Tunnel Carnival – relacja
Ta impreza przejdzie do historii jako najlepsze z przegapionych widowisk – to jeden z komentarzy, świetnie oddający to, co działo się w Spodku i to, jak wiele stracili ci wszyscy, którzy z różnych powodów żegnali króciutki karnawał 2008 gdzie indziej. „Nie od razu Rzym zbudowano” – usłyszałem od organizatorów i rzeczywiście – pamiętajmy, że to była pierwsza edycja eventu, polska publiczność jest już publiką wymagającą, ale też doceniającą wkład pracujących nad przedsięwzięciem – nie mam wątpliwości, że po 2 lutego bieżącego roku wszyscy zainteresowani już wiedzą, że warto rezerwować czas w roku przyszłym.
Już przed imprezą hucznie zapowiadano, że Tunnel Carnival w katowickim Spodku będzie dużym krokiem naprzód jeśli chodzi o poziom jakości i oprawy audiowizualnej polskich eventów. Wielkie nakłady finansowe, duże wyzwanie logistyczne, 50 firm zaangażowanych w produkcję, nowe pomysły na wystrój, a także muzyczny profil.
Poza niezawinionymi przez organizatorów zmianami w time-table i niestety niesatysfakcjonującą frekwencją wszystko udało się doskonale tzn rzeczywiście to, jak wyglądał Spodek podczas tej nocy, to było coś zupełnie nowego i robiącego niesamowite wrażenie. Już na kilka dni przed imprezą, gdy zobaczyliśmy zdjęcia z przygotowań, widać było, że szykuje się coś wyjątkowego. Wielka, okrągła, obrotowa scena na środku parkietu plus konstrukcje, swoiste „mosty” prowadzące do mniejszych scen, na których popisywali się tancerze i muzycy z afrykańskimi bębnami, wygrywający atrakcyjne partie pomiędzy występami dj-ów. Lasery, neonowe elementy i mniejsze lub większe ledowe ekrany trudno było zliczyć, największe wrażenie robił jeden wielki nad konsoletą, owalny, mieniący się barwami dookoła – coś, czego jeszcze z całą pewnością w naszym kraju nie widzieliśmy. Do tego podczas intr opuszczany był na dół, zasłaniając dj-a, który właśnie się szykował. Efekt piorunujący, słyszałem głosy, że dla tej jednej wizualnej atrakcji warto było pojawić się na Tunnel Carnival.
Nie zapominajmy jednak o muzyce. Kolejna impreza agencji Soundtrade stylistycznie przypominała koncepcję znaną z Electrocity, czyli krótko mówiąc house, electro i techno, albo odwrotnie, jak kto woli. Na scenie głównej dominowały lżejsze gatunki, lodowisko podobnie jak w przypadku Mayday przeznaczone było dla klubowiczów kochających ostre klimaty. Również tam nie zapomniano o ciekawej oprawie, choć oczywiście do tego, co przygotowano na mainstage trudno było porównywać. Fani muzyki cieszyli się jednak przede wszystkim tym, że na obu scenach mieliśmy wprost doskonałe nagłośnienie, dzięki któremu łatwo było delektować się muzyką. A ta była na najwyższym, światowym poziomie, i co istotne, miała wiele różnych barw i odcieni, dominowała potężna energia, ale różnego rodzaju. Wśród polskich wykonawców najlepsze recenzje zebrali niezawodny Chris Da Break, Gouliano, Lukash Andego i V_Valdi. Pierwszy z nich przyłożył z dobrze znanego fanom techno własnego numeru „People Are Sick of It” sprzed prawie trzech lat, poza tym przemycił kilka innych starszych rzeczy z czarnych płyt, niektórym przypominało się Soundtropolis 2005, niektórym Electrocity 2007, w każdym razie cieszyli się przede wszystkim ci, którzy wolą, gdy Chris gra szybciej, aniżeli, gdy wciela się w „G.R.A.Y” – jego bardziej minimalistyczne oblicze. V_Valdi jak to ma w zwyczaju sięgnął po smakowite house’owe produkcje, słychać było 20-letnie doświadczenie za deckami, zarówno jeśli chodzi o dobór muzycznych rarytasów, jak i technikę miksowania.
