Za co kochamy Nowy Rok? – relacja FTB z ILNY
Przeczytawszy wszystkie Wasze
narzekania odnośnie obić krzesełek na VIP-ach, lamenty
specjalistów od oświetlenia i wizualizacji, oraz całą resztę
setek wypowiedzi fachowców od organizacji imprez, DJ-ingu i innych
ważnych na imprezach spraw, jak na przykład koszta pirotechniki,
zabrałem się do spisywania swoich przemyśleń związanych z
tegoroczną relacją z ILNY 2010/2011.
Nie ma znaczenia, która to była
edycja, trzecia, piąta, piętnasta – chociaż OK, piętnasta to
byłoby spore wydarzenie – wyznaję zasadę, że liczy się „tu i
teraz”. Nigdy warunki organizacyjne ani trendy muzyczne, ani nawet
gęstość powietrza w Hali Stulecia, o temperaturze nawet nie
wspominając, nie są i nie będą takie same. Dlatego też moim
zdaniem „bo w zeszłym roku było lepiej”, drodzy moi klubowicze
i klubowiczki, nie ma najmniejszego sensu. Nie będę tu biadolił o
żadnym kryzysie, gdyż uważam go za najsztuczniejszy ze sztucznych
wytworów. Na efekt końcowy w postaci imprezy, składa się
jednakowoż tyle różnych czynników, że jakiekolwiek narzekanie i
porównywanie edycji mija się z celem.
Kończąc powoli swe dywagacje na temat
sensów i bezsensów, zaznaczyć chciałbym, iż relacja moja z tej
imprezy nie była pisana pod żadnym naciskiem promowania wszystkiego
na siłę jako dobrego. Jakiekolwiek moje pozytywne opinie postaram
się argumentować tak szczegółowo i konkretnie, jak to tylko
możliwe. Dlaczego? Bo – bynajmniej nie siląc się na oryginalność
– są one, jak zwykle zresztą, całkowicie odmienne od powszechnie
panujących zdań dotyczących chyba wszystkiego, od repertuaru
zaczynając, na wizualizacjach kończąc.
W stu procentach mogę się zgodzić
chyba tylko z jednym: panie tancerki, choć starały się jak mogły,
nie przemówiły do mnie ani trochę. Kompletna dezorganizacja ich
występu tym bardziej była widoczna, im wyżej na trybunach
przesiadywaliśmy – jak wyczytałem z komentarzy, co niektórzy w
ogóle nie byli w stanie ich dojrzeć, przez ciemne tło, na którym
się znajdowały. Nie ma sensu się jednak nad tym rozwodzić, ja
mówię tylko swoje stanowcze i zdecydowane „raczej nie”
jakimkolwiek tancerkom na imprezach masowych.
Skoro już znajdujemy się przy
omawianiu sceny, wypada choć raz wspomnieć zeszłoroczny motyw
klepsydrowy, który wywołał szczery zachwyt wśród niejednego i
niejednej z obecnych wtedy w hali. Większość, kolokwialnie mówiąc,
zrzędziła na piramido-kostki, które oglądaliśmy kilkanaście dni
temu, zupełnie zresztą nie wiedzieć dlaczego. Uogólniając
skomplikowane odczucia towarzyszące mi podczas sylwestrowej nocy,
byłem pod wrażeniem pomysłowości agencji, która zamiast
faktycznie powielać co roku te same schematy, lub kompletnie
ignorować aspekty wizualne imprez, daje nam coś nowego, nie
przypominającego w żadnym wypadku nic, co dane nam było oglądać
wcześniej ani na ich własnych projektach, ani u konkurencji.
Narzekać można na brak laserów – dla mnie była to ciekawa
odmiana w tym przesyconym cienkimi wiązkami świateł świecie. Brak
standardowych ekranów LED-owych, czy innych podobnych wyświetlaczy,
również nie stanowił dla mnie czynnika decydującego o jakości
doznań wzrokowych. Może jestem inny, ale kompletnie nie interesuje
mnie, z czego wydobywają się kolorowe światełka i wcale nie bawią
mnie wizualizację w stylu „Marcinkiewicz”, więc zadowolony
byłem z motywów abstrakcyjno-losowych, podobnych do winampowego Milkdropa. W końcu gdzie
tu różnica skoro i tak, i tak dostajemy to, czego oczekujemy –
OBRAZ. To tak jakby przebierać w… (rozgląda się po biurze)
Plastikowych kubkach na wodę, które i tak za chwilę wylądują w
koszu na śmieci (chyba, że tak jak u mnie zalegać będą wkoło
laptopa). Oczywiście, stwierdzić można zawsze, iż impreza to nie
tylko muzyka, ale też i cała otoczka. Zastanawiam się tylko, jaka
otoczka wreszcie usatysfakcjonuje polskich narzekaczy?
I wcale nie chodzi mnie tu o
pokazywanie palcem kogokolwiek. Po prostu tak to już jest, że swego
czasu zapomnieliśmy, że w całej zabawie przy muzyce i światłach,
nie liczą się najbardziej „światła”, nie liczy się nawet
„muzyka”, lecz „zabawa” właśnie… Jeżdżący na „masówki”
w celu ponarzekania sobie po nich, powinni przypomnieć sobie, że
każdy w życiu powinien robić to, co bawi go najbardziej – bo
rzadko który z tych narzekaluchów faktycznie na samej imprezie bawi
się źle albo nie bawi się wcale. Ale tu zataczamy koło (którego
swoją drogą mniejsi bracia do spółki z wujkiem procentem mogą
być właśnie powodem braku wszelkich problemów z odbieraniem rzeczywistości jako cudownej podczas trwania
samej imprezy), wracając do tematu „tu i teraz”. A „tam i
wtedy”, z tego co widziałem dookoła, musiała być cudowna
impreza! Prawie wszyscy uśmiechnięci od ucha do ucha, wywijający
kończynami na lewo i prawo, nie wyglądający w ogóle na
zniesmaczonych czymkolwiek. Gdyby podczas każdej z takich nocy
wyglądało to nieco inaczej, moglibyśmy się zastanawiać „co nie
tak z tymi agencjami”. A tak, wygląda po prostu na to, że Polska
to kraj hipokrytów, którzy nienawidzą Armina i Szwedzkiej Mafii, a
pociąć daliby się za Armin Only i SHM Masquerade w Polsce oraz głupiomądrych znawców metod wizualizacji, nagłaśniania i grania
setów DJ-skich.
Pomyślicie pewnie, że sam nie lepszy
jestem. A tu bzdura. Ja zostawiam fachowcom to, na czym znają się
najlepiej i doceniam ich starania. Rola wszechwiedzącego w tym
żadna, chociaż nie mówię, iż nie byłbym dumny, gdyby za moim
drogowskazem podążyła choć część z krajowych melomanów. W tym
momencie pragnąłbym oficjalnie zakończyć wstęp będący zresztą
zarazem podsumowaniem, który moim zdaniem ważniejszy jest od
wszystkiego, co nastąpi po nim.
Warm upem rozpoczął Pete Overman.
Mało kto niestety miał okazję być tego świadkiem, gdyż wejście
do Hali Stulecia nie należało tamtej nocy do najszybszych. Jak
zwykle zresztą, ale cóż poradzić można, gdy jednocześnie wejść
chce spora dość liczba ludzi? W gronie spóźnialskich znalazłem
się też ja sam, za co musicie mnie wybaczyć. Więcej z nas za to
zdążyło na set Mischy Danielsa, który gościł już na ILNY na
przełomie lat 2008/2009 – szczerze mówiąc, nie słyszałem wtedy
ani grama z jego porannego seta. O ile mogliśmy być nieco
przerażeni repertuarem tego pana po premierze jego ostatniego,
skrajnie dość komercyjnego albumu, to już w samym secie Holendra,
choć znalazło się od czasu do czasu kilka melodii i wokali znanych
z radia, narzekać na zbytnią „radiowość” nie mogliśmy –
chyba, że na upartego. Biegając po Hali w poszukiwaniu swego
miejsca, udało mnie się poświęcić kilka chwil na wprawienie się
w pozytywny nastrój, głównie właśnie dzięki lekkim i przyjemnym
w odbiorze beatom.
