Vibrasphere – wywiad dla FTB.pl
Dekadę w branży muzyki elektronicznej Rickard Berglöf i Robert Elster, Vibrasphere, porównują do wieczności. Mimo to, od momentu powstania duetu latem 1998 roku, zdołali w tym czasie uzyskać status formacji renomowanej i bez wątpienia wyjątkowej. Już debiutanckim „Echo”, wydanym zaledwie dwa lata później, zaskarbili sobie zupełnie niemałe grono zwolenników, które z każdym kolejnym albumem sukcesywnie poszerzali. Osiągnięcia producenckie znalazły odzwierciedlenie w zaproszeniach na liczne imprezy, podczas których Vibrasphere prezentuje live act. To właśnie w wyniku natłoku bookingów i związanego z nimi natężenia Robert musiał zawiesić swój udział w projekcie na krótko po wydaniu drugiego studyjnego krążka – „Lime Structure”. W końcu jednak wrócił, a wraz z nim – nowe pomysły, których nie brak na „Archipelago”, kontynuacji wydawniczej po trzech latach przerwy. Opublikowaną w tym samym, 2006 roku EP-kę „Floating Free” zauważyli i supportowali nawet Armin van Buuren i Markus Schulz, co, poza postępującą ewolucją brzmienia – rzecz jasna, było jednym z faktorów, które wpłynęły na migrację fanów. Ubywało tych, którym na kolejnym „Exploring the Tributaries” brakowało psychodelicznej hipnozy, a pojawiali się inni, zaczarowani magicznymi, downbeatowymi melodiami czy szukający niekomercyjnego progressive trance’u. W tym miejscu warto wspomnieć, że i sami Robert i Rickard nie żywią chronicznej odrazy dla wszystkiego, co komercyjne. Co więcej, sami słuchają często mainstreamowej muzyki i tak długo, jak będzie to związane z eksponowaniem jej większej liczbie odbiorców, nie mają nic przeciwko temu, by ich własna twórczość była określana tym przymiotnikiem. Rozumieją mechanizmy przemysłu i nieustannie szukają nowych dźwięków, wciąż mając przed oczami naturę, o której dobro – jak wyznają – zawsze będą się troszczyć. Niektóre z wyrażanych w ich muzyce tendencji, można zauważyć w całej, szeroko pojętej muzyce elektronicznej. Stopniowo wyrzekali się pędzącego, często przekraczającego 140 bpm tempa, dodawali za to elektrycznych wstawek i melodyjnych zdobień. Nic dziwnego, w końcu w styczniowym numerze Martin Roth przekonywał o zwycięstwie groove, Paul van Dyk już dawno nie miksuje winyli w tempie Benny Hilla, ba, nawet największe światowe gospodarki zwolniły. W tym miejscu Robert i Rickard znaleźli poparcie innego szwedzkiego duetu – Ticon. Na wydanym w styczniu 2008 roku albumie „[2am]” Fredrik Gilenholt i Filip Mårdberg wykazali chyba jeszcze więcej odwagi i bezkompromisowości, otwarcie i co rusz sięgając po modną gamę electro-ozdobników. Naturalnie na „Lungs of Life” nie mogło zabraknąć współpracy między tymi dwoma, obecnie jeszcze bardziej bliskimi sobie formacjami. I pomyśleć, że to jedynie krótki przystanek w muzycznej podróży Vibrasphere, o czym na pewno przekonają Was w swych wypowiedziach…
Jesteście na scenie już od dziesięciu lat. Dużo się przez ten czas zmieniło?
Całkiem sporo. Nastąpiło zauważalne przejście od małego, undergroundowego środowiska w stronę profesjonalnych imprez masowych w każdym zakątku świata. Ewoluowała też sama muzyka, stając się bardziej wielokierunkową. Kiedy zaczynaliśmy karierę, myśleliśmy, że scena może przetrwać jeszcze kilka lat, ale teraz wszyscy widzimy, w jak poważnym błędzie byliśmy.
Dlaczego porównaliście ten okres w muzyce elektronicznej do „przysłowiowej wieczności”? Czy naprawdę trudniej w niej o świeże pomysły i rozwiązania?
Wiesz, zdobywanie popularności, uznania w określonym środowisku przez dziesięć lat przy jednoczesnym nieustannym próbowaniu nowych dźwięków nie należy do rzeczy łatwych. Artyści rockowi, dajmy na to, mogą oprzeć się na swoich starych przebojach i eksploatować schemat. W muzyce elektronicznej musisz wciąż wychodzić z nowymi pomysłami.
Ta dekada była dla was bardziej twórcza i owocna niż niekiedy całe kariery innych muzyków. Z których własnych dokonań jesteście najbardziej zadowoleni?
