News

Wspomnienie andrzejkowej nocy czyli ATB in Concert IV

Przyjęło się, że Andrzejki to coroczne święto zabawy i ostatnia okazja by zorganizować huczną imprezę, tuż przed okresem adwentowym. Wybierając się na sobotni koncert byłem pewien, że tę sobotę listopada warto spędzić w Poznaniu, bawiąc się w najlepsze w gronie przyjaciół. Rok temu właśnie z okazji andrzejkowej nocy, swoje umiejętności w poznańskiej Arenie zaprezentował nam sam Armin van Buuren na imprezie Armin Only. Ten event mamy co dwa lata, więc w Andrzejki ’09 powrócił do nas ATB. Jak się później okazało, organizacja czwartej już edycji ATB In Concert była strzałem w przysłowiową dziesiątkę.



W sobotę, tuż po godzinie dwudziestej, przybyliśmy do poznańskiej Areny. Z początku miałem pewne obawy, co do kolejki przed głównym wejściem, co wiąże się ze wspomnieniami z ubiegłego roku, lecz zostałem miło zaskoczony (ci, co pamiętają, co działo się rok temu przed wejściem na Armin Only wiedzą, co mam na myśli). Kolejek tym razem nie było, a nam udało nam się dostać do środka w zaledwie minutę. Po szybkiej kontroli i sprawdzeniu biletów udaliśmy się do szatni. W jednej rozciągała się kilkunastoosobowa kolejka, w drugiej zaś były całkowite pustki. A potem narzekania, że długie kolejki :). Jeżeli chodzi o picie i jedzenie, tutaj bez zmian, poza tym, że doszły podwójne paluszki, a na VIPie można było sobie zaserwować wyborne drinki z Johnny Walkerem i czarnym Smirnoffem…




Nie czekając zbyt długo, udałem się na dancefloor. Scena zaprojektowana przez panów z MSM Events po raz kolejny wywołała uśmiech na mojej twarzy. Po środku sceny znajdowało się wielka konstrukcja, kształtem przypominająca półkole. Wokoło mnóstwo przeróżnych świateł: ruchome głowy, białe światła żarowe rozświetlające swym blaskiem całą powierzchnię hali, czy chociażby dwadzieścia stroboskopów ze zmieniaczem kolorów. To standard firmy TSEm znany już dobrze z krajowych eventów. Dodatkowo jednak w środku półkola znajdował się jeden duży ekran LEDowy, a dookoła niego dziesięć mniejszych, na których oglądać mogliśmy różnego rodzaju wizualizacje. Ekrany i wizuale na duży plus, gdyż jeszcze rok temu były to zwykle telebimy a na nich pokazywało się kilka migających kres. Teraz natomiast są diodowe ekrany z mocniejszym światłem, na których zobaczyć można nieco dłuższe historie, uzupełnione w różnego rodzaju napisy.



Gdy wszystko zaczęło się na dobre, okazało się, że cała scena to jedna wielka świecąca konstrukcja, zmieniająca swoją kolorystykę co kilka sekund.  Po bokach powieszone dwa banany nagłośnienia L’Acoustic od firmy Fotis Sound. Ta grająca liniówka spisuję się doskonale na każdym evencie organizowanym w naszym kraju. Czysty bass, dobrze wysterowane tony i wiemy, że wydobywającym się dźwiękom nie brakuje czystości i mocy. Nad samym środkiem parkietu zawieszony był stelaż z kilkoma światłami. Nie zabrakło również maszyn do wyrzucania pirotechniki i lecącego konfetti na zakończenie występu, jaki zaprezentował nam Andre. Miłym dodatkiem podkreślającym klimat sobotniej imprezy było osiem świateł umieszczonych dookoła trybun.



