Tunnel Electrocity 2008 – relacja FTB.pl
Pamiętam jak dziś zeszłoroczne Electrocity, tę niesamowitą muzykę i atmosferę, pamiętam pisanie dla Was bardzo entuzjastycznej relacji z tamtego wydarzenia. Zastanawiałem się wtedy jak będzie za rok, kto będzie grał i jak to wszystko będzie wyglądać. O frekwencję się nie martwiłem – po tym co zdarzyło się w 2007 roku było więcej jak pewne, że agencji Soundtrade zaufa tym razem jeszcze więcej osób, jeszcze więcej będzie chciało przeżyć tę wyjątkową noc w towarzystwie niesamowitego klasztoru. Nie pomyliłem się – już w momencie, w którym pojawiłem się w Lubiążu, a było jeszcze bardzo wcześnie (przed 19), wiedziałem, że szykuje się dobra impreza z dużą frekwencją. Już wtedy na terenie Electrocity było sporo osób, z nieodłącznymi w tym przypadku szerokimi uśmiechami na twarzach – część z nich była w Lubiążu po raz pierwszy, zazdrościłem im tego niedowierzania, gdy oglądali klasztor cystersów. Z tego co wiem niektórzy myśleli, że impreza odbywa się przy klasztorze, na zewnątrz jego terenu. Gdy okazywało się, że jest wewnątrz, byli podwójnie zachwyceni.
Tuż po wejściu na ten jedyny w swoim rodzaju teren festiwalowy rzucały się w oczy pierwsze różnice w stosunku do roku 2007. Przede wszystkim związku z tym, że organizatorzy spodziewali się większej frekwencji, powiększony został teren przed sceną główną, zniknął namiot VIP, który poprzednio zajmował część tego terenu (VIP Room przeniesiony został do wnętrza klasztoru i wielu zagranicznych dj-ów powtarzało, że takiego VIPa jeszcze nie widzieli). Poza tym w tym roku nie można było na „kościelną” scenę Fly With Me wchodzić w tym samym miejscu co ostatnio czyli z miejsca oddalonego od pozostałych scen dosłownie o 20 metrów. Trzeba było niejako opuścić teren klasztoru i wchodzić innym wejściem – trochę więcej więc trzeba było się nachodzić, na szczęście wyjście z tej sceny prowadziło na plac. Scena Electrocity i Run To The Sun były w dokładnie tych samych miejscach, znowu nie mogliśmy się nadziwić jak to się dzieje, że na jednej z nich nie słychać drugiej – ustawione były na podobnej wysokości, tylko skierowane były w odwrotne strony. Między nimi organizatorzy czujnie poustawiali maty, dzięki czemu spory ruch na tym odcinku przez całą noc nie powodował tumanów kurzu w powietrzu.
Pierwsza muzyka, jaka dotarła do mnie po wejściu na teren imprezy pochodziła ze sceny Run To The Sun – nie mogło być inaczej ze względu na jej usytuowanie. Tuż po 19 swojego seta grał Peter Pain. Pierwsze miłe muzyczne doznania – wysłyszałem kilka progresywnych perełek, było trochę spokojnych technicznych brzmień z trancowymi elementami. Przy okazji przyjrzałem się też konstrukcji sceny i trzeba przyznać, że wyglądała okazale. Dwa duże ekrany LED po dwóch stronach, do tego wiele innych diodowych elementów, plazmy i ciekawy kształt. Nie było tu laserów, dodatkowym ubarwiającym wszystko elementem było drzewo stojące naprzeciw, na którym wisiały kolorowe „bombki”. Już o tej wczesnej porze scena robiła wrażenie, po zmroku się jeszcze spotęgowało.