Nasz pierwszy album zawsze będzie dla nas bardzo ważny, nawet jeśli jest on tak artystycznie odległy od tego, co nagrywamy dziś. Patrząc wstecz, jesteśmy dumni również ze wszystkich naszych downbeatowych utworów, ponieważ wiele z nich uczyniło nas rozpoznawalnymi w miejscach, do których normalnie, jako muzycy trancowi, byśmy nie dotarli.
Jak się poznaliście?
W latach 90. Rickard był członkiem jednej ze wczesnych, szwedzkich grup goatrancowych, Subclouds, odpowiedzialnej za założenie studio Cloud 99. Przedstawił nas sobie jego kuzyn. Znał Roberta i wiedział, że ten zajmuje się nagrywaniem kawałków na komputerze i chciałby poszerzyć swe doświadczenia o pracę na prawdziwym sprzęcie, hardware.
Czy obaj wspólnie pracujecie nad każdym kawałkiem od początku do końca?
Proces nagraniowy zmienił się poprzez lata, lecz wciąż to najczęściej Robert podsuwa kilka pomysłów, które następnie Rickard rozwija podczas aranżu. Jednakże zmierzamy do tego, by w przyszłości pracować razem nad poszczególnymi utworami, jako iż teraz większość imprez gramy razem.
A co sądzicie o projektach, które muzycy realizują kontaktując się wyłącznie za pośrednictwem Internetu czy telefonu?
Zdarzyło nam się to tylko w przypadku nagrywania wokali, więc trudno nam powiedzieć, jak ocenialibyśmy efekty pracy nad całym utworem. Mimo to w przygotowaniu jednego z utworów na naszym najnowszym albumie pomogli nam goście z Ticon, z którego jesteśmy bardzo zadowoleni. Oni zajęli się całym podkładem, tłem kawałka, a my dodaliśmy wszystkie melodie. Skoro Internet jest pomocny w wielu sprawach, dlaczego nie użyć by go także i w tej?
„Lungs of Life” to album wyjątkowy z co najmniej dwóch powodów – zamyka pierwsze dziesięć lat waszej muzycznej kariery i jest okazjonalnym, piątym już krążkiem studyjnym. Ostatecznie zdecydowaliście się zaryzykować i wydać materiał nowatorski i waszym dorobku dotąd raczej nieobecny.
W rzeczywistości mieliśmy mnóstwo różnych pomysłów odnośnie tego albumu. Wiele z nich musieliśmy zmienić bądź odłożyć z rozmaitych przyczyn. „Lungs of Life” pierwotnie miało być wydawnictwem dwupłytowym. Pierwszy krążek miał zawierać wyłącznie nowe nagrania i remiksy starszych utworów, natomiast na drugim chcieliśmy umieścić zarejestrowany występ na żywo. Niestety, ktoś nagrał naszego seta podczas wrześniowej imprezy w Warszawie i umieścił go w Internecie. Z tego względu anulowaliśmy ten pomysł i włożyliśmy cały wysiłek w prace studyjne.
Mam wrażenie, że wasza muzyka była zawsze silnie związana z naturą, co zresztą wyrażaliście za pośrednictwem tytułów nagrań czy grafik, zdobiących wasze albumy. Wciąż mam w pamięci ten piękny widok z „Archipelago”. Czy w ten sposób chcecie zwrócić uwagę słuchaczy na istotę ochrony naturalnego krajobrazu?
To właściwy wniosek. Obserwowanie natury przynosi nam wiele nowych pomysłów, jest źródłem inspiracji, a my sami jesteśmy oczywiście bardzo przejęci tym, co my, ludzie, robimy dla otaczającego nas środowiska.
Na „Lungs of Life” znalazły się remiksy trzech nagrań z waszego poprzedniego albumu. Czy nie myśleliście, aby zamiast tego wydać je na EP-ce, unikając tym krzywych spojrzeń na nie w pełni nieznany materiał?
To ryzyko, które na pewno podejmujesz, ilekroć decydujesz się na umieszczenie remiksów na albumie. Jednak nam nie zdarzyło się to nigdy wcześniej, więc pomyśleliśmy, że nie będzie to nic złego. Niedawno ukazały się także dwie kolejne interpretacje utworów z „Exploring the Tributaries”, „Erosion” i „102 Miles from Here”, do pary z remiksem Glenna Morrisona i Bruce’a Aishera, który znalazł się też na naszym najnowszym albumie. O te wszystkie trzy kompozycje poszerzone zostanie specjalne wydanie „Lungs of Life” na USB.
Czy jesteście zadowoleni z remiksów Glenna Morrisona i Bruce’a Aishera oraz Solead?
Tak, bardzo podobają nam się ich interpretacje. Obie są utrzymane w stylach, które idealnie uzupełniają nasze brzmienie.
„Ensueño”, jeden z kilku downbeatowych kawałków na „Exploring the Tributaries”, znalazło się w bardziej tanecznej wersji również na „Lungs of Life”. Którą cenicie wyżej i dlaczego zdecydowaliście się na taki właśnie krok?
