronicznej, klubów i imprez masowych, który po wielkim boomie
kilka lat temu, stoi teraz w miejscu, wywrócony przez wszystkich nas
do góry nogami.

A co jeśli również ten tekst jest
wielkim zabiegiem PR-owym, mającym ze mnie zrobić „spoko
szczerego zioma” i sztucznie stworzyć obraz człowieka, który nie
istnieje? Oceńcie sami. Nie zapominajcie używać głowy podczas
(ogólnie rzecz nazywając) uczestniczenia w kulturze klubowej,
filtrowania muzyki, wybierania godnych uwagi imprez masowych i walki
z promocyjno-reklamowymi wiatrakami, a rok 2011 będzie jeszcze
lepszy niż 2010. Gwarantuję.




Polecamy również

Imprezy blisko Ciebie w Tango App →