Po godzinie dwudziestej drugiej za konsoletą pojawił się Josh Gallahan. Postać, która już nie pierwszy raz otwierała imprezę z udziałem pana ATB. Prezentując nam swojego energicznego seta chciał w pewien sposób nastroić publikę przed głównym występem, co według mnie doskonale mu się udało. Puszczenie „Pjanoo” Erica Prydza w mash-upie z innym trackiem to doskonała recepta na podgrzanie atmosfery na parkiecie. Po chwili coś, co zaskoczyło mnie najbardziej, czyli „The Storm” Jerry’ego Ropero z przewspaniałym wokalem. Nogi same tańczyły, a na ekranie zobaczyć mogliśmy napis, że do występu głównej gwiazdy dzisiejszej nocy pozostało już tylko 10 minut…



Punktualnie o 23:00 wszystkie światły zgasły, a z głośników zaczął wydobywać się kawałek „Trilogy (The Final Chapter)” – wspaniałe, nastrojowe intro. Spodziewałem się wybuchów pirotechniki i mocnego uderzenia muzycznego, no ale jednak obyło się bez większej euforii. Ten wieczór po prostu należał do ATB i trzeba go było przeżyć od początku do końca, w taki sposób, w jaki zaplanował go sam artysta. Zaraz potem od razu ruszyła „Terra 260273” z jego nowego krążka „Future Memories” i cudownie kojący wszystkich track „Meet me In montauk” duetu Signalrunners. Po takim wstępie odczuć można było obecność kilku tysięcy osób, gdyż gorąca temperatura powietrza dawał chyba się we znaki chyba każdemu z nas. Brak klimatyzacji to największa wada starodawnych polskich hal. Jednak nic nie było w stanie popsuć mi fantastycznego humoru i chęci do zabawy.



Po kilku minutach szybko uciekłem na trybuny i widząc całą oprawę z tej perspektywy, postanowiłem zostać tam do samego końca. Zacząłem zastanawiać się, czym dzisiejszej nocy zaskoczy nas sam Andre? A po chwili słyszę wchodzącą energiczny bass z kawałka Dash Berlin, czyli znanego chyba wszystkim „Man on the run” – co za moc! Ktoś, kto pisał, że to był zamulający set, niech przypomni sobie właśnie takie momenty i euforię wszystkich klubowiczów. Następnie usłyszeliśmy „Beautiful Things” formacji Andain. Tutaj specjalnie podziękowania dla mojej wspaniałej towarzyszki Gosi za dobrą zabawę, oraz to, że jako pierwsza poznała BT (oraz wiele innych kawałków). Ciężko było nie poczuć magii tej nocy widząc wokoło masę uśmiechniętych, bawiących się osób.



Lecz główne 'show’ tak naprawdę wystartowało dopiero o północy. Po raz kolejny w hali zapadła ciemność, a na scenie pojawiła się, posiadająca magiczny głos Pani Tiff Lacey. Obok niej zauważyć mogliśmy takie instrumenty jak perkusję, czy elektroniczny keyboard. Widać, że całe show zaczęło przybierać (zresztą jak sama nazwa brzmi) formę koncertu. Po rozpoczęciu na pierwszym ogień od razu poszedł kawałek „Ecstasy”. Zapachniało komerchą? Otóż nie! Ja tej nocy starałem się odnaleźć w Andre coś zupełnie innego. Nie mogło zabraknąć tego kawałka, gdyż większość osób kojarzy go właśnie z tego radiowego hitu. Natomiast reszta perełek granych przez niego w tę andrzejkową noc, to już inna bajka. Mowa tutaj choćby o następnym kawałku, czyli „Future memories”.



