News

Co narkotyki mają wspólnego z przedszkolem zdaniem Villalobosa?

Człowiek- legenda, król minimal house’u i niekończących się kawałków. Pupil minimalowej publiczności i pogodny, sympatyczny człowiek, mający wiele do powiedzienie. Polecamy świeży wywiad dla FACT Magazine.



Ricardo, właśnie wróciłeś do domu ze studia. Co tam robiłeś?


Max [Loderbauer] i ja, pracujemy nad tym bolywoodzkim soundtrackiem. Próbujemy nadać scenom tanecznym domieszkę naszego miasta. Uberliniamy je, remiksujemy.


Kolejny projekt remiksowy z Maksem Loderbauerem. Co przyciągnęło cię do tego?


Przede wszystkim, podzielamy wielki szacunek dla indyjskiego dziedzictwa muzycznego, generalnie dla tamtejszej kultury. Shah Rukh Kan tam jest, tak jak wiele innych, bolywoodzkich wielkich. Przypuszczam, że naprawdę spodobał nam się pomysł wspólnego szycia muzycznego kostiumu do tego filmu.


A jak doszło do projektu remiksowego ECM?


Stefan Steigleder, który pracuje w Universal i dobrze zna zarówno scenę elektroniczną jak i jazzową, wiedział o moim pokrewieństwie z brzmieniami ECM i tak doszło do kontaktu z labelem, jako że Universal jest dystrybutorem ECM. Przygotowanie projektu zajęło lata, naprawdę. Powoli, krok po kroku. Przypuszczam, że tak to się obywa w ECM. Oczywiście nie chcieliśmy rzucać się na to jak byk na płachtę!


Jakie masz najwcześniejsze wspomnienie związane z ECM?


Gdy miałem piętnaście lat, kupiłem swoją pierwszą płytę ECM – „Ritual” Keitha Jarreta, to było około 1985. I naprawdę zaklikało. Od tamtej pory zbierałem płyty ECM.


Znany jesteś z włączania utworów ECM do swoich setów DJ-skich. Z jakim dla parkietu rezultatem?


To niesamowite, co może zdarzyć się na parkiecie, taka emocjonalność i zdziwienie! Ludzie naprawdę nie spodziewają się pojawienia powiedzmy chóru albo klarnetowego solo. To zaskakujące w kontekście europejskiej muzyki rytmicznej. Naprawdę to lubię.


Wydaje się, że ślady estetyki ECM uwidoczniły się już wcześniej, w 2003 albo 2004, gdy pracowałeś nad swoim albumem „Thé Au Harem d’Archimède”.


Słucham ECM od dekad, naprawdę wyostrza to twoje ucho. A twoje muzyczne uzewnętrznianie się zawsze jest sumą tego, co słyszałeś wcześniej.


Jeśli spojrzeć na przykład część gitarową w swoim kawałku „Hireklon”, brzmi to prawie jak przewidywanie sampla gitarowego z „Blop” Christian Wallumrøda, który zremiksowałeś z Maksem Loderbauerem na album Re:ECM.


Masz rację, to rzeczywiście idzie w tym kierunku. W „Hireklon” użyłem próbki gitary z magazynu specjalistycznego. Prawdopodobnie faktycznie było to swego rodzaju wstęp do doświadczeń z samplami ECM.


Czego nauczyłeś się z świata brzmień ECM?


Wiele o samym dźwięku, rozmieszczenia częstotliwości, używania przestrzeni między instrumentami. W muzyce elektronicznej wszystko dzieje się w bardzo ograniczonym zakresie. Z produkcjami jazzowymi, zwłaszcza przy ECM, uwagę poświęca się przestrzeni pomiędzy instrumentami, ciszy między nimi. Moim celem było stworzenie takiej estetyki w muzyce elektronicznej. Tej przestronności. I pod tym względem ECM dało mi wiele, z ich unikatową estetyką uformowaną przez Manfreda Eichera. Bierze udział w każdej produkcji i tak powstaje to brzmienie. On ostatecznie je kształtuje.


Manfred Eicher dał wam przyzwolenie, by używać wszystkiego, co chcecie z katalogu?


Po tym, jak ruszyliśmy z projektem, Manfred odwiedził nas w studio, posłuchał tego, co zrobiliśmy na tamtym etapie i powiedział nam, że możemy użyć czegokolwiek chcemy, że możemy robić to bez ciśnienia. A to ogromny zaszczyt, gdy dzieje się coś takiego.


Czy wiesz jakie są doświadczenia Manfreda Eichera z muzyką klubową?