Na tej scenie już o godzinie 21 mieliśmy do czynienia z pierwszym momentem kulminacyjnym – nie mogło być jednak inaczej skoro o tej porze za sterami pojawił się ulubieniec polskiej publiczności Richard Durand. Zgromadzeni pod sceną poczuli po raz pierwszy na własnej skórze, że jej „parkiet” jest za mały! Durand jak zwykle grał tylko własne produkcje i remiksy, świetnie zabrzmiało jego „Weep”, świetne i odważne miksowanie pomogło mu w zrobieniu wielkiego wrażenia. Nie spuszczał z tempa, do tego wyginał się za konsoletą i żył muzyką razem z tłumem pod sceną. Zupełnie inny występ zanotował Gareth Emery. Co prawda nie zabrakło w nim mocnych i dobitnych momentów, ale były one tylko deserami między głównymi daniami, którym jednak do tech-trance’u było daleko. Dzięki temu można się było rozmarzyć, posłuchać pięknych melodii i zasmakować tego specyficznego trance’u, z jakiego znany jest Emery.
Kolejne powody do rozmarzenia się dali Chicane, wcześniej pokazał co potrafi Marco V – po raz kolejny przyszło nam zastanawiać się jak on to robi? Nawet jeśli nie wymienia co tydzień swojego zestawu i powtarza niektóre numery, zawsze publiczność dziękuje mu entuzjastycznymi reakcjami, jakimś cudem potrafi wyważyć różne muzyczne style i wycisnąć z nich wszystko, co najlepsze czytaj: najbardziej energetyczne i zmuszające do tańca. Co do Chicane, trzeba przyznać, że ten wyraźny ukłon w kierunku klubowej przeszłości wyszedł wszystkim na dobre. W końcu niejeden z Was zaczynał przygodę z muzyką elektroniczną od „Saltwater” czy„Offshore”. Oczywiście te kompozycje usłyszeliśmy w Lubiążu, w wykonaniu regularnego zespołu z prawdziwego zdarzenia. Muzycy i wokalistka wypadli nad wyraz dobrze, często żywe wokale na eventach śmieszą czy żenują, ale tym razem było elegancko. No i te sentymenty…
Ostatnie 4 godziny na scenie Run To The Sun miały swój muzyczny sens – po swoistym „odpoczynku” w postaci Chicane, przyszedł czas na konkretne uderzenie. Najpierw Yoji – już bez dopisku Biomehanika – wreszcie miał okazję zaprezentować się polskiej publiczności. Zagrał tak jak oczekiwano – szybko i ostro, tech-trance, momentami rzeczy ocierające się o hardtrance czy hardstyle czyli tech-dance, jak sam Yoji aktualnie nazywa swoją muzykę. Po tech-dance przyszedł czas na hard-dance i Lisę Lashes, która już swoim wyglądem i zachowaniem bez problemu zdobyła sobie publiczność. Jeśli chodzi o muzykę, ta była bezkompromisowa, od hardhouse po techno. Mocno zaczął Tiddey, ale w jego secie znalazło się też miejsce na sporo melodii i rzecz jasna fragmenty debiutanckiego albumu, na koniec pojawił się najbardziej jak dotąd utytułowany polski producent trancowy czyli Nitrous Oxide, który zabrał w ostatnią podróż tej nocy na tej scenie. Również nie zabrakło jego własnych produkcji, cały set w obfitował w typowe dla niego piękne, upliftingowe dźwięki i melodie.
Bardzo byłem ciekawy jak wygląda następca „diodowego oka” z zeszłego roku czyli wygląd sceny głównej. Była nieco większa, „oko” niestety znikło, zamiast tego mieliśmy wielkie połacie LED tworzące niejako literę „T” i jednocześnie znak rozpoznawczy imprezy Tunnel Electrocity. Nie powiem – wyglądało to solidnie i potężnie, choć mam cichą nadzieję, że za rok powróci „oko”, które moim zdaniem było jak dotąd najlepszym pomysłem na wykorzystanie diodowych ekranów – z tych, które widziałem na żywo. Z drugiej strony w tej sytuacji pewnie pojawiłyby się głosy krytyki, że nic nowego, że ciągle to samo i tak dalej. Pierwsze sety ze sceny głównej w wykonaniu Casprova, Marco Saville i The Clubbers dotarły do mnie tylko we fragmentach – dużo electro-house’u, w przypadku The Clubbers to był nawet club-house w starym stylu, pozytywnym akcentem była wokalistka.
