Z biura na scenę – Reboot o planach A i B
Frank Heinrich, znany szerzej jako Reboot, jest jednym z największych odkryć ostatnich lat na niemieckiej scenie elektronicznej. Początki jego błyskotliwej kariery sięgają jednak znacznie bardziej wstecz niż mogłoby się to wydawać na pierwszy rzut oka…
W ostatnich kilku latach wparowałeś na elektroniczną scenę muzyczną z serią produkcji i remiksów godnych doświadczonego profesjonalisty. Możesz przybliżyć nam swoją osobę i to, jak zaangażowałeś się w muzykę elektroniczną?
Byłem w pobliżu odkąd miałem trzynaście lat i po raz pierwszy usłyszałem audycję radiową Svena Vatha. Muzyka, którą zagrał porwała mnie od razu i zacząłem biegać po sklepach z płytami. Jakiś rok później poszedłem do klubu Omen we Frankfurcie, bazy domowej Svena i jednego z najbardziej niesamowitych klubów w historii. Po tamtej nocy było dla mnie jasne, że chcę dowiedzieć się, jak tworzyć ten rodzaj muzyki. Starszy przyjaciel z doświadczeniem w produkcji pokazał mi pierwsze sztuczki i zacząłem wydawać każdego centa na maszynki perkusyjne i syntezatory. Tworzyłem przez lata, ale nigdy nie miałem zamiaru zarabiać tym na życie.
Przeczytałem, że pracowałeś w dość korporacyjnej pracy przez jakiś czas, zanim zdecydowałeś stać się muzykiem na pełen etat. Jaka to była praca? I jak trudna była decyzja, by zająć się muzyką? Było jakieś konkretne wydarzenie, które dało ci pewien spokój, że to dobra decyzja?
Po studiowaniu ekonomii, pracowałem jako konsultant biznesowy przez niemal dziesięć lat. Bardzo oficjalnie – w garniturze i krawacie. Tworzenie muzyki było wtedy po prostu hobby. Około cztery lata temu zacząłem rozdawać dema swoim znajomym z BELOW Records i od razu podpisali ze mną kontrakt. Odtąd wszystko potoczyło się dość szybko. Ledwie rok później odszedłem z pracy, bo było dla mnie niemożliwe robić obie rzeczy jednocześnie na równie profesjonalnym poziomie. Moja rodzina, zwłaszcza mój ojciec, powiedział mi, by wreszcie zrobić krok i spróbować. Więc oto jestem.
Patrząc wstecz na tę sytuację, jaką radę dałbyś komuś, kto znajduje się w podobnej pozycji?
Trudno powiedzieć, jaka byłaby odpowiednia porada w tego typu sytuacji. Dla mnie było to dość proste, bo wiedziałem, że mogłem wrócić do mojej poprzedniej pracy lub branży, jeśli nie powiodłoby mi się w muzyce. Miałem plan B. Generalnie oczywiście muszę powiedzieć: podążaj za swoim sercem i pozbądź się garnituru.
Wydajesz się znany głównie jako płodny muzyk studyjny, ale masz również swój własny styl jako DJ. Jaki rodzaj satysfakcji czerpiesz z produkowania własnego materiału i jak różni się to od satysfakcji, którą bierzesz z DJ-ingu?
Tak naprawdę nie można tego porównywać. Bycie w studiu to proces bardziej skupiony i skoncentrowany. Nie ma bezpośredniej reakcji od publiki. To jak bycie zamkniętym we własnym, małym świecie. DJ-ing to komunikatywny proces z natychmiastowymi reakcjami ludzi. Samo siedzenie w studiu nie satysfakcjonowałoby mnie w ogóle. Muszę wyjść i bawić się z klubowiczami. Gram również wiele live-pactów. Robienie tego jest łącznikiem między produkcją a występami. Tworzenie czegoś nowego na scenie i reagowanie na to ludzi, to jedna z najbardziej ekscytujących rzeczy.