Słysząc melodię elektronicznego keyboardu w  tym tracku, dusza po prostu sama odlatywała gdzieś daleko. Fenomenem imprez z udziałem Andre jest przede wszystkim to, że Arena prawie zawsze wypchana jest po brzegi. A kontakt z publiką i klimat, jaki potrafi stworzyć ten trzydziestosześcioletni producent, to kolejny pozytywny argument, dla którego chociaż raz warto wybrać się na jego występ. Do oprawy całego eventu dodajcie tutaj pojawienie się laserów. Cztery zielone i jeden pełnokolorowy rozświetlały halę, jeszcze bardziej podkreślając magiczność tego wydarzenia. Po chwili usłyszeć mogliśmy, genialne wręcz wykonanie kawałka „Still here” przez Panią Tiff. To po prostu kolejne potwierdzenie tego, że ma doskonały głos i potrafi go używać. Myślę, że to właśnie ten wokal był najbardziej wzruszającym momentem imprezy. Trzeba było tylko zamknąć oczy i poczuć tą muzykę w sobie… Za potwierdzenie moich słów, niech posłuży komentarz jednego z klubowiczów: „Mało się nie poryczałem na live act, jak Tiff zaśpiewała Still Here” (VanOrtega).  Co zaprezentowała nam jeszcze w swoim wykonaniu pani Lacey?  Między innymi „My Everything”.



Po pierwszej wokalistce na scenę zawitał Jan Loechel, który zaśpiewał nam chociażby „Believe in me”. Tutaj niestety muszę wspomnieć, że poczułem się trochę jak na dobrym kabarecie. Wzajemne rozmowy Andre z Janem i moment przypadkowego wylania picia na swoją koszulę, to coś, z czym nigdy wcześniej nie spotkałem się, na tego typu imprezach. Odśpiewane sto lat managerowi z okazji jego urodzin też mi jakoś nie pasowało do całości – no ale śpiewała cała hala:). Całą sytuację na szczęście po chwili uratowały kawałki „Feel Alive” i „What About Us” zaśpiewane przez samego Jana. Drugą wokalistką, którą usłyszeć mogliśmy u boku ATB, była oczywiście Roberta Harrison. Przy  „Let You Go” powróciłem wspomnienia do  cudownego klimatu, jaki panował w Arenie w 2007 roku. Niestety oglądałem to tylko na filmie, ale to właśnie przypomniało mi o tym, że w tym roku nie będzie filmu z ATB In Concert. Wielka szkoda, gdyż widać, że nie tylko ja będę tęsknił za jakimś video-wspomnieniem z poprzedniej soboty. „Szkoda, ze nie ma płyty DVD z zapisem koncertu. Dałbym za nią majątek!” (mdcs). Potem jeszcze „You are not alone” i znakomite „Swept Away”. No cóż… dobrego trance’u nigdy nie za wiele. Uważam, że Andre za muzykę, którą tworzy, zasługuje na obecność w pierwszej dziesiątce najlepszych dj-ów na świecie. Może już niedługo znajdzie się w tej grupie, bowiem w tym roku podskoczył aż o czternaście (!) miejsc na pozycję jedenastą i brakuje mu do tego już bardzo niewiele.



Po zakończonym live akcie, jak dowiedzieliśmy się od samego Pana Tannenberga, czekał na nas jeszcze jego dwugodzinny występ. No i tutaj zaczęło się na dobre! Już gdzieś z początku moja wspaniała trójka dzisiejszej nocy, czyli: „Gravity” produkcji samego Andre, potem vocal w kawałku „Far from in love” Panów z A&B (do tego wspaniały pokaz laserów!) i obłędny breakdown w „Autumn” Mike’a Koglina. To po prostu coś niesamowitego! Myślcie, co chcecie, ale ci, co nie rozumieją istoty muzyki trance, nie zrozumieją tego, co mam na myśli. I uwierzcie, że naprawdę ciężko jest opisać to wszystko, co czuje się słysząc tą muzykę, a szczególnie teraz siedząc w domowym zaciszu. Potem był „Amsterdam” w remixie Smith and Pleger, który poznałem po zaledwie pięciu sekundach. I następnie zaczarowany wokal, czyli „My saving Grace”, który uważam za jeden z lepszych kawałków na nowej płycie „Future Memories”.