Trudno porównywać ze sobą dwa tak różne stylistycznie nagrania, ale uważamy, że remix naprawdę nam się udał. Uznaliśmy, że pierwowzór ma niesamowicie chwytliwe partie melodyjne, które warto byłoby zabrać na dancefloor.
„Dewdrops” to jak dotąd pierwszy i jedyny utwór w waszym albumowym dorobku, który powstał przy współpracy z inną formacją.
Tak, jesteśmy z niej całkiem usatysfakcjonowani. Ubiegłego lata graliśmy razem z Ticon na jednej z imprez w szwajcarskich górach. Podczas rozmowy, przy kilku drinkach, postanowiliśmy nagrać wspólnie kawałek. Fredrik i Filip sami zaczęli pracę nad tym projektem, ale mieli problem z właściwym ułożeniem melodii i harmonii. W końcu kilka tygodni później przysłali nam rezultat ich dotychczasowych starań, a my, po pewnym czasie, dopełniliśmy całość brakującymi melodyjnymi partiami. To było dla nas prawdziwie wartościowe doświadczenie i mamy nadzieję na kontynuację w przyszłości.
Byłem zawiedziony, gdy nie znalazłem „Autumn Lights”, jednego z najciekawszych trancowych kawałków ubiegłego roku, wśród utworów zawartych na waszym najnowszym krążku. Znalazło się za to na dwóch ubiegłorocznych kompilacjach Johna ‘00’ Fleminga. Czy to dlatego, że jego label posiadał wyłączne prawa do publikacji?
Komponowaliśmy ten utwór z myślą, by wydać go na naszym poprzednim albumie, „Exploring the Tributaries”, lecz niestety nie zdążyliśmy ukończyć go na czas. Postanowiliśmy zatem podpisać później kontrakt z Joof Recordings. Wówczas „Lungs of Life” było dopiero w powijakach, a ewentualne umieszczenie na nim kawałka znanego tak długo przed premierą to zagranie zupełnie nie w naszym stylu.
Każdy wasz kolejny album, a w szczególności ostatnie dwa, skłaniał się coraz bardziej ku progressive trance, eksponując jednocześnie w większym stopniu również downbeat i ambient. Czy to jest dokładnie ten przejaw dojrzewania waszego brzmienia, o którym wspominacie we wkładce?
Z każdym kolejnym krążkiem staraliśmy się rozwijać nasz styl. To dla nas niezmiernie istotnie, gdyż staramy się w ten sposób unikać schematyzmu i sztampowości. Komponowanie muzyki traktujemy jak wyzwanie. W innym wypadku nudzilibyśmy się w studiu. Przed rozpoczęciem prac nad nowym albumem poszerzyliśmy nasze zaplecze sprzętowe o kolejne kilka gadżetów, takich jak profesjonalny magnetofon czy analogowe syntezatory.
W takim razie może zastanawialiście się już nad całkowitym porzuceniem progressive i psytrance i ucieczkę w bardziej odprężające, downbeatowe rejony?
Wciąż będziemy wydawać downbeat jako Vibrasphere, lecz traktujemy to tylko jako jeden z kierunków naszego muzycznego rozwoju. Dlaczego zamykać przed sobą jedną drogę, gdy można być aktywnym na obu płaszczyznach?
Grono skupione wokół psytrance’u zawsze było utożsamiane z dezaprobatą dla wszystkiego, co komercyjne, mainstreamowe i ogólnie – z unikaniem błysku fleszy i blasku reflektorów. Natomiast wy w przeszłości podejmowaliście się prób połączenia elementów psytrance’u i trance’u co najmniej kilkukrotnie. Czy interesuje was to, co dzieje się w bardziej „popowym” świecie?
Lubimy wiele nagrań, które ze względu na ich sukces, można uznać za komercyjne. Widzisz zatem, że to, o czym mówisz, nas tak naprawdę nie dotyczy. Jeśli „mainstream” jest równoznaczny z tym, iż nasza twórczość trafi do szerszego kręgu odbiorców, jesteśmy jak najbardziej za.
Jak wyglądają wasze plany, zarówno te bliższe, jak i te na następne dziesięć lat?
Mamy nadzieję, że przez najbliższe lata nadal będziemy wydawać kolejne albumy. Teraz jednak zdecydowaliśmy się zrobić roczną przerwę w studiu od trancowych projektów i skoncentrować się na pozostałych, wśród których wiodącą rolę odgrywać będzie techno. Zaplanowaliśmy mnóstwo imprez, podczas których będzie można usłyszeć specjalnie przygotowane aranżacje. Kolejną z atrakcji będzie nasz downbeatowy live act. Na pewno pojawią się w nim nagrania z „Selected Downbeats Vol. 2”, wydawnictwa, które już wkrótce będzie dostępne w nowej wersji naszego sklepu internetowego.