Zanim przejdziemy na scenę główną i omówimy najważniejsze jej występy, skupmy się na lodowisku, gdzie – jak ktoś zauważył – każdy następny set wydawał się lepszy od poprzedniego, czuło się w powietrzu obecność znakomitych gości, którzy wiedzą, co robią, zarówno w studiu, jak i na imprezie. Stosunkowo najmniejszy entuzjazm wzbudzili Misjah i Rob Stow, który zanim zaczął grać, spędził wiele godzin na parkiecie (i nie tylko), skutkiem czego gdy przyszła jego kolej, chyba nie był już fizycznie zdolny do zagrania seta życia. Jego doskonały nastrój udzielił się jednak wszystkim pod sceną i nikt nie baczył na techniczne niedociągnięcia. Co do technicznych „przebojów” wspomnieć wypada, że zdarzyło się tej nocy kilka niespodzianek, gramofonowa igła miała kilka niesfornych momentów, odnotowano też kłopoty z CD Playerami (chyba, że to artyści mieli dawno temu albo ze zbyt dużą prędkością nagrane płyty), seta Kanzyaniego zakłócił fotoreporter, który tak skupił się na znalezieniu odpowiedniego miejsca do zrobienia zdjęcia, że spowodował paraliżującą parkiet ciszę w głośnikach, przez zahaczenie najważniejszego kabla na sali.
Najlepsze momenty na lodowisku, zgodnie zresztą z przewidywaniami, zgotowali nam weterani Dave Clarke, Marco Remus i Gaetano Parisio, ciepło wypowiadano się też na temat występów Valentino Kanzyaniego i Luke’a Slatera. Każdy z nich zagrał – również zresztą z przewidywaniami – kompletnie coś innego, każdy spisał się niczym profesor. Największy tłok był na Clarke’u. Jedyny minus jego występu to długość – szkoda, że organizatorzy nie dali mu więcej czasu, Dave mówił mi po występie, że jak każdy rasowy DJ potrzebuje dużo więcej niż godzinę na rozkręcenie się, na wczucie się w klimat i zbudowanie pewnej dramaturgii. Ci, co przybyli na niego na lodowisko, zgodnym chórem przyznali, że było to jeden z setów nocy – tego również można się było spodziewać, Dave Clarke nigdy nie schodzi poniżej pewnego, wysokiego poziomu. Mimo, że nie należy do miłych i sympatycznych, kontaktowych osób, nie miał problemu z interakcją. Często widzieliśmy w górze jego dłonie, klaskał i napędzał zgromadzonych pod sceną, a wcale nie musiał, bo wszyscy byli zachwyceni. Ci, którzy spodziewali się romansu z klimatami electro, mogli odetchnąć z ulgą, Dave zaserwował potężną dawkę potężnego techno, z którego jest najbardziej znany. Żywa legenda sprostała wymaganiom, a w naszych głowach jeszcze długo huczało po tym secie, zwłaszcza po niesamowitym „God” Anthony Rothera.
„Remus jak zwykle siał zniszczenie” – czy coś więcej trzeba dodawać do tego komentarza? Szeroko uśmiechniętego Marco Remusa łatwo było spotkać na parkiecie albo w kolejce po piwo. Jego charakterystycznego tatuaża na szerokiej szyi trudno nie zauważyć. Wielka, ogromna szkoda, że nieco przesunięty w time-table, umknął wielu ludziom, którzy na niego czekali. Rzeźnik, masakrator, morderca – to kilka określeń, które pojawiły się wśród opinii na temat jego seta. Muzyka ostra jak żyleta, ba, jak tysiąc żylet naraz! Słyszałem głosy, że tego typu wykonawców było za mało, Remus już nie raz grał w Spodku i zawsze niezawodnie dostarczał potężną dawkę hard-techno, schranz i industrial, tym razem było podobnie. Pośród wielu innych wgniatających dźwięków, usłyszeliśmy między innymi schranzowe wersje Placebo i Fugees.
Valentino Kanzyani co prawda przerzucił się w ostatnim czasie z techno na dużo bardziej łagodny tech-house, ale nie słyszałem, żeby ktoś narzekał. Jakimś cudem znalazł złoty środek między bezkompromisowością techno, a jego nowymi fascynacjami. Wyszła z tego naprawdę porywająca mieszanka: techno, minimal, tech-house, cudowny dobór nagrań, sporo przestrzeni i psychodelicznych dźwięków. Szkoda, że wydarzył się wspominany wcześniej epizod z nieszcęsnym kablem i jego występ stracił przez to nieco na dramaturgii. Zdecydowanie jeden z ciekawszych secików Blue Stage.
