Toxicator 2010 – relacja FTB.pl
Do Hali Kapelusz ponownie zawitały tłumy hardstylowców i hardkorowców z całej Polski, by bawić się podczas jedynej tak ściśle związanej z muzyką hard imprezy masowej w naszym kraju. Podobnie jak na poprzednich edycjach, w line-upie znalazło się po kilku przedstawicieli każdego gatunku, w tym nazwiska, które zadowoliły prawdziwych koneserów ciężkiej muzyki.
Wchodząc do hali od razu rzucała się w oczy scena, która – choć trochę inna niż w zeszłoroczne – zachowała mniej więcej ten sam styl oraz widoczne podobieństwa do dekoracji znanej nam z edycji open air. Duża ilość świateł i wielki napis Toxicator na niektórych imprezach wydawałyby się niewystarczające, jednak środowisko hard-klubowiczów znane jest ze swojego zamiłowania do muzyki, stojącej zazwyczaj ponad wszelką otoczką wizualną. Wewnątrz, na długości całej hali znajdowały się różne sklepy, w których można było kupić za bony gadżety, picie itp. Stały również liczne – jak na warunki wewnątrzhalowe – ławki, lecz bardzo szybko zostały pozajmowane, najpierw przez oczekujących na rozpoczęcie HC, a później przez odpoczywających fanów HS-u – ostatecznie zawsze okazywało się, że miejsc siedzących było za mało. Ogródek piwny znajdował się w namiocie na zewnątrz – niektórzy narzekali, że namiot ten był bardzo skromny, a piwo nie takie, jak się spodziewali. My jednak przyjechaliśmy tam przede wszystkim dla muzyki…
Na początku imprezy polscy artyści prezentowali nam hardstyle w starym, lepszym, moim zdaniem, stylu. Gdy dowiedziałem się, że Resq miał zagrać pierwszego seta tej edycji, marzenia o, tak podobającej się wielu klubowiczom, back-to-backowej końcówce edycji Open Air legły w gruzach. Okazało się jednak, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – Resq i Driver grali bardzo dobre, mocne sety, obfitujące klasyki takie jak na przykład: Prophet & Duro – „Shizzle My Dizzle”, Ricky T – „Generation T”, Dana – „Back In Time” oraz „Lost In Dreams” i charakterystyczny motyw z utworu Tatanki – „Who Is Calling”. Poza nimi zabrzmiało wiele innych utworów, których nazw niestety nie spamiętałem. Każdy fan hardstylu na pewno znał je, choćby ze słyszenia. Wielki smutek ogarnia na myśl, że tak niewiele osób było wewnątrz hali na samym początku, gdyż sety Polaków trzymały niesamowicie wysoki poziom. Jak to się mówi „cudze chwalicie – swojego nie znacie”.
Skydriver przechodził powoli do gatunku nu-style, którego niestety nie jestem fanem. Set, obiektywnie rzecz biorąc, był jak najbardziej OK – czytając komentarze do niego, przeczytać można wiele pozytywnych opinii, a roztańczeni, zadowoleni uczestnicy imprezy są tego oczywistym potwierdzeniem – faktycznie trzymał wysoki poziom poprzedników.
Enigmato, ostatni Polak w stawce, powrócił do cięższych klimatów, grając mocne brzmienia od początku aż do końca. Podczas jego seta pojawiło się też mnóstwo nowych twarzy na parkiecie, a atmosfera zgęstniała. W pamięć zapadł nam w szczególności gruby klasyk duetu Darkraver & Vince – „Thunderground”. Pod koniec jego występu, zamykającego polski show na tegorocznym Toxicatorze, pojawił się MC H znany doskonale z poprzednich edycji. Obecność „krzykacza” na imprezie to kwestia gustu i obiekt wiecznych sporów na forach dyskusyjnych. MC mnie osobiście spodobał się jako małe urozmaicenie imprezy – co jakiś czas krzyczał, próbował coś śpiewać – raz mu się to udawało, raz nie. Smutne było tylko, że znikał ze sceny na niektóre sety artystów, a od występu Anime przepadł na dobre…
Listę zagranicznych artystów otwierał DJ Mystery. Artysta ten miał bardzo ciekawy wstęp z fragmentem kawałka „How Long”, czy też oryginalnie„Otherside”, Red Hotów. Na tym etapie imprezy uruchomione zostały szperacze, które moim zdaniem na tak małą halę świeciły trochę zbyt mocno i raziły oczy, aż do bólu – mogłyby być wyżej ustawione, lub po prostu świecić słabiej. Miałem nieodparte wrażenie, że cały czas było zwyczajnie zbyt jasno. Mimo wszystko, uruchomione razem z laserami dawały ciekawy efekt, a dodatkowym akcentem były wyrzutnie dymu, które na szczęście używane były z rozwagą i pracowały tylko raz na jakiś czas. Niestety w Polsce nie ma tak rozwiniętej sceny hardstyle i hardcore, by wystrój przypominał nam imprezy organizowane przez wielkie zachodnie agencje. Surowy industrializm i naturalny klimat Hali Kapelusz pasuje jednak idealnie do tego typu muzyki, a niepotrzebne wodotryski zachować należy dla innego typu doznań muzycznych.
Wracając do seta Mystery: moim zdaniem pozytywne emocje nieco opadły, ale nie uważam tego za minus – w końcu zazwyczaj startuje się lżej. Był to sam początek imprezy, a osobiste przekonania do obecnych trendów mogły przyćmić nieco moje odbieranie występu tego pana. Wielki uśmiech na twarzy pojawił się podczas remiksu Zombie Nation – „Kernkraft 400”. Słuchając tego seta podczas odpoczynku wydawać się czasem mogło, że pomyliliśmy imprezy. Np. gdy poleciał remiks picottowskiego „Komodo”, święcie przekonany byłem, że Mystery ze spokojem mógłby wystąpić jak ostatni artysta na imprezie… Trancowej.
Następnym DJ-em w kolejności był znany weteran włoskiej sceny hardstyle – Vortex. Już od samego początku można było poczuć charakterystyczny dla półwyspu apenińskiego styl. Śmiało powiedzieć mogę, że było jakoś tak „qlimaxowo”… Niby cukierkowy HS, ale aż chciało się tańczyć. Wtedy też zrobiło się jakby głośniej. Pierwsza część występu była może niepozorna i nie-aż-tak-ciekawa, ale z minuty na minutę Vortex coraz bardziej się rozkręcał. Do ostatniej chwili przed rozpoczęciem przez niego seta spodziewałem się czegoś innego, gdyż w pamięci zapadł mi jego starszy styl, który ostatnio ewoluował i zmienił się – według mnie – na lepsze. Usłyszeć można było kilka ciekawych kawłków nustylowych jak np. Brennan Heart & Wildstylez – „Reputation Game”, Mazell Feat. Ryle – „Hardstyle Hoez” (DJ Vortex Remix) i JDX feat. Sarah Maria – „Live The Moment”. Dalsza część jego występu była już dużo mocniejsza. Za najlepszym moment uznałbym chyba fragment z kultowym wręcz Marshall Masters – „I like it loud” (znany także w remake′u Scootera jako „Maria…”). Końcówka to bardzo mocny remiks samego Vortexa dla ostatniego utworu z nowego albumu Rexanthony′ego – „Cocoacceleration”.
Zaraz po tym utworze seta rozpoczął Activator – był to szybki i mocny start. Włoski artysta jest jedną z bardziej charakterystycznych postaci sceny hardstyle i z góry wiedziałem, jak mniej więcej wyglądać będzie jego repertuar. Niektórym osobom mógł się nie podobać nu-style w jego wykonaniu, ale moim skromnym zdaniem set był bardzo dobry. Niestety impreza nie mogła się obyć bez tej gałęzi hardstylu i przebolałem jej obecność ze świadomością tego, że niedługo zacznie się część korowa. Jego własne „Fear and Dark” oraz remix „For you Marlene” – klasyku Rexanthonego sprzed prawie dwudziestu lat – wpadały w ucho. Z niecierpliwością czekaliśmy na seta Hardstyle Mafia, który miał być zupełnie inny od tego, co zaprezentował nam Activator.
Hardstyle Mafia zamykał część hardstylową tego eventu. Już początek pokazywał kontrast między repertuarem Activatora a surowym stylem rodem z Finlandii. Wstęp był bardzo klimatyczny i od razu wiadome było, że będzie to świetna rozgrzewka przed setem Producera. Klimat, jak na HS, okazał się bardzo ciężki i trudno tutaj mówić o cukierkowych breakdownach – była to kompletnie inna odmiana hardstylu – i chociaż set mógł zostać uznany za monotonny, a dźwięki za zlewające się, uważam go za wyjątkowo udany, podobnie zresztą jak całą, pierwszą połowę imprezy. Ucieszyło mnie, że nie musiałem słuchać przez cały czas do bólu oklepanych cukierkowych utworów ze stajni Showteków, Headhunterz i innych typowych holenderskich komercyjnych artystów. Dominowały ambitniejsze nurty hardstylu, a sety „early” na początku wprowadziły mnie w dobry nastrój. Organizatorzy chyba celowo uniknęli zapraszania artystów HS-owych z Holandii, co odbiło się bardzo pozytywnie na klimacie imprezy. Zacząć się miała druga połowa, czyli ta, która bardziej zainteresowała ludzi nie będących w hali z przypadku – o ile takie jednostki w ogóle się znalazły.
Pierwszym artystą reprezentującym szeroko pojęty harcdcore był Brytyjczyk – The DJ Producer. Gdy zaczynał,widać było wyraźnie, że ludzie nie wiedzieli za bardzo co się dzieje i jak ruszać się do jego rytmów. Po potężnym starcie i dużej ilości przesterów, rozpoczął się charakterystyczny połamany styl tego artysty. Zagrał tak, jak powinien, nie dopasowując się do artystów pomiędzy którymi gra. Nie było żadnego utworu który mogliby zaprezentować artyści z Włoch czy Holandii, a w pewnym momencie poleciał nawet frenchkorowy utwór Radium – „Big Noise”, co dodatkowo świadczy o ciężkim repertuarze tego pana. Moim zdaniem był to najlepszy set na Toxicatorze. To, co Producer zrobił z parkietem i sposób, w który szalał za deckami jest zwyczajnie nie do opisania – to trzeba usłyszeć i poczuć. Taki wstęp do HC był bardzo ryzykowny – jeden z najmocniejszych punktów imprezy grał na samym początku. Moim zdaniem miało to sens, gdyż po długim czekaniu dostałem od razu konkretną dawkę muzycznej, korowej energii, ale niektórzy wyraźnie opadli z sił po tej salwie armatniej.
Kolejnym występem był live-act Endymionów, niestety w niepełnym składzie. Mimo, że ich repertuar był znacznie lżejszy od tego, co zagrał Producer, miło było usłyszeć półgodzinny przekrój utworów tej grupy. Trudno wymienić wszystkie z nich, ale najbardziej zapamiętałem „How Long”, „To claim the future”, „Lets get it on” oraz „Justice”. Właściwie znałem wszