News

Kalkbrenner: 'Ludzie myślą, że to takie fajne przyjechać do Berlina i brać narkotyki’

Paul Kalkbrenner to w tej chwili „gość od filmów”. Najpierw „Berlin Calling”, teraz „Documentary”. Niedawno udzielił ciekawego wywiadu dla Resident Advisor, postanowiliśmy część Wam przetłumaczyć. W pozostałej części mówił m.in. o tym, jakim jest wielkim fanem footballu, jak to upadek Muru Berlińskiego zmienił jego życie (i jak po tym wydarzeniu poszedł z ojcem na zachód kupić hamburgera w McDonaldsie, po czym wziął papierek od niego na pamiątkę) i jak to Berlin nigdy „nie jest”, zawsze „się staje”. Oto inne ciekawostki z życia Paula Kalkbrennera.




Gdzie dorastałeś?


Lichtenberg, Berlin. Na wschodzie. Miałem 13 lat gdy zburzono mur. Po tym zostałem na wschodzie. Gdy grywałem za młodu, na imprezy przychodziła niesamowita mieszanka ludzi. Nawet skinheadzi.


Kiedy zacząłeś grać?


Zaczęliśmy grywać w klubach dla młodzieży – takiej między 13 a 17 rokiem życia – to było w tygodniu, kiedy to oni przychodzili pograć w bilard. Przychodziły dzieciaki z kilku szkół, otwarte było od 18 do 24. Ja musiałem być przed 23 – miałem 15 lat, mama chciała, bym wracał przed 23.


Co grałeś?


Grywaliśmy razem z Saschą Funke. Np. sporo numerów z krajów Beneluksu, ale też lubiłem Underground Resistance, bo ich winyle były nagrane tylko na jednej stronie, a po drugiej był jakiś tekst i inne ciekawostki. Wiem sporo o płytach z lat 1992 i 1997, o późniejszych już nie bardzo.


Przestałeś zwracać uwagę?


Dokładnie. To płyty wprowadziły mnie w ten świat, ale tak naprawdę nie nadaję się do ich grania.


Pierwsza maszyna, którą kupiłeś?


Najpierw pożyczaliśmy – sampler Rolanda, sekwencowaliśmy na Amidze 500 i tak to polubiliśmy, że sprawiłem sobie Amiga 4000 Turbo. Mieliśmy też doskonały mikser, na który nagrywaliśmy dosłownie wszystko. Wtedy gdy coś przeoczyłeś musiałeś wracać i część robić jeszcze raz. Robiłem tak przez wiele lat, aż do roku 2001, kiedy to zupełnie przerzuciłem się na Ableton Live. Teraz, gdy gram na żywo, wygląda to tak samo, jakbym właśnie produkował muzykę. Wszystkie możliwości stoją przede mną otworę, mogę aranżować kawałki na nowy sposób.


Nie masz potrzeby zmian? W sensie czy znajdujesz wciąż nowe rzeczy czy po prostu czujesz się komfortowo ze swoim set-upem?


Tak się czuję. Znalazłem moje satysfakcjonujące ustawienia – zabrało mi to parę lat, ale jest tak jak trzeba.



A jak zacząłeś wydawać?


Mieszkaliśmy z Saschą razem i dzieliliśmy się ze sobą kawałkami, które robiliśmy. Znaliśmy też Ellen Allien z imprez Bpitch Control, które odbywały się jeszcze przed powstaniem wytwórni. Ellen wpadła do nas, poszło szybko – zapytała czy nagrywamy i powiedziała, że mamy kupić nagrywarkę i „zrobić tego więcej”. Miesiąc później przyszła znowu i stwierdziła, że nasze kawałki są dobre.


Czułeś, że to coś szczególnego czy naturalny progres?


Nie wiem. Było fajnie coś wydać i złapać parę bookingów. Grałem już wcześniej, ale to jest Berlin – tu trzeba wydawać własną muzykę. Nadal tak jest.


Teraz masz taką pozycję, że nie musisz wydawać zbyt często.


Tak, to wyjątkowa sytuacja. Nie wiem jak często zdarza się to artystom ze świata takiej muzyki. To bardzo luksusowy status, robię cokolwiek, na co mam tylko ochotę.


To niebezpieczne?


Tak, to niebezpieczne. Jednak odejście z Bpitch i wzięcie spraw w swoje ręce to jedyny sposób na to, żeby robić tylko to, co się chce – w moim przypadku to granie jak najlepszych setów, które sam właściwie organizuję. Jestem producentem, osobiście się tym zajmuję, najpierw przeglądam plany, potem wchodzę na scenę i gram. To wariactwo. Ale lubię ten stres, w Berlinie zrobiliśmy show w Arenie trzy razy większy niż wszystko dotąd. Zatrudniłem masę ludzi, czułem się odpowiedzialny.


Próbujesz się odciąć od „Berlin Calling”?


Tak, nie ma nazwy filmu w nazwie tournee. Mój menedżer tłumaczy każdemu promotorowi, że to nie impreza, gdzie wszystko nazywa się „Berlin Calling”, nie może robić takich ulotek. To wszystko, co możemy zrobić. Jest wiele spraw, których oczywiście nie da się kontrolować. Jak w tym powiedzeniu: „Chciałbym mieć odwagę do zmieniania tego co mogę, mieć cierpliwość do rzeczy, których nie mogę zmienić i być odpowiednio mądrym, by umieć rozróżnić jedno od drugiego”.


Niebawem zasiadasz do tworzenia nowego albumu. Już wiesz czego chcesz?


Pod pewnymi względami chcę, by to było coś jak moja płyta „Self”.


Dlaczego?


Bo to jedyny prawdziwy album, jaki zrobiłem. Ponieważ mogę robić co mi się podoba, ponieważ duże wytwórnie chcą mnie po prostu mieć w swoim portfolio. Chcą też mieć radio w portfolio, nawet jeśli nie robią na tym szmalu. Bo kiedy ich menedżerowie chodzą na modne afterparties, chcą, by w ich portfolio był nie tylko Scooter. Stałem się czymś podobnym, więc mogę robić co chcę. Tak naprawdę chcę znowu zrobić miły i „ustatkowany” album techno do słuchania. „Self” wyszło świetnie – sprawia wrażenie, jakby zrobione było podczas jednej sesji.


Awansowałeś do pewnej elitarnej grupy artystów, ale nie zachowujesz się jak oni.


Mam dystans do całego tego gówna, to nie jest prawdziwe. Robię muzykę techno, więc ludzie nie powinni mnie traktować jako celebrytę. Nie ma powodu, by przejeżdżający celebryta robił wrażenie na kimkolwiek. Ceną tego wszystkiego jest jednak fakt, że stajesz się dla młodych ludzi projekcją różnych nadziei. Myślę, że jeżeli ludzie wrzeszczą na twój widok, ponieważ jesteś taki fajny koleś, w tym momencie jesteś skończony jako artysta. Gdy to się stanie, już po tobie: bye bye. Jednak mnie nie zepsują, nikt z nich mnie nawet nie zna. Jestem wyeksponowany, to też powoduje, że jestem bogaty i znany. To moja wygrana, a reszta ma prawo kręcić filimiki podczas gdy ludzie tańczą, ma prawo bawić się image’em Paula Kalkbrennera.



A jaki jest ten image?


Nie wiem.


Więc co to są te twoje projekcje?


To nie moje projekcie, po prostu wiem, że ludzie sobie coś takiego tworzą. Nie ma jednej wersji mnie, jest 1000 różnych, większość na przykład zupełnie nie rozumie filmu „Berlin Calling” i myśli, że to jakaś rada. Myślą, że to takie fajne przyjechać do Berlina i wziąć dużo narkotyków, potem przychodzą na koncert i mówią, że pod wpływem narkotyków im się bardzo podobało.


Wyglądasz ogólnie na wyluzowanego.


Bo jestem. Te wszystkie kwestie związane z undergroundem. Nikt nie chce być komercyjnym gościem, który ma dużo kasy, ale nikt już go nie szanuje. Ale też nikt mi nie powie, że woli sprzedać 300 płyt zamiast 3000. Każdy chce, żeby jego muzyka była słuchana. Gdyby nie chciał, byłoby to tylko hobby. Jeśli jednak decydujesz się z tego żyć, nie mów, że wolisz sprzedać mniej płyt niż więcej. Osobiście nigdy do nikogo nie wysyłałem mojej muzyki, nigdy nie reklamowałem komuś samego siebie. Pozwalałem ludziom przychodzić do mnie. To samo się kręci, nie muszę się stresować. Mój agent dobrze mnie zna – wie, że jeśli właśnie zagraliśmy duży event, kolejne weekendy gramy w klubach dla 350 czy 400 osób, odmawiamy 98% propozycji. 




Polecamy również

Imprezy blisko Ciebie w Tango App →