Chwilę później za deckami – czy
też może za wirtualnymi deckami Traktora – pojawił się Hiszpan,
Dr. Kucho. Przyznać się muszę, iż nie śledzę jego produkcji
bardziej niż przeciętny pożeracz muzyki klubowej, ale nigdy w
życiu nie spodziewałbym się po tak różnorodnym secie zobaczyć
tracklisty złożonej z utworów jednego człowieka. Nie wiem co mam
o tym sądzić, bo z jednej strony należą mu się brawa za ogromny
i zróżnicowany repertuar własnych produkcji, a z drugiej szczerze
uznać jego występ muszę za wielką, średnioskładną mieszaninę
właśnie wszystkiego ze wszystkim. Czasem za skoki międzyklimatyczne
należą się gigantyczne pochwały, lecz w tym wypadku mieliśmy do
czynienia z przykładem grania „a’la rezydent”, czyli względnie
przebojowo, przekrojowo, przemiło dla ucha, ale jednocześnie
zakładając z góry, że ludzie nie przyszli tańczyć i musi zrobić
wszystko co w jego mocy, by utrzymać ich zainteresowanymi. Takie
przysłowiowe „pół na pół”, jeśli chodzi o plusy i minusy
godziny z ostatnim z warm upowych DJ-ów housowych.
Skoro już o gatunkach mowa, fani
trance’u żywiołowo zareagowali na pierwsze dźwięki znacznie
szybszej muzyki. I chociaż Ronald van Gelderen zaczął od
stosunkowo międzygatunkowego „C’mon”, dalej było już bardziej
konwencjonalnie. I tu wspomnieć wypada o małym problemie, który
wyszedł na wierzch nie tylko przy secie RvG, ale i Power Hour. Nie
zrozumcie mnie źle – ja też lubię hity i ja też najlepiej
zapamiętałem utwory ze swoich przedeventowych marzeń i początków
imprezowania, z lat 2006/2007. Wtedy nikogo nie dziwiło, że kawałki
wydane rok wcześniej spotykały się z największym aplauzem, gdyż
wszyscy je znali. Małe zażenowanie odczuwałem, gdy okazywało się,
że ze znacznie lepszą reakcją publiczności spotykał się stary,
odgrzewany kotlet, niż coś nowego, nieznanego lub wydanego nie więcej niż pół-półtora roku temu. Hity również mają
swoje miejsce, ale powinno to być raczej miejsce w naszych sercach,
z którego raz po raz tylko będą wyciągane, a nie stałe miejsce w
repertuarze zapraszanych do naszego kraju DJ-ów. Nie lubię
odwoływać się do tracklist, ale rzućcie okiem na NYPH i set
Gelderena właśnie. Możliwe, że to zaledwie szczątki tego, co
było wtedy grane – bez bólu przyznaję się: nie wiem, nie pamiętam całych tracklist i nie znam tytułów wszystkich kawałków. Wiem za
to, że pod względem trendów i świadomości muzycznej ludzi na
eventach, zatrzymaliśmy się jakieś trzy lata temu. Kto jest temu
winien? I wszyscy, i nikt. Agencje zapraszają tych, których znają
ludzie. Ludzie znają tych, których poznali kiedyś. To właśnie
ci, a nie inni artyści przyciągają fanów. Prasa dwoi się i troi,
by przedstawić świeże nurty i nazwiska. Co więc zawodzi?
Może to ten, tak bardzo ukochany w
Polsce, trance umiera, wraz z – nomen omen – zawodzącym do
swoich starych kawałków i siłującym się z wokalem Bono Ronaldem
van Gelderenem (którego wokalu swoją drogą nie jestem pewien, bo półplayback nie jest jakimś odzwierciedleniem umiejętności wokalnych artystów)? Proponuję przyłączyć się do akcji „ISOŚ”…
In Search Of Świeżość. I wcale nie mówię o poszukiwaniu dla
siebie nowych, ulubionych gatunków, bo nie na tym gust muzyczny
polega.