Manfred z pewnością miał swoje przeżycia związane z muzyką elektroniczną. Co ważniejsze, jest kimś, kto patrzy na muzykę bez szufladkowania jej. Jest budowniczym mostów. A ja przypuszczam, że o to chodzi w tym projekcie: otwartość. Łączenie ze sobą dwóch światów.


Przekraczanie mostów to coś, co charakteryzuje również twoją muzykę.


Czyż nie w całej muzyce chodzi o budowanie mostów? Burzenie granic, o to chodzi. Na innym poziomie, socjalny aspekt jest dla mnie naprawdę ważny. Chodzi o jednanie ludzi. By mówić jednym, muzycznym językiem. To główny powód, dla którego to wszystko robię.


Prz ypuszczam, że muzyka klubowa pojawia się na albumie tylko na poziomie abstrakcji…


Oczywiście, nie napędza jej mania taneczna. Dotyka źródeł muzyki klubowej, ale przy znacznie łatwiejszym gardle. Uszanowaliśmy granicę prędkości 128 BPM, ale głównie poza beatem albo przetransformowanego w triolę. Dla klubowiczów, którzy mają pewne oczekiwania względem mnie i Maksa, może być to niespodzianką.



Nagrałeś go już jakiś czas temu.


Żeby być dokładnym, dwa lata temu.


Jak podchodziłeś do pracy z ECM w studiu?


Bardzo naiwnie, jak ze wszystkim, co robię. Na każdy z utworów przeznaczaliśmy jeden dzień. Odizolowywaliśmy dźwięki, które lubiliśmy z oryginałów, składaliśmy aranżację i miksowaliśmy to na żywo. Takie naiwne podejście do muzyki jest czymś, co staje się coraz bardziej ważne. To proces nie bycia sfiksowanym na punkcie jakiegoś celu. OK, z remiksami klubowymi trzeba spełniać pewne oczekiwania. Ale generalnie, próbuję nie aktywować swojego intelektu. Staram się być bardziej i bardziej dziecinny.


Produkowałeś wcześniej muzykę dla dzieci…


Tak. Teraz, gdy mam własne dzieci, chce pokazać im wszystkie rodzaje muzyki. Tak, jak moi rodzice pokazali je mnie. Zaskakuje mnie, jaką muzykę lubią albo nie lubią moje dzieci. Jak to może się zmienić, w zależności od sytuacji. W tym zakresie, wiele można nauczyć się od dzieci, bo naprawdę odczuwają muzykę na całkowicie emocjonalnym poziomie. Dla nich jest taka, jaka jest.


Tak naprawdę żyją tylko chwilą.


Dokładnie. Powinno się spróbować dać zawładnąć podświadomości. Jako artysta nie pracujesz dobrze pod presją świadomości. Nie grasz tak dobrze, gdy zaczynasz o tym myśleć, powinieneś spróbować wyłączyć. To myślenie o tym. Presja jest jedną z największych przeszkód dla kreatywności.


Spotykasz się również z wielką presją publiki. Jak dajesz sobie z tym radę?


Przede wszystkim, próbuję utrzymać dobry balans między komercyjnymi i mniej komercyjnymi imprezami. Jeśli czuję presję, zawsze próbuję zrozumieć, w którą stronę presja jest wywierana, by uwolnić się od niej. Z publicznością są bardzo fajne sytuacje i równie bardzo nieprzyjemne. Trzeba odfiltrować negatywne doświadczenia, by nie karmić ich swoją energią. Bo naprawdę potrzeba energii na coś innego.


Niemiłe, jak wiecznie świecące się oczy aparatów w telefonach…


Dokładnie. W takiej sytuacji powinieneś być tak zrelaksowany, jak to tylko możliwe. To wielki proces uczenia się bycia osobą, która stoi przed publicznością. Powinieneś spróbować być w innym miejscu, niż tam, gdzie spada lawina. To naprawdę ważne. Moja rodzina bardzo mi w tym pomaga. Teraz mam więcej powodów, by uciekać od zgiełku. Lubię spędzać wiele czasu z rodziną. Dzieci są bardzo dobrym powodem, by wracać do domu.


Wracając do projektu ECM: jak poznałeś Maksa?


Poznaliśmy się czternaście lat temu w Chile i od razu staliśmy się przyjaciółmi. Kilka lat temu zrobiliśmy muzykę do niemego filmu, co było naszą pierwszą kolaboracją muzyczną. Mamy bardzo kumpelski związek. Nauczyłem się wiele od niego, bo ma duże doświadczenie. Max to świetny nauczyciel.


Gdy pracujecie razem, kto czym się zajmuje?


Zajmuje się brzmieniem i rytmiką, podczas gdy Max bardziej zainteresowany harmonią i aspektami melodyjnymi. Tylko to są oczywiste różnice. Pomysły płyną tam i z powrotem, nie ma ustalonych zasad. I co ważniejsze, nie ma współzawodnictwa. Lubimy wiele żartować. Robienie muzyki wspólnie to wiele radości. I działa to między mną i Maksem po prostu świetnie.


Zaciągnęliście do tego projektu również małą armię syntezatorów…


Pracujemy na bazie modułów Deopfer, których używamy w połączeniu z technologią cyfrową. Są tych modułów setki! W Berlinie jest taki sklep, SchneidersBuero. To miejskie centrum analogowych syntezatorów. Andreas Schneider ma gigantyczną wiedzę o systemach modularnych. Całe szczęście jest gotów dzielić się tym bogactwem informacji. Bardzo ważne, że SchneidersBuero tu jest!


Jest o nim interesujący dokument.


To temat bez dna, mogliby zrobić trzy kolejne filmy. Schneider daje nam porady i przesyła nasze doświadczenia producentom. Wymiana informacji przez Schneiders Buero jest bardzo, bardzo owocna.


Te analogowe skrzynki mogą żyć własnym życiem. Jak dajesz z tym sobie radę?


Gdy sprytnie je połączysz, same robią muzykę i otrzymuje się oszałamiające rezultaty. Całe współgranie modułów może sprawiać wrażenie, że jest tam bestia. Taka humorzasta: czasem naprawdę trudna, czasem w idealnej harmonii. Nigdy nie jest taka sama. Gdy włączasz moduły dnia kolejnego, dostajesz całkowicie inne rezultaty. A gdy połączysz syntezatory, zaczynają tworzyć muzykę same. Im dłużej pracujesz tymi systemami, tym bardziej wydaje się, że możesz zrobić z nimi wszystko.


Przez lata twoje produkcje stały się coraz bardziej radykalne. Czy widzisz projekt Re:ECM jako dalszą kontynuację tego rozwoju?


Nie próbuję rozgraniczać swój bardziej radykalny, abstrakcyjny materiał od rzeczy bardziej przyjaznych parkietowi. Wszystkie są wyrazem jednego poświęcenia i pasji. Ale najważniejsze, że nigdy nie tracę kontaktu z parkietem. Połowa mojej pracy składa się z tworzenia muzyki na imprezach; a moją pracę wykonuję z mnóstwem miłości i poświęcenia. To dzięki pasji można znieść co trudniejsze momenty. Ale to różnorodność czynności czyni wszystko bardziej interesujących. W ostateczności, wszystko zbiega się w jedno.


Dla bardziej parkietowych rzeczy masz swój label Sei Es Drum…


Tak, nazywa się tak [„niech tak będzie”] bo nie powinno się martwić albo za dużo myśleć o artystycznym aspekcie muzyki, chodzi tylko o parkiet. O imprezowanie. A 99% tych kawałków produkowanych jest we współgraniu z parkietem. Wydajemy tylko kawałki, które naprawdę się sprawdzają. Nie chcę zalewać rynku większą ilością muzyki, tylko wtedy gdy czuję, że koniecznością jest wydanie kawałka. Prawda, która powinna odnosić się do całej sztuki.


Mówiąc o sztuce, sądzę, że okładka podwójnego albumu ECM jest dość radykalna. Całkiem łatwo tam zauważyć hojną dawkę białego proszku…


W zasadzie jest to zobrazowanie fali przebijającej się przez światło Księżyca. Ale rozumiem co masz na myśli. Możesz to tak postrzegać. Ja naprawdę nie mam z tym nic wspólnego.


Kultura klubowa bez narkotyków jest trudna do wyobrażenia sobie. Czy potrafisz zobaczyć scenę bez nich?


Oczywiście. Jeśli lokalizacja jest dobra, brzmienie, powietrze, nagłośnienie, zapas napojów. Jeśli harmonia, interakcja między klubowiczami jest dobrze nastrojona. Jeśli wszystko stanie się prawdą, powinno działać, bez problemu.


Jeśli wszyscy byliby na naturalnym haju, tak. Ale to oczywiście utopia.


Powiedzmy to tak. Jako dziecko, doświadczyłem samby. Wciągnęły mnie rytmy i całkowicie straciłem poczucie czasu i rzeczywistości. To ten błogi moment, gdy wyłącza się świadomość, gdy oddaje się całkowicie temu, co się aktualnie dzieje. To dokładnie tem stan, który ludzie chcą osiągnąć biorąc narkotyki. Chodzi o poluzowanie, poszukanie własnego dzieciństwa, tych zagubionych chwil w przedszkolu. To dokładnie to, czego szukam w klubach…





Polecamy również

Imprezy blisko Ciebie w Tango App →