News

Marco V 'Propaganda V2′ – recenzja FTB.pl

Jakieś pół roku po premierze pierwszej ‘Propagandy’ mamy okazję przyjrzeć się części drugiej epopei popularnego w naszym kraju ‘Marco piątego’. O niezbyt imponującej jak na warunki sceny trance częstotliwości wydawania długogrających płyt przez tego artystę pisałem przy okazji recenzji ‘Propagandy 1’, teraz, kiedy w moim odtwarzaczu kręci się promocyjny okaz ‘Propagandy v 2’ z całą pewnością mogę stwierdzić: statystyka ta uległa zmianie:)


Wątpliwości co do powodzenia misji wydania dwóch albumów w jednym roku narodziły się we mnie po hucznych zapowiedziach grupy U2 o dokonaniu tego samego wyczynu, jak się dziś okazuje, słuch o drugim krążku irlandzkiej grupy w roku 2009 zanikł. To taka mała dygresja z nieco innej bajki, przejdźmy więc do tego co przyrządził nam Marco V.



‘Propaganda v 2’ po pierwsze różni się od poprzedniczki większą liczbą numerów (dobra, jest tylko dwa numery więcej, ale zawsze coś;)). Pewnym elementem spójnym wydaje się być tutaj rozpoczęcie numerem wokalnym, (teraz ‘When The Night Falls’, wcześniej ‘Unprepared’) i w obydwu przypadkach jest to wokal Benjamina Batesa, wiernego studyjnego współpracownika Marco. ‘When The Night Falls’ jest numerem dobrym, z równie niestandardowymi wokalami jak w ‘Unprepared’, lecz jakoś brakuje tutaj tego unoszącego się nad całością ducha Iggy’ego Popa, tak wyeksponowanego podczas numeru otwierającego pierwszą ‘Propagandę’. Dalej. ‘Scenario’ z udziałem obecnej również na poprzednim krążku Khashassi momentalnie rozpędza nam album za pomocą charakterystycznego dla Marco V instrumentarium, natomiast ciepły i wyrazisty głos wokalistki urozmaica numer o to coś, czego brakowało by wersji instrumentalnej. Numer kompletny.
 Track numer trzy: ‘Environmental Solution’ podąża tropem wyznaczonym przez ‘Scenario’, co dobrze świadczy o spójności materiału zawartego na krążku. Tutaj ‘bigroomowa’ melodia unosi się na ‘groove’ującym’, house’owym podkładzie. Numer cztery to kolejny wspierany wokalnie przez Khashassi kawałek pod sugestywnym tytułem ‘Predator’. Tutaj da się wykryć już więcej trance’owego brzmienia. Jakbym miał na siłę poszukać szukać elementów wspólnych ze słynnym klasykiem kina s-f, w którym niegdyś występował słynny gubernator, to pierwsze co się narzuca, to tajemniczy klimat. Breakdown to coś na kształt operowej arii w jak najbardziej modernistycznym tego słowa znaczeniu.
 ‘The Miracles Of Life’ to już mocniej zabarwiony house’owo numer, który z czasem za pomocną mocno elektronicznych syntezatorów przenosi się na inny poziom. Klimat ‘surowieje’ w tym momencie, jednak już następny w kolejce ‘Coming Back’ zapewnia nam kalejdoskopową zmianę klimatu. W tym numerze usłyszycie wokal Jonathana Mendelsohna, którego znacie już z produkcji Nica Chagalla i Way Out West. Mocny punkt albumu, to prawdopodobnie ta rozmazująca się w przestrzeni melodia jest powodem takiego stanu rzeczy.


 


‘How You Feeling?’ bynajmniej nie ma w sobie nic z opiekuńczego, introwertycznego klimatu, to najzwyczajniej rozwałka przypominająca starsze numery Marco, który nie na darmo jest tytułowany mianem wynalazcy tech-trance’u. Mocne syntezatory wprowadzają sporo energii i na pewno całość zadziała dobrze na parkietach. ‘Fantastic Damage’ wbrew temu, co tytuł mógłby sugerować, nie jest kolejnym zrywaczem parkietu, a numerem bardziej stojącym w opozycji do numeru siódmego na albumie. ‘Voices in my Head’ może z jednej strony stanowić nieco monotonny przerywnik na albumie, lub też świetny ‘rozkręcacz’ długiego seta. Psychodeliczne wokalne sample nadają numerowi swoistego klimatu, którego wydaje się na tym albumie aż za dużo, momentami robi się duszno. Pora na numer osiem: ‘Inconsistent Talk’ i kolejne ciekawe wokalizy, tym razem oparte na niezbyt oryginalnej melodii, wywróżyłbym temu numerowi wielkie powodzenie na parkietach, jednak ciężko wskazać mi jakieś nazwiska, które mogłyby zagrać to oryginalne, brudne cholerstwo. Zbliżamy się do końca. Numer jedenaście po pierwsze zwraca uwagę niezbyt oryginalnym jak na Marco V tytułem ‘Lucky Star’. Dźwięk syntezatora przynosi na myśl oldschoolowe brzmienie trance’u, jednak reszta aranżacji i pojawiające się lekko rapowane wokale sprowadzają nas na ziemię, cały czas obcujemy z muzyką tego samego człowieka. Uff. ‘Final Chapter’ jak sam tytuł wskazuje prowadzi nas do końca ‘Propagandy’. Może to i lepiej, bo ostatnie sekwencje tej opowieści wydają się być nieco monotonnymi. Jakby tego było mało, numer dwunasty też nie stara się w żaden sposób wyrwać z marazmu narzuconego nam przez ostatnie sceny dobiegającego do końca dzieła. Finalne zakończenie to ukłon w stronę przeszłości, czyli nowa wersja ‘Simulated’ opatrzona datą 2010. Wiadomo, że ‘Propagandowa’ wersja klasyka w żaden sposób nie dorówna oryginałowi. Trzeba to traktować jako mały dodatek, bynajmniej nie kolejny legendarny numer w dorobku Marco. I nastała cisza, dylogia Marco V została zakończona.


Przy każdym kolejnym albumie artysty, nie sposób jest uniknąć porównań do poprzedniego długogrającego krążka. Co można zrobić w przypadku, kiedy taki Marco V postanawia wydać dwa krążki w odstępie półrocza? Siła pierwszej części ‘Propagandy’ tkwiła w hitach takich jak ‘A Journey Into The Sound’, ‘Treviso’, ‘Coma Aid’ czy ‘Solitary Confinement’, które to popularność zdobyło dopiero po premierze albumu. ‘Propaganda v 2’ nie przynosi nam takich przebojów. Mało tego, spójność albumu jest aż zanadto wyeksponowana i momentami mocno zanudza. Mamy tu 100% Marco V, brakuje jednak momentów zaskoczenia, a jednym z tych pięknych ‘suspensów’ na pierwszej ‘Propagandzie’ było niesamowite ‘The Man Who Was There’. Wydaje się, że nie sposób było uniknąć jakiegoś schematyzmu wydając drugi album w jednym roku i dwie ‘Propagandy’ to potwierdzają. Rodzi się pytanie czy rzeczywiście nie było lepiej wydać dwóch krążków za jednym zamachem. Oceńcie sami. 




Polecamy również

Imprezy blisko Ciebie w Tango App →