Choć zabrzmi to śmiesznie, w momencie
odliczania do północy jadłem akurat – wobec chwilowych pustek na
VIP-ach – jedyne tamtej nocy kanapki i odliczania nie było mi dane
oglądać. Dlatego też, po obejrzeniu wrzuconych na Youtube filmów,
jestem w stanie przytaknąć Wam co do niespektakularności wizualnej
samego rozpoczęcia roku. Wbiegając na scenę główną dosłownie trzy
sekundy przed godziną zero, rozpocząłem; rozpoczęliśmy wszyscy, dwanaście miesięcy z Davidem Guettą, co
nienajlepiej może nań wróżyć. Żartuję, oczywiście. Następna
godzina wypełniona była po brzegi hitami. Czasem zbyt radiowymi,
czasem zbyt świeżymi, a dla niektórych zbyt starymi – w
zależności od tego, czy oczekiwaliście podsumowania dekady czy
ubiegłego roku. Miały jeden wspólny mianownik: znali je wszyscy.
Jak tu więc narzekać na dobór repertuaru New Year Power Hour?
Rozumiem rozczarowanie tych, którzy spodziewali się zmiksowania
kawałków rodem z holenderskich megamiksów z Sensation. Wszystko
było zrobione jakby na ostatnią chwilę i pozostawiło spory
niedosyt grupie dostrzegającej coś więcej poza wizualizacjami i
muzyką sama w sobie, zwracającej uwagę na techniczne aspekty przejść
między utworami. A jeśli już przy atrakcjach oczy cieszących jesteśmy, to
zawołam: WYLUZUJCIE! Siedziałem obok starszego – a przynajmniej w
porównaniu z ledwo co pełnoletnimi imprezowiczami – pana od
świateł, który przez godzinę stracił tyle potu, nerwów, energii
i ogólnie zdrowia, co żaden z Was na parkiecie, sterując wszystkim
na bieżąco, bez ŻADNEGO wcześniejszego przygotowania. Pytanie
czy dobrze to, czy źle i czy cokolwiek nas to powinno interesować, jako klientów, którym przedstawiany jest jakiś finalny produkt.
Nie odpowiem Wam na nie. Zastanówcie się jednak, czy faktycznie
wrażenia wizualne były tak straszne i tak okropnie
niezsynchronizowane, biorąc pod uwagę całkowitą ich
spontaniczność?
Po NYPH spuszczono nieco z tonu i
pompy, a za konsoletą stanął drugi tej nocy Hiszpan i zarazem
drugi bardzo doświadczony w swoim fachu człowiek, Abel Ramos, DJ z
dwudziestotrzyletnią karierą, która po wielu mniejszych i
większych zakrętach zaprowadziła go po latach w rejony
„szwedzkomafijnego”, housowego brzmienia. Co prawda ja nadal mam
w uszach starego, tribalowego Ramosa, ale przyznać muszę, iż Pan
ten nadal potrafi nieźle zaskoczyć imprezowiczów. Przede wszystkim, o ile Dr. Kucho życie
ułatwił sobie laptopem, to po jego secie nie dawało się w ogóle
odczuć jakichkolwiek atrakcji muzycznych z tego płynących. Drugi z
reprezentantów Półwyspu Iberyjskiego bardziej popisał się pod
tym względem – chociaż często sięgał po znany repertuar, ani
przez chwilę nie byłem jego grą znużony. Cały czas coś się
działo, a wszelakich kombinacji, mash-upów, przeplatania się dziur
melodycznych spośród różnych utworów (itp., itd.) było więcej,
niż czasem podczas całej imprezy. Chyba, że dałem się omamić,
sądząc, że to wszystko robione było na żywo. Niemniej jednak,
nie wyglądało mnie to na przygotowany wcześniej materiał.
Z szerokim dość uśmiechem,
sugerującym, iż takie granie z komercyjnymi melodiami i wokalami
może się podobać również tak wybrednemu uchu jak moje,
oczekiwałem na seta Sieda van Riela. Początek zwiastował klapę na
całej linii. Znów „C’mon”, a chwilę później… „KNAS”.