Przejdźmy teraz na scenę główną. Tu oprawa wizualna zmiatała z nóg, dosłownie powodowała oczopląsy, nie wiadomo było, na który element scenografii zwracać uwagę, tyle tego było! Wspomninałem już o wielkim ledowym ekranie dookoła powierzchni nad konsoletą, jak ktoś napisał „robił wrażenie, oj robił”. Cała prawda, wielki plus dla Soundtrade, nowatorskie rozwiązanie. Poza tym działo się tu dużo więcej, oto jedna z opinii:
„Scena RED: Czułem się jakbym był w kosmosie. Coś fantastycznego – te konstrukcje, te światła, fajerwerki, buchające ognie, aż sie przestraszyłem, konfetti, tańczące anielice i diablica i ekipa z Brazylii, jednym słowem uczta dla oczu, nie wspomnę o uczcie dla uszu. Bo ta muzyka mną zawładnęła, nie wiedziałem co ze sobą robić, czy skakać na głowie czy na rękach, bo nogi to mam do wymiany”
Tuż przed pierwszą zagraniczną gwiazdą na Red Stage, publikę rozgrzewał, zresztą całkiem skutecznie, Suhy. Były sprawdzone hity, Underworld w wersji Joe K, remiksy Axwella, a nawet hit eventów trance’owych: Cosmic Gate w wersji Wippenberga. Crazy Cuts to, podobnie jak Africa Islam, stały bohater eventów Soundtrade. Obaj panowie to bardzo charyzmatyczne i barwne postacie, grają też nietuzinkowe sety – nie wszystkim przypadają jednak do gustu, zwłaszcza w przypadku tego drugiego – Mr X miksuje kilakdziesiąt kawałków, a właściwie ich fragmentów w godzinę (do tego repertuar ma bardzo nietypowy, od Lady Dana, do Davida Guetty i … Crazy Frog), tym razem w związku ze zmianami w time-table i brakiem Masters at Work i Todda Terry, wystąpił na obu scenach. Na Red przygrywał Barbarze Tucker, która śpiewa doskonale, ale przeważały opinie, że wystarczyłby jeden numer, bo przy drugim i trzecim zaczynał się exodus na drugą salę…Crazy Cuts, mimo podobnych umiejętności, utwory miksuje raczej tradycyjnie, ale za to dużo skreczuje, i to wszystkimi częściami ciała, włącznie z ustami i nogami. To on zresztą był niejako główną gwiazdą Tunnela według relacji TVP – tylko jego ekwilibrystyczne wybryki pokazano w relacji TVP Info, a także w Wiadomościach i Teleexpresie.
Seta Alexa Gaudino przmilczymy, jego set w zgodnej opinii był, tak jak jego największy hit „Destination Calabria”, zbyt komercyjny, jak na imprezę o takim muzycznym potencjale. Muzyczne święto dla fanów wielu odmian house i electro zaczęło się na dobre, gdy za sterami stanął Chris Lake. Ten niepozorny młodzieniec pochodzący ze Szkocji powoli staje się jedną z najciekawszych postaci na scenie nowoczesnego house. Jego produkcje utrzymane są raczej w lajtowym klimacie, ale sety – o czym mogliśmy przekonać się w Lubiążu – to coś zupełnie innego. Ciężej, dobitniej, czasem electrycznie, czasem tech-house’owo, przede wszystkim duża dawka ciekawej muzyki. Było kilka jego własnych produkcji, w tym „Changes” (ciekawe czy nie ma już czasem dosyć tego kawałka), był też jeden z ostatnich remiksów jego dobrego przyjaciela Sebastiena Legera czyli „Apocalypse” Arno Cost.
Deadmau5 – najgorętszy producent ostatnich miesięcy pojawił się za konsoletą o 23. Pojawił się dodajmy po raz pierwszy w Polsce, wszyscy byliśmy więc ciekawi, jak zagra. Można powiedzieć, że zagrał tak, jak produkuje, a właściwie: zagrał to, co produkuje. Osobiście się trochę zmartwiłem, bo skoro sam ma smykałkę do tworzenia ciekawych nut, oczekiwałem, że wynajdzie wiele rarytasów, którymi nas po prostu zaskoczy. Nic takiego się jednak nie stało, Deadmau5 wygrywał po kolei swoje największe hity: „Jaded”, „Arguru”, „Faxing Berlin”, swoje remiksy Marco Denmarka i Daft Punk. Chyba jedyny nie-jego utwór w secie to był „System” D Ramireza i Marka Knighta. Dobry set, bo dobre są jego produkcje, szkoda jednak, że nie wyciągnął żadnego królika z kapelusza.