Doskonałe wprowadzenie do występu Booka Shade zaserwował nam V_Valdi, tuż po Niemcach z kolei grał DJ W – chyba pierwszy raz w historii polskich eventów polski DJ grał w lepszym czasie od wielkiej gwiazdy z zagranicy. W przypadku setów obu panów pojawiły się głosy nawołujące do tego, żeby częściej polskie postacie grały w późniejszych godzinach. V_Valdi rozbujał publiczność ciekawymi, mniej znanymi housowymi trackami, a W postawił na nowoczesne, tribalowo – minimalowe klimaty (był nawet Ilario Alicante z jego „Wakacjami w Chile”!), z których jednak przeszedł w mocniejsze bity, co nie wszystkim (zwłaszcza fanom minimalu) przypadło do gustu. Reszcie z kolei mogły nie do końca pasować wycieczki w stronę mrocznego techno, więc reasumując set DJ-a W był dosyć kontrowersyjny. Booka Shade z kolei zaprezentowali się znakomicie, choć w tym przypadku zdziwiliśmy się podwójnie: po pierwsze jeden z panów nagminnie używał mikrofonu i zachęcał do zabawy, poza tym między poszczególnymi utworami zdarzały się przerwy, co nieco wytrącało z klimatu. Muzyka jednak była pierwszorzędna – zgrabne połączenie electro z tech-housem i techno, wrażenie potęgował fakt, że był to rzeczywiście live-act z prawdziwego zdarzenia: obaj panowie byli cały czas bardzo zajęci – jeden z nich kombinował przy ogromnej ilości sprzętu, a drugi poza używaniem mikrofonu grał niczym rasowy perkusista na elektronicznym bębenku i talerzach.
Po fajerwerkach o północy, zainstalowała się główna gwiazda sceny Electrocity czyli legenda house’u Roger Sanchez. Trzeba przyznać, że jego tribalowe electro porwało wszystkich, atmosfera podczas jego występu była genialna. Jedynym minusem był fakt, że w tym czasie sporo osób narzekało na pierdzące nagłośnienie, ale z relacji menedżera sceny wiemy, że to sam Roger był za to odpowiedzialny, nie zwracając uwagi na fakt, że gra powyżej wskazanego poziomi potencjometrów. W efekcie padł mikser i zdarzyła się krótka przerwa – kryzys jednak szybko został zażegnany, krępująca cisza trwała bardzo krótko, za co brawa należą się organizatorom. Nie wszyscy byli wniebowzięci setem Rogera, niektórzy nic z niego nie zapamiętali (jak twierdzą). Do pewnego stopnia można ten występ porównać do zeszłorocznej gwiazdy, kolejnej amerykańskiej ikony house Armanda van Heldena czyli sporo nieznanych na naszym kontynencie numerów, nieco inna wibracja w porównaniu do tej, do której jesteśmy przyzwyczajeni w naszych klubach i na naszych festiwalach. Warto jednak wiedzieć jak się gra w tej chwili w USA, jak się gra na Ibizie, jak to robi mistrz ceremonii Roger Sanchez.
Zaryzykuję stwierdzenie, że lepsze wrażenie zrobił Joachim Garraud, po którego secie słychać było same zachwyty. Ten przesympatyczny Francuz udowodnił swoim występem, że nie na darmo uważa się go za muzycznego geniusza, który tworzy numery dla Davida Guetty i wielu innych. Biegał po scenie z keyboardem i wygrywał na żywo klawiszowe motywy – robiło to piorunujący efekt, do tego na bieżąco wystukiwał rytmy (bity i cykacze) z niesamowitą lekkością i wprawę. Był to popis, jakiego chyba nigdy nie widzieliśmy – Garraud był jak jednoosobowy zespół, robił ze swoim sprzętem co chciał, a do tego muzyka płynąca z głośników była bardzo porywająca, jak większość jego produkcji. Po nim grały dwie postacie, o których mówi się w tej chwili jak o ścisłej czołówce sceny house i electro – Axwell i Dirty South. Przekonaliśmy się na własne uszy, że niesłusznie wymienia się ich często jednym ciągiem i wrzuca do podobnej szuflady. Set Axwella bowiem w dużej mierze był pewnym odsapnięciem po szaleństwach Garrauda – nie od dziś wiadomo, że członek Szwedzkiej Mafii gra bardzo wolno, powoli też buduje napięcie, czasem sięga co prawda po electro-house, ale jednak rzadko. Dominują melodie i upiftingowy house, pełen dorzucanych na bieżąco niespodzianek. Dirty South to można powiedzieć idealny DJ na scenę Electrocity, jeden z tych, po którego remiksy sięgają dj-e we wszystkich klubach świata i tych, który na nowo zdefiniował brzmienie electro-house’u. Zagrał sporo swoich rzeczy, doskonale wszystkim znanych – dzięki czemu publiczność bawiła się w najlepsze. Ostatnia godzina należała do warszawskiego dj-a Simona S, który podtrzymał klimat ostatnich godzin – w jego secie można było znaleźć zarówno brzmienia z seta Axwella, jak i Dirty South.