„Sied, gdzie ten trance” – zdawaliśmy się wszyscy pytać. A
nie, chwila, to nie tak. „ALE ZAJ*****Y KAWAŁEK SIED!” O, to
bardziej pasuje do reakcji kilku tysięcy klubowiczów obecnych w
Hali, ale oszczędzę Wam ponownego komentowania hipokryzji panującej
wśród fanów muzyki elektronicznej. Całe szczęście Holender
rozkręcił się już kilka chwil później i bombardował nas
utworami bardziej w swoim stylu, ale po wielu godzinach oczekiwania
na powiew świeżości i coś niespodziewanego, pozostał mały
niedosyt spowodowany sztampowością jego występu. Ot taki „siedowy trance” – można go ubóstwiać, wraz zresztą z samym DJ-em, albo przechodzić koło niego bez większych emocji.
Inna sprawa, że to właśnie po Siedzie spodziewaliśmy się najmocniejszego tamtej nocy grania i noc
wydawała się dla fanów trance’u z wykopem stracona. Może właśnie
dlatego z pomocą postanowił przyjść Menno de Jong, którego –
nie wiem jak Wy – pamiętam od zawsze jako „słodkiego,
trancowego chłopaka”, wcale nie umniejszając jego gigantycznej
wręcz osobie. Niesamowicie zaskoczony byłem, gdy w swoim secie
sięgał po utwory prawie, o ile nie dokładnie, UK trancowe, znane z
bezlitosnego nawalania po systemach nagłośnieniowych. Jeśli już
pojawiło się „Stranger to Stability”, coś w Menno musiało się
zmienić. Przyznam się, że na początku moją reakcją było „ueee
Menno”. Z czego wynikała? Swego czasu było w Polsce dziwne dość
ciśnienie na jego bookowanie niemalże na wszystkie eventy klubowego
kalendarza. To jednak już nie ten sam Holender – w moich oczach
zrehabilitował się w stu procentach, a i wnosząc po Waszych
komentarzach był jedną z najjaśniej świecących gwiazd tamtej
nocy. Dlaczego? Bo nas zaskoczył…
Chociaż nie lubię używać tego
zwrotu, Menno „wyjaśnił” wszystko. W zasadzie nie było już
czego sprzątać, Ashley Wallbridge rzucony został na niedobitki, na
tych najbardziej spragnionych ostatecznego uderzenia. A wiedzieliśmy,
że w jego wykonaniu dobicie to będzie stosunkowo specyficzne. Jako
zwolennik opuszczania imprez w pozytywnym nastroju, po lekko
zamulającym i przyjemnym secie kończącym noc, zadowolony byłem,
gdy Brytyjczyk zaczął grać znacznie lżej od poprzednika,
repertuarowo przeplatając dzieła swoje z kawałkami Garetha Emery i
wszystkim, co klimatem otacza tzw. UK Trance Mafię. Więcej niż do
tej pory było śpiewów, a muzyka bardziej stopniowo nas wyciszała,
niż nakręcała do dalszych skoków. Fani melodii wreszcie mieli
chwilę dla siebie, podczas gdy mnie, po kilku kolejnych kawach,
powoli zamykały się oczy.
Ale wcale nie z nudów! ILNY 2010/2011,
mimo wielu Waszych skrajnych komentarzy, sugerujących, że w żadnym
wypadku nie należało do imprez perfekcyjnych, nie można go też przypisać do
gatunku tych nudnych. Niejednokrotnie zdziwiłem się, gdy
przyjeżdżając z negatywnym nastawieniem do spędzania sylwestra
gdziekolwiek poza własnym łóżkiem, nagle zachciewało mnie się
ruszać w parkietowy bój. Nie pytajcie, czy zrealizowałem te plany,
ale przyznać muszę, że na trybunach siedziało się niesamowicie!
A może ponarzekać sobie trochę na koniec? Nieeee, zostawię to
specjalistom od zrzędzenia.
Skrajnie optymistycznie dziś
nastawiony do życia i imprezowania,
Igor.
PS. A nie, mam kolejny zrzędliwy
temat. Nie pozwólcie, by imprezy nakręcały odgrzewane hity-kotlety
sprzed kilku lat i by wśród tylu znakomitych producentów i DJ-ów
w line-upach naszych masówek gościły niezmiennie te same nazwiska. I
nie mówcie, że to agencje – sami się ich domagacie!