Joela Zimmermanna, bo tak naprawdę nazywa się zdechła mysz, mieliśmy jeszcze okazję podziwiać w akcji podczas seta Darrena Emersona, kiedy pokazywał, jak potrafi tańczyć! Najwidoczniej set doświadczonego kolegi przypadł mu do gustu, bo szalał jak mało kto w pobliżu konsolety. Emerson, mimo, że znany jest z tego, że pomagał w karierze Underworld, nie sięgnął bynajmniej po muzykę swoich byłych kolegów. Skupił się na swoich najnowszych fascynacjach i własnych produkcjach. Gdyby ktoś nie wiedział, Darren lubuje się w świeżobrzmiących rytmach tech-house, podczas jego występu wielokrotnie podnosiła się wrzawa, między innymi wtedy, gdy prezentował znany doskonale znany remix Valentino Kanzyaniego do „Outhouse” Nathana Fake’a.
Pod koniec seta Emersona wytworzyła się w okolicach dj-ki bardzo sympatyczna, wręcz rodzinna atmosfera. Obok Darrena stanął Deadmau5, chwilę później Emerson ściskał się z następnym w kolejności Steve Angello. Coraz bardziej długowłosy Szwed dał z siebie wszystko, najpierw przez jakiś czas było raczej mrocznie, później dał odetchnąć przy kilku znanych tematach.
„Majstersztykiem był set Angello, choć mi odpowiadała ta druga częsć seta, z tymi, jak ja to nazywam – pozytywnymi dźwiekami, bo dodam ,że w pierwszej części na wizualizacjach pojawiały sie swastyki, czarnobyl itp. (ukłony dla człowieka operującego tymi wizualizacjami) muzyka dopasowana idealnie do klimatu i vice versa”.
Angello oczywiście zagrał sporo swoich „dzieci”, w tym remix „Sweet Dreams”, owoc współpracy z Laidback Lukiem „Be”, Buy Now „For Sale”, poza tym Pryda, Dubfire, a także D Ramirez vs Run DMC. Było bardzo dynamicznie, bardzo tanecznie, „Big Room Electro”!
Fantastyczne opinie zebrał Steve, ale jeszcze lepsze czarny koń imprezy Green Velvet. To, co się działo na jego secie przeszło najśmielsze oczekiwania. Sam bawił się za deckami doskonale, a parkiet po prostu szalał. W dodatku Green Velvet chwycił w pewnym momencie za mikrofon i zaśpiewał główny motyw z jego największego przeboju „La la Land”. Głos znakomity – o tym wiedzieliśmy już wcześniej, ale jak doskonale brzmi na żywo! To była niespodzianka. Green Velvet podobał się chyba wszystkim, set, o którym się mówi do dzisiaj, czekamy na tego pana w Polsce ponownie… Poza „La la Land” była też inne jego produkcje „Perculator” i „Shake & Pop”, w secie zmieścił się świetny „Blink” Johna Dahlbacka.
Na zakończenie jeszcze kilka komentarzy:
„Impreza MEGA WIELKA
Scena MEGA WIELKA
Miejsce MEGA WIELKIE
Artyści MEGA WIELCY”
Coś więcej trzeba dodawać? Jeśli myślicie, że tak, bardzo proszę:
„Pomimo małej frekwencji, w spodku panował przyjazny klimat, po prostu byli Ci co mieli być. Można to było odczuć pod scenami, tam nie było przypadkowych ludzi, to byli prawdziwi fascynaci, którzy przyjechali zobaczyć, podziwiać i posłuchać swoich idoli. Za to Wam dziękuje moi drodzy… A także organizatorom, że zrobili piękne „show” dla nas.. i proszę Was nie zniechęcajcie się, za rok napewno więcej bedzie tych co to docenią..”
Coś mi się wydaje, że za rok będziemy narzekać, że był za duży ścisk.
Fot. do relacji: Krzysztof Kuźnowicz
Zapraszamy także do fotogalerii, gdzie znajdziecie 416 zdjęć z imprezy.