Laidback Luke – obszerny wywiad dla DJmaga
Większość jego fanów pewnie myśli, że w biznesie jest od niedawna. Tymczasem gwiazda Sensation swoją pierwszą produkcję wydała prawie 20 lat temu! Oto wywiad z urodzonym na Filipinach Holendrem, z którego dowiecie się w jaki sposób i w jakich kierunkach rozwijała się jego kariera…
Witaj, znalazłem w sieci kilka wywiadów z tobą, przeważnie jednak dotyczą konkretnych produkcji albo kompilacji, tymczasem myślę, że nasi czytelnicy chcieliby poznać całą historię twojej kariery. Zwłaszcza, że pewnie większość z nich nie wie, że zaczynałeś bardzo dawno temu…
To naprawdę świetny pomysł, jestem jak najbardziej za.
Chciałbym więc, byśmy cofnęli się do samych początków, żeby dać wszystkim do zrozumienia, że Laidback Luke to żaden debiutant, ani nowy członek Szwedzkiej Mafii…
Jasne. Pamiętam, kiedy pierwszy raz zapragnąłem tworzyć muzykę elektroniczną. To było w 1992 roku. Jeden z moich przyjaciół pokazał mi jak tworzyć kawałki z pomocą komputera. To była Amiga. Wziął jeden z moich ulubionych tracków „Pump Up The Jam” Technotronic i pokazał mi jak wyciąć beat albo wokal, wrzucić zamiast tego coś innego i tak dalej. Spodobało mi się. Pochodzę bowiem z bardzo muzykalnej rodziny – tata jest giarzystą i basistą, mama śpiewa, ale ja nigdy nie byłem uważany za utalentowanego muzycznie. Jednak miałem tę całą muzykę w głowie i gdy odkryłem, że mogę tworzyć w komputerze, to była dla mnie rewolucja. Już wtedy wiedziałem, że chcę to robić do końca życia.
Tym przyjacielem był Dobre z The Goodmen? Czytałem, że z nim spotkałeś się dwa lata później…
Tak, dokładnie. Od tego momentu zacząłem tworzyć na każdym sekwencerze, który wpadł mi w ręce. Pierwsze pecety, pierwsze keyboardy… Parę lat zajęło mi przygotowanie pierwszych sensownych demówek. Potem wpadłem na Dobre…
Te pierwsze kawałki na Amidze to były taneczne rzeczy w stylu Technotronic czy coś innego?
Różnie, dużo ekperymentowałem. Byłem wtedy wielkim fanem The Prodigy, powstało więc dużo kawałków breakbeatowych. Byłem też miłośnikiem gabberów i hip-hopu. Próbowałem różnych rzeczy.
A propos hip-hopu – czy twoje zainteresowanie sztuką graffiti było z tym powiązane?
Pewnie. Co do rysowania – to był mój pierwszy talent. Rysowałem odkąd wyszedłem z pieluszek. Gdy dorosłem, ta pasja przeniosła się na graffiti. Muzyka hip-hop ciągle była ze mną – byłem fanem od zawsze. Afrika Bambaata, Mantronix – słuchałem tego namiętnie.
To może narysowałeś kiedyś jakiś komiks, który się ukazał?
Komiks nie, ale skończyłem studia jako grafik. Na początku kariery wszystkie okładki moich płyt były wykonane przeze mnie. Szczerze mówiąc zawsze chciałem rysować komiksy. Gdy miałem 10 lat, wymyśliłem sobie komiksowy magazyn, który sprzedawałem za niewielkie kwoty kolegom z klasy. Można więc powiedzieć, że rysowałem komiksy – między 10 a 12 rokiem życia (śmiech).
Podobno doświadczenia z nakładaniem poszczególnych warstw przeniosłeś ze świata rysunków do tego muzycznego?
To prawda, tak to czuję. Ja po prostu widzę dźwięki w mojej głowie. Gdy przypominam sobie jakiś kawałek, od razu mam przed oczami jego obraz. Kiedy słyszę muzyczną kompozycję, wiem jak ona wygląda. Od razu widzę stopę czy klapa, w jakiś cudowny sposób w mojej głowie to wszystko przekłada się to na konkretne obrazy.