Twój styl DJ-ski jest teraz prezentowany podczas rezydentury Cadenzy w Pachy na Ibizie. Jak wam idzie? Jaka jest najbardziej szalona rzecz, która wydarzyła się do tej pory tego lata na wyspie?
Luciano i załoga Cadenzy są gospodarzami sobotnich nocy w Pachy i jestem więcej niż szczęśliwy być tego częścią. Mieliśmy niesamowity start, a klub jest zawalony każdej nocy, gdy tam gramy. Atmosfera, dekoracje i muzyka czynią to tak wyjątkowym. Trudno jest porównać to o jakiejkolwiek innej imprezy na całej wyspie. Dla mnie jest to najlepszy cykl tego lata. Widziałem mnóstwo szalonych rzeczy tego lata, ale muszę wspomnieć imprezę Luciano i the Vagabundos w maju na plaży Ushuaia. Ponad pięć tysięcy ludzi kompletnie oszalało. I oczywiście pierwsza noc Cadenzy w Pachy. Wszyscy mieli na sobie makijaże i sukienki. Była super-wyjątkowa!
Wydałeś niedawno w Cadenzy album „Shunyata”. Opisujesz swoje dzieło jako „skomplikowaną architekturę rytmiczną”. Jak ta filozofia opisuję brzmienie twojego albumu?
Oczywiście „S.A.R.” nie opisuję wszystkich utworów, które zrobiłem, ale do większości z nich pasuje całkiem nieźle – zwłaszcza do albumu To bardziej opis mojego procesu produkcyjnego. Najpierw zaczynam budować małe rytmiczne pętle i nakładać ją jedna na drugą. Niektóre z nich ledwo co słychać. Próbuję znaleźć sposób, by słuchać utworu wiele razy i znaleźć małe detale, których nie rozpoznało się wcześniej.
Jakiego rodzaju sprzętu użyłeś tworząc album?
Jednym z kluczowych instrumentów jest mój system Modularny. Zacząłem produkować niemal każdy kawałek z brzmieniami stworzonymi na nim. Ta rzecz jest jak żyjący organizm i nigdy naprawdę nie wiesz, co stworzysz następnym razem. Dużo używałem również Minimooga i Elektron Machinedrum. Do niektórych kawałków, nagrałem trochę bębnów i perkusji. Żadnych wtyczek, syntezatorów, po prostu kilka sampli.
Jak wiele ludzi z twojej branży, mieszkasz w Niemczech, które akurat są również twoją ojczyzną. Jak niemiecka scena muzyki elektronicznej zmieniła się od czasu, gdy rozpocząłeś swój najazd na nią?
Starzeję się – scena zawsze pozostaje w tym samym wieku. Zawsze podążają za nią młodzi ludzie, to bardzo zdrowy proces. Muzycznie rzecz biorąc, nieustannie znajduje się nowe trendy, nawet jeśli oznaczałoby to cofnięcie się w czasie. Zauważyłem, że gram w tej chwili dużo naprawdę starych kawałków, tych brudnych housowych utworów z USA z wczesnych lat dziewięćdziesiątych. Czuję również, że w dzisiejszych czasach promotorzy i kluby próbują ścisnąć tak wielu DJ-ów w skład jednej imprezy, jak to tylko możliwe. Trzeba grać te półtora czy dwugodzinne sety, których naprawdę nie cierpię. Rzadkością jest słyszenie DJ-a grającego przez sześć-osiem godzin, zabierającego cię w podróż. Ale w zasadzie uważam, że scena klubowa powraca, po wielkim szumie w latach dziewięćdziesiątych i długiej dziurze sprzed 3-4 lat.
Twoje trzy najlepsze porady dotyczące przetrwania na festiwalach?
- żadnych narkotyków
- żadnego alkoholu
- żadnego seksu….. ale…. czy naprawdę chcemy przetrwać?