News

Kryzysu ciąg dalszy…

To dziwne, że w dzisiejszych czasach nie jesteśmy zalewani coraz to nowymi melodiami i świeżymi, muzycznymi pomysłami. Raczej jest wręcz odwrotnie – w radiu, w telewizji i na półkach sklepowych rządzą twarde, nijakie kotlety bez smaku. Czasem wręcz wypada złapać się za głowę w związku z „nową” płytą, która brzmi jak rodem z początku lat 90., kiedy to faktycznie publiczność żyła muzyką, a artyści rewolucjonizowali rynek.


Dzisiaj, przy współczesnych cyfrowych rozwiązaniach wystarczy, że podepniemy wszystkie wtyczki tam gdzie trzeba, że zamówimy w Internecie płyty i nagramy seta, którego w chwilę po zarejestrowaniu możemy wrzucić do sieci, gdzie wysłuchają go tysiące ludzi. Instrumentaliści mają od wyboru do koloru małych, przenośnych urządzeń, na których mogą nagrać genialną melodię w dowolnym miejscu i czasie. Muzykę możemy tworzyć na kolanie w tramwaju, za pomocą choćby urządzeń Korga jak Kaossilator. Jednak wybitne melodie nie powstają jednak i muzycy wolą odgrzewać stare hity, szukać do upadłego ustawienia na syntezatorze, które wykorzystał np. duet Daft Punk, co jest przecież kompletnie bez sensu, no bo co dalej z tą melodią, jak już ją wiernie odtworzymy…



Oczywiście nie można mówić, że wszystko brzmi tak samo, bo taka generalizacja byłaby zbyt daleko posunięta. Dwie dekady temu, w czasach, kiedy informacja nie płynęła tak szybko, zjawisko typu The Prodigy pocztą pantoflową urastało do rangi żywej legendy, pół ludzi, pół bogów, którzy na imprezach sprawiają, że publiczności na imprezach zmienia się stan percepcji. Dzisiaj dzięki Internetowi w kilka minut po danym wydarzeniu wiemy, że tacy Justice grali z niepodłączonego kontrolera, lub że Sven Vath zniknął gdzieś na backstage’u z jakąś małolatą.


Na szczęście wielkich talentów nie brakuje, jednak jest ich po pierwsze więcej (a przynajmniej dzięki mediom o większej liczbie producentów/DJ-ów wiemy) i są bardziej rozproszeni. W XX wieku historię muzyki tworzyły przede wszystkim środowiska (z nielicznymi wyjątkami) jak berlińskie czy to z Detroit, zjednoczona, energiczna publiczność, a po trzecie instrumenty. Gdy pojawiły się pierwsze, dziś kultowe, legendarne i drogie syntezatory Rolanda, to było to brzmienie tak nowe i zaskakujące, że właściwie wystarczyło grać na nich cokolwiek (patrz Plastikman), aby było ono ciekawe dla odbiorców. W tamtych czasach to były po prostu dźwięki z kosmosu.



Dzisiaj można pogratulować temu, kto ułożył swój ostateczny set up i stwierdzi z ręką na sercu, że niczego już nie będzie zmieniał/dokupował/upgradował. Liczba rozmaitych mikserów, kontrolerów MIDI czy odtwarzaczy jest powalająca, a co miesiąc pojawia się nowe urządzenie, które np. łączy kilka w jedno, jak choćby Korg ZERO 8 (który jest kartą dźwiękową, mikserem i kontrolerem MIDI).
W XXI wieku najważniejsze zdaje się znalezienie własnego stylu i rozwijanie się w tym właśnie obranym kierunku. Pytanie brzmi: wg jakich kryteriów mamy oceniać trafność naszych muzycznych wyborów? Na to pytanie, bez względu na to, czy ktoś jest fanem, słuchaczem, producentem czy DJ-em, każdy z nas musi odpowiedzieć sobie indywidualnie.




Polecamy również

Imprezy blisko Ciebie w Tango App →