I nie ma to nic wspólnego z widzeniem dźwięków po zażyciu LSD? (śmiech)
Nie, nie (śmiech). Mimo że pochodzę z Amsterdamu, nigdy nie brałem żadnych narkotyków.
Co myślisz w taki razie widząc wśród swojej publiczności ludzi, którzy wyglądają na takich, którzy coś zarzucili?
W moim przypadku dobra energia to coś naturalnego. I na pewno nie mam nic przeciwko temu, jeśli ktoś próbuje tego czy tamtego. Narkotyki związane z muzyką house postrzegam jako środki, które wywołują pokojowe reakcje, dzięki którym można poznać nowych przyjaciół. Jeżeli tego typu narkotyków zażywasz w racjonalny sposób, to może być tylko przyjemność.
Wróćmy do połowy lat 90., kiedy spotkałeś gościa z The Goodmen…
Tak, generalnie najpierw przedstawił mi swoje muzyczne korzenie, housowe klasyki, które go inspirowały. Przy okazji pokazał jakie stopy wybierać, jak robić mixdown. Dał mi wiele dobrych rad, dzięki którym moje produkcje zaczęły lepiej brzmieć.
Pamiętasz jakie klasyki ci polecił?
Na pewno były to kawałki DJ-a Pierre’a, jakieś numery acid housowe, których tytułów już nie pamiętam. Plus sporo utworów wydanych w wytwórni Strictly Rhythm.
Wspomniałeś o acid housie – słychać go mocno w twoim wczesnym remiksie do „The Stalker” Green Velvet z 1996 roku. To był twój pierwszy remix?
Tak się składa, że tak, rzeczywiście. Na stronie B winyla znalazł się remix DJ-a Zki & Dobre. To dzięki nim ukazała się moja wersja, powiedzieli w wytwórni, że mają nowy talent, i żeby pozwolili mi zrobić remix. Jak się później okazało, moja wersja była sukcesem.
Czułeś, że to twój prawdziwy początek?
Zdecydowanie, po kawałek zaczęli sięgać goście typu Carl Cox (Cox umieścił go nawet na kompilacji „F.A.C.T. II – przyp. red.), moja ksywa rozprzestrzeniła się w świecie. Jakiś rok później mogłem zaprosić na pierwszego mojego seta poza Holandią.
Po tym jednym kawałku?
Nie no, w tym czasie wydawałem już mniej więcej raz na miesiąc. Podobnie jak to się dzieje teraz, wtedy również byłem bardzo aktywny produkcyjnie. Nauczyłem się jednak, że o wiele bardziej sensowne jest wydawanie raz na jakiś czas, ale za to czegoś naprawdę dobrego.
Po następnych dwóch latach wydałeś już pierwszy album „Psyched Up”…
Wow, jesteś wyjątkowo dobrze przygotowany (śmiech).
Jak to pamiętasz?
To była kompilacja złożona z moich własnych tracków. Zawsze marzyłem o wydaniu albumu z utworami, w których eksperymentuję z hip-hopem czy drum’n’bassem, dorzucić do tego trochę techno… To była wielka radocha ukończyć i wydać ten krążek.
Co było dalej?
Po wydaniu tej płyty mocno wkręciłem się w techno. Pamiętam rok 1999 i mój występ na technicznym festiwalu w Holandii. Byłem ostatnim didżejem, grałem między 8 a 10 rano. Poszło mi wtedy tak dobrze, że ludzie wspinali się po didżejce, żeby zapytać kim w ogóle jestem. Po tym secie zrobiło się o mnie głośno – miłośnicy techno w Holandii zaczęli mi kibicować, przy okazji moja muzyka zrobiła się bardziej techniczna, wręcz hard-techniczna. Pamiętam, że zastanawiałem się wtedy jak mocna, o ile jeszcze mocniejsza może być moja muzyka, to był kolejny eksperyment.
Kolejny album „Electronic Satisfaction” nie zawierał jednak hard-techno?
Nie, nie. Po etapie z hard-techno czułem, że jestem na rozdrożu i nie wiem gdzie skręcić. Czułem, że jako producent walę głową w ścianę, nie byłem w stanie już tworzyć techno. Miałem już go serdecznie dosyć. Znowu więc pomyślałem, że czas na wolność, na eksperymentowanie. Na wspomnianej przez ciebie płycie byłem już gdzie indziej – moja muzyka stała się delikatniejsza, jakby bardziej popowa, z elementami electro. Muszę tu dodać, że teksty piosenek pisałem całe życie, od momentu kiedy skończyłem 4 lata…
4 lata?!