Na koniec o scenie Fly With Me, która z roku na rok jest coraz bardziej oblegana. W porównaniu do zeszłego roku zmieniła się ona dwojako – po pierwsze mimo podobnego nagłośnienia udało się jakimś cudem ograniczyć pogłos, który jest nieodzowny w przypadku głośnego odtwarzania muzyki w tak specyficznym miejscu jak kościół, pod drugie wyglądała dużo mniej surowo niż na poprzednich edycjach. Więcej świateł, wielokolorowe lasery odbijające się w lusterkach, do tego dwa łuki konstrukcji z zawieszonymi na nich plazmami czyli poza wizualizacjami na murach klasztoru mieliśmy atrakcje graficzne na plazmach. Co do muzyki, to nie spotkałem osoby, która nie byłaby zachwycona, a wręcz wniebowzięta. Dość kulturalnie zaczął podobno Siasia, ale już następna w kolejce Carla Roca udowodniła wszystkim przybyłym, że mimo panujących obecnie trendów nie zamierza zwalniać i szukać mniej ostrej muzyki. Przerażony niemal takim obrotem sprawy był Marcin Czubala, który znany z dość wysublimowanego minimalu zamierzał zacząć od numeru na 120 bpm, tymczasem było to niemożliwe – na liczniku podczas końcówki seta Carli ujrzał 145! To zapewne spowodowało, że jego set – jak na niego – był dosyć mocny. Niewiele akcentów z jego ukazującej się we wrześniu płyty „The Chronicles of Never”, dużo chwytliwych i zmuszających do szalonego tańca sztosów.
Hardy Hard nie zamierzał się uginać pod presją otoczenia, poprzedzających i następujących po nim dj-ów i bynajmniej nie przypomniał sobie tego, jaką muzykę serwował jeszcze kilka lat temu. W tej chwili Hardy jest ekspertem od skocznych breakbeatów i słychać było w Lubiążu, że w tym środowisku czuje się jak ryba w wodzie. Zwolennicy szybkiej i ostrej muzy mieli chwilę na „herbatę”, większość i tak została i korzystała z tego muzycznego urozmaicenia. Kolejny Cristian Varela przywołał wszystkich do porządku i znów z ołtarza popłynęły solidne i ostre jak brzytwa techno-petardy. Osobiście nie zostałem tu niczym zaskoczony, set przyzwoity ale nie powalający – zupełnie inaczej niż w przypadku kolejnych panów.
Green Velvet już na Tunnel Carnival pokazał, że do szybkiego techno mu w tej chwili daleko, ale za to nie zapomniał, jak dobierać nagrania, żeby publika pod sceną była zachwycona. Nawrócony na chrześcijaństwo kilka razy o tym przypominał, z głośników popłynęło sporo nowoczesnego electro i tech-house’u. Mauro Picotto też należy do dj-ów i producentów, którzy przeszli przez kilka transformacji, więc nie byliśmy pewni na jaką muzykę postawi tym razem. Zagrał dość mocno, ale nie aż tak jak za czasów współpracy z Ricardo Ferrim, z kolei dużo ciężej, niż prezentują się jego ostatnie produkcje. Było to jednak doskonałe wprowadzenie do seta Adama Beyera, który dosłownie rozniósł wszystkich obecnych! Długie, narastające breakdowny wierciły skutecznie w głowach, a solidne bity czuć było w brzuchu. Obawialiśmy się, jak wytrzymają to mury klasztoru! Przepotężny set, po takim bombardowaniu występ Mr X zabrzmiał jak żarcik, choć oczywiście było to żarcik sympatyczny.
Kolejne dwie postacie już samymi ksywami budziły ekscytację. DJ Rush na swojej ostatniej kompilacji sięga też po electro i minimal, ale w Lubiążu nie było zmiłuj się – zagrał rasowe loop-techno w wersji bardzo pumping i bardzo hard, obezwładniające i powodujące wielką euforię na Fly With Me, choć przy tej okazji trzeba wspomnieć, że przez całą imprezę w tym miejscu dosłownie gotowało się i wrzało. Rush dorzucił swoje 20 ton, o jego secie wspominali potem w wypiekami wszyscy fani brutalnej muzyki. Choć właściwie słowo „brutalnej” należałoby zarezerwować do opisu kolejnego występu czyli Marco Remusa. Ten pan to już niemal symbol ultraszybkiego i ultramocnego grania, nigdy jeszcze pod tym względem nie zawiódł i w Lubiążu było podobnie. Remus to prywatnie przesympatyczny gość, ale za konsolą prezentuje się jak „wódz plemienia Hard”, jest bezlitosny, po każdym kawałku, który wydaje się być najmocniejszym punktem jego występu, wypuszcza kolejny, który jest jeszcze lepszy, jeszcze brutalniejszy, powodujący jeszcze większe szaleństwo.
Ostatni DJ na scenie Fly With Me czyli Poziom X miał po godzinie szóstej niesamowitą frekwencję – również dlatego, że zaczynał padać deszcz i sporo osób z zewnętrznych scen przeniosło się do kościoła. Na początek zagrał „Man With a Red Face” Garniera w aktualnej wersji Marka Knighta i Funkagendy, czym dobitnie dał nam do zrozumienia, że czas na koniec szybkich i kąśliwych bitów. Przy okazji deszczu zdążyliśmy pomyśleć o tym, jak wielie szczęście mieli organizatorzy Tunnel Electrocity jeśli chodzi o pogodę. Kilka dni przed czwartkiem 14-ego sierpnia pogoda nie rozpieszczała, kolejne dwa dni to już były prawie nieustanne opady deszczu, tymczasem na trzecie w historii Electrocity pogoda trafiła się idealna.
Doskonałe warunki atmosferyczne, przyjazna logistyka (było więcej kolejek niż poprzednio ale też dużo więcej osób), dopracowana oprawa wizualna złożona z luksusowych elementów, prawie wszystkie rodzaje muzyki klubowej na tak małej przestrzeni i w tak krótkim czasie, tłumy ludzi bawiących się w miłej atmosferze – takie było tegoroczne Electrocity, które urasta do rangi najważniejszego letniego wydarzenia w Polsce. Przepych atrakcji wizualnych plus światowa czołówka sceny house, electro, trance i wszelkich rodzajów techno to już znaki rozpoznawcze imprezy w Lubiążu. Do tego ten klasztor, o którym koniecznie przy okazji relacji z tego wydarzenia trzeba wspominać na początku, w środku i na końcu – klasztor to główny rozgrywający Electrocity: bez niego wszystko byłoby inaczej. Dzięki niemu każdy bawiący się na tej imprezie czuje, że jest częścią czegoś unikalnego, bardzo wyjątkowa aura udziela się wszystkim, co powoduje, że Tunnel Electrocity to letni festiwal z niepowtarzalnym klimatem. To miejsce, ta muza i ten klimat – nie da się tego podrobić, powtórzyć gdzie indziej. Jeżeli choć raz tam byliście, wiecie doskonale o czym mówię. Nie byliście i nie przeżyliście? To do zobaczenia za rok!
Tekst: Marcin Żyski
Zdjęcia: Marek Konon, Krzysztof Kuznowicz