Gdzieś w mieszance tego wszystkiego oglądać mogliśmy wylatujące w górę sztuczne ognie. Na tym kawałku przyszło uczucie pt: „Ja chyba śnię” i chwila, kiedy poczułem, że owszem – być może byłem w życiu na lepszych imprezach, ale ta naprawdę miała w sobie to coś, co sprawiło, że nie zapomnę jej przez długi, długi czas. Dobrych kawałków było po prostu mnóstwo. Nie mogę nie wspomnieć tutaj o „Irufushi”, które ukazało się niespełna dwa miesiące temu (i znów ten wspaniały breakdown!) – Ja kiedyś naprawdę oszaleję.



Wspaniale przygotowane bicie kościelnych dzwonów i wejście kawałka Daft Punk „One more time” zmiażdżyło. Potem Fragma i jej „Toca Miracle”. To dwa tracki zagrane jeden po drugim, typowo pod publikę. No ale trzeba przyznać, że euforia wszystkich była potężna. Myślę, że gdzieś w tej całej mieszance kawałków usłyszałem „Breaking Ties” Above & Beyond w wersji Dub, ale tego nie jest w stu procentach pewien. Na zakończenie seta kawałek „Hide And Seek” w nieznanym mi mash-upie i jako ostatnie „Till I Come”, które rozbrzmiewało, podczas gdy hala zasypywana była ogromną ilości wylatującego konfetti.



Po zakończeniu swojego występu, Andre zszedł na dół, by pożegnać się z tymi, którzy od samego początku bawili się przy samych barierkach. Niestety zaraz po występie głównej gwiazdy wieczoru, ponad połowa uczestników opuściła Arenę i udała się do domu. Widać było ile osób tak naprawdę przyszło tylko na występ Pana Andre, a ile było tych, którzy chcieli bawić się do białego rana. Ja pozostałem do samego końca, gdyż o godzinie trzeciej na scenie ponownie pojawił się J.Galaghann. Przeplatanie tech-trance’owych kawałków z electro-housowymi, to po prostu sprawdzony sposób na rozbudzenie i zachęcenie wszystkich do zabawy. Na zakończenie imprezy po raz drugi już tej nocy usłyszeliśmy „Pjanoo” i cudowne „Meet me in Montauk” ze swoją wspaniałą linią melodyjną. Czego chcieć więcej? Ja nie potrzebowałem już niczego. W 100% poczułem się muzycznie spełniony i w pełni szczęśliwy. Z jeszcze większym uśmiechem na twarzy opuściłem poznańską Arenę i powróciłem do domu.



Czwarta edycja ATB In Concert pod względem muzycznym była z pewnością jedną z lepszych imprez zorganizowanych w tym roku w Polsce. Ci, którzy trafili tam z przypadku, bądź oczekiwali house’owych kawałków, muszą po prostu zrozumieć idee organizowania imprezy z udziałem samego ATB. W końcu muzyka, jaką gra Pan Tannenberger, to w większości upliftingowe produkcje przeplatane kawałkami, w których pełno jest wokali, czy spokojnych breakdownów. Wybierając się na jego show, wiadomo było więc, czego można było się spodziewać. Myślę, że tym, co, na co dzień słuchają takich właśnie brzmień, nie zabrakło niczego. Pod względem muzycznym, była to kolejna noc warta wydania każdych pieniędzy, by móc tylko zostawić w swojej głowie te jakże cudowne wspomnienia. I nie jest to tylko moje zdanie, bo pozytywnych komentarzy po imprezie znalazło się naprawdę mnóstwo: „To, co wczoraj się tam działo, to po prostu magia! Jak piękny sen, do którego będę wracał myślami przez bardzo długi czas!” (PePeK1988)



Trance to muzyka, którą trzeba po prostu zrozumieć i pokochać całym sobą. Tej andrzejkowej nocy poruszyła ona wyobraźnię kilku tysięcy ludzi do tego stopnia, że wszyscy całkowicie zapomnieliśmy o otaczającym nas świecie. Dla mnie była to wspaniała ucieczka od codzienności i podróż do zupełnie innego świata. Ludzie mają wiele nałogów, ja mam tylko jeden… Ale taki, bez którego nie umiałbym żyć.


Autor: Wiktor Woźniak




Polecamy również

Imprezy blisko Ciebie w Tango App →