Tak. Mój ojciec miał pełno płyt The Shadows…
Czyli same instrumentale? (śmiech)
Dokładnie, brak słów i wokalistów mnie frustrował. Więc wymyślałem własne teksty do ich kawałków. Przy okazji „Electronic Satisfaction” mogłem zaszaleć w tym względzie. To była wielka radość otworzyć samego siebie na bardziej melodyjne sprawy i pisanie tekstów do własnych numerów.
Co twoi rodzice powiedzieli, gdy zacząłeś grać i tworzyć mocne techno?
Tak naprawdę nie dbali o to, jakim gatunkiem się zajmuję. Cieszyli się tylko, że mogę wyżyć z tworzenia muzyki, jakakolwiek by ona nie była. Wcześniej wspominali mi o tysiącach ludzi zarabiających na tworzeniu i sugerowali, że ja również mam taką szansę. Mniej więcej od 1999 roku mogłem żyć z grania w holenderskich klubach. Album „Electronic Satisfaction” zdecydowało się wydać Virgin Records…
Dobre, stare czasy…
Tak, choć potem przez kolejne dwa lata czekałem na wydanie poza Holandią, do czego ostatecznie nie doszło… Za to we własnym kraju moja kariera rozwijała się świetnie. Do jednego z numerów powstał nawet teledysk.
Nadal piszesz teksty piosenek, może dla innych wykonawców?
Zdarza się, ale głównie skupiłem się na tworzeniu pod kątem mojego nowego albumu. Pisanie tekstów to coś, co mi bardzo łatwo przychodzi. Choć inspiruję się też innymi – przejrzałem sobie np. ostatnio teksty Boba Marleya, George’a Michaela i The Beatles. Wiesz, jedni mają coś takiego w sobie, inni nie. Ja od zawsze miałem łatwość, po prostu to umiem i tyle.
Intryguje mnie twoje spotkanie ze Steve’em Angello w 2004, podobno mimo sporego stażu w produkowaniu, Steve wywrócił twój świat do góry nogami. Co takiego się stało?
Chwilę wcześniej, w roku 2003 zostałem poproszony o stworzenie hymnu do holenderskiego festiwalu Dance Valley. To był wielki hit, powstał też klip, w Holandii stałem się bardzo znanym didżejem. Robiłem więc swoje, wydawało mi się, że wszystko jest w najlepszym porządku. Jednak w kolejnym roku stwierdziłem, że jestem zbyt zajęty swoim własnym sukcesem i byciem popularnym, zbyt wiele myślałem o tym, jaki jestem dumny z własnego brzmienia i tak dalej. W tamtym czasie ukończenie kawałka zabierało mi od dwóch do trzech tygodni. Miałem swój sposób na produkowanie, nie było mowy o zrobieniu numeru szybciej. Steve Angello pokazał mi jak się robi tracki w cztery godziny. I to takie, które brzmią tak samo tłusto jak te wymęczone w kilka tygodni.
Wszyscy nasi czytelnicy już umierają z ciekawości – co to za trick?
Oczywiście nie mogę zdradzić wszystkich szczegółów, ale chodzi o samplowanie z innych numerów, potraktowanie tego limiterem i kompresorem na wyjściu mastera i dołożenie do tego dobrej stopy. Tym prostym sposobem kawałek jest gotowy w cztery godziny.
Skoro jesteśmy przy technikach produkcyjnych – nadal tworzysz w tym minimalistycznym studiu, które pokazałeś na youtube jakieś dwa lata temu? Jeden komputer, jeden keyboard i słuchawki?
Tak, musisz jednak pamiętać o mojej długiej drodze w tym temacie. Zaczynałem robić muzykę z pomocą hardware’ów. Ciężko pracowałem, żeby sobie sprawić dobre studio, analogowe syntezatory, kilka mikserów. Około 2003 roku postanowiłem przerzucić się na laptopa i plug-iny. Sprzedałem studio i sprawiłem sobie najlepszego laptopa i najlepsze wtyczki VST. W 2010 roku nadal twierdzę, że można tworzyć świetną muzę używając tylko laptopa.
Jeszcze większym szokiem jest fakt, że robisz wszystko na słuchawkach. Słuchając ekspertów to wbrew wszelkim zasadom!
To prawda, nie mam w swoim studiu żadnych porządnych odsłuchów. Nie rozumiem i nie zgadzam się z tymi wszystkimi teoriami dotyczącymi niezbędności dobrych odsłuchów. Jeżeli pracujesz na monitorach i ruszysz głową 10 centymetrów w prawo czy w lewo, brzmienie się zmienia. Jeśli przechylisz się do przodu albo do tyłu, również tak się dzieje. Z słuchawkami jest inaczej i to jest dla mnie kluczowe – dźwięk jest zawsze taki sam. Czy siedzisz czy leżysz, czy jesteś w domu, samolocie czy pokoju hotelowym. To wielka przewaga słuchawek. Wystarczy najpierw włączyć dobrze brzmiący track i już wiesz, jak powinieneś na nich słyszeć.
Co nie zmienia faktu, że niezmiernie rzadko słyszymy o producentach pracujących na słuchawkach. Znasz kogoś?
Rozmawiałem ostatnio z Fake Blood i on też tworzy na słuchawkach. To będzie zdarzało się coraz częściej, bo coraz więcej osób decyduje się na produkowanie w podróży.
Przejdźmy do twojej ostatniej kompilacji „Super You & Me”. Dlaczego zdecydowałeś się oddać połowę miejsca Avicii’emu?
Głównym powodem jest fakt, że moje imprezy z cyklu „Super You & Me”, a także mój label Mixmash mają być platformami dla młodych talentów. Mam zamiar wyławiać nowych zdolnych producentów, dużo zależy od nowej generacji twórców. Jednym z nich jest gość, którego promuję już od jakichś trzech lat czyli właśnie Avicii. Poprzedni rok jako producent miał niesamowity, ale ludzie nie są świadomi faktu, że jest też świetnym didżejem. Postanowiłem więc zaprosić go na CD 2, by pokazał światu jak dobrze miksuje.
Co to oznacza dla ciebie – bycie świetnym didżejem?
Trzeba umieć wyczuć tłum, ale jednocześnie nie bać się prezentowania własnego, oryginalnego brzmienia. Trzeba zrobić wszystko, żeby ludzie je polubili, co nie jest łatwe, jeśli się nie jest dobrze znaną postacią. Ważne jest, by set miał swoją dynamikę, powinno się też pamiętać o dostarczaniu ludziom rozrywki. Set powinien mieć swój scenariusz, napięcie powinno systematycznie rosnąć.
Jesteś jednym z niewielu znanych didżejów, który nie boi się mieszać różnych stylistyk….
Prawda jest taka, że niezwykle szybko się nudzę, na pewno nie należę do didżejów, którzy dają wygrać prawie do końca swoim kawałkom, następnie schludnie łączą je z kolejnymi. Potrafiłbym zagrać zwykłego, tech-housowego seta, najbardziej zwykłego, jaki można sobie wyobrazić, ale to dla mnie zbyt nudne i pozbawione przygód. Podczas grania czuję się jak kierowca rajdowy, chcę obijać się o prawą i lewą stronę drogi, sprawdzać jak to się skończy, szukać kolejnych wyzwań. Przy okazji dostarczać jak najwięcej energii na parkiet. To jak seks z kobietą – można oczywiście przez godzinę wykorzystać cztery najpopularniejsze pozycje, ale lepiej się trochę poprzekomarzać, przygotować jakieś małe niespodzianki, zaskoczyć tym czy owym. Inaczej to straci sens. Może zabrzmi to banalnie, ale set to musi być jakaś opowieść. Jeżeli dobrze ją opowiesz, jest szansa na coś wyjątkowego. Właściwe wibracje w kawałkach, niespodzianki, doprowadzanie do kulminacji – to podstawa.
Istnieją twoim zdaniem jakieś zasady czy wszystko można zmiksować ze wszystkim?
Tak, prawie wszystko. Zwykle gram w podobnym tempie, ale to nie znaczy, że nie można połączyć ze sobą dwóch numerów o różnych prędkościach. Można tu sobie pozwolić na wiele, ale powinieneś wiedzieć, co robisz. Musi to mieć sens, zwłaszcza, jeśli decydujesz się na ryzyko miksowania różnych gatunków.
W Polsce znają cię głównie z tribalowych electro-housów z elementami fidgetu, a tymczasem w ostatnich produkcjach słychać trancowe syntezatory!
Tak naprawdę odkąd pamiętam nienawidziłem trance’u – wydawałem się sobie zbyt cool, żeby lubić trance. Niedawno jednak odkryłem dla siebie tę muzykę i otworzyło się dla mnie dużo nowych dróg. Pomyślałem sobie, że ożywię trance, którego nie grają już goście typu Tiesto, którzy coraz częściej sięgają po electro. Chcę więc pożenić trance z beatami znanymi z electro-house’u. Z house’u wezmę funkowość i potężne beat electro i house’u, a z trance’u harmonie i energię.
Brzmi jak całkiem świeży pomysł…
No właśnie. Myślę, że nikt poza mną tego teraz nie robi. Kolejne wyzwanie. Zwłaszcza, że zauważyłem u siebie, iż nie potrafię zrobić trancowego kawałka. Mógłbym robić zwykły electro-house, fidget czy typowe holenderskie brzmienia, potrafię zrobić pop, hip-hop czy drum’n’bass, ale z trance’em mam problemy. Próbowałem wykręcić jakieś riffy i basy, ale stwierdziłem, że jednak nie umiem. Jest to więc spore wyzwanie, jestem nader podekscytowany.
Mówisz o szukaniu świeżego brzmienia, kto cię ostatnio zaskoczył w tym kontekście?
Afrojack miał doskonały rok. Jestem z niego bardzo dumny, bo wywodzi się on z mojego forum. Udało mu się stworzyć z dutch house’u coś innego, oryginalnego. Chuckie sobie również dobrze radzi, jest kilka całkiem nowych postaci jak Max Vangeli czy Antoine AN21 albo Digital Lab. Znam ich wszystkich z mojego forum, to doprawdy niewiarygodne!
Rzeczywiście. A co z twoim nowym albumem? Tak jak kiedyś, nagrasz eklektyczną płytę z różnymi klimatami, włącznie z drum’n’bass?
To ma być bardzo taneczna płyta. Pojawią się eksperymenty z disco, jeden kawałek bardziej popowy, ale w większości zapowiada się bardzo parkietowy materiał. Ludzie znają mnie z moich tanecznych rytmów, więc ten album taki właśnie będzie.
Jakieś kolaboracje?
Współpracowałem z różnymi artystami przez ostatnie dwa lata, teraz przyszedł czas na coś bardzo mojego. Oczywiście pracuję z wokalistami i twórcami tekstów…
Przecież sam piszesz teksty!
Tak, ale to zawsze interesujące współpracować z innymi na tym polu. Zwłaszcza z takimi, którzy z tego żyją.
Z kim ci się najlepiej pracowało?
To trudne pytanie. We wszelkich kolaboracjach chodzi o pewien rodzaj iskry, która musi wytworzyć się w studiu. To ten moment, kiedy wszyscy podnoszą ręce do góry i mówią „Yeah, to jest dobre!”. Pierwsi, którzy mi przychodzą do głowy, to Swedish House Mafia, nasz wspólny kawałek odniósł wielki sukces…
Przy okazji – za co konkretnie byłeś odpowiedzialny w tym numerze, stworzonym przez czterech facetów i wokalistkę?
Trudno wskazać coś takiego, to efekt niesamowitej interakcji w studiu, każdy z nas wycinał coś, dorzucał albo przearanżowywał. Świetnie nam się razem pracuje, jesteśmy do siebie podobni…
To prawda i wszyscy potraficie doprowadzać ludzi do szaleństwa…
– To mój cel. Wiesz, ludzie ciężko pracują na co dzień. Powinniśmy pamiętać, że muzyka house jest stworzona do tego, żeby dostarczać ludziom rozrywki, pozwalać im zapominać o codzienności, puszczać wodze szaleństwa. Jak w tytule kawałka, o którym rozmawialiśmy przed chwilą „Leave The World Behind”. Najlepsze moje momenty na imprezach to takie, kiedy stałem pod sceną z rękami do góry i wrzeszczałem ze szczęścia. Taką właśnie energię chcę dawać innym ludziom na parkiecie.
Wywiad z wakacyjnego numeru DJ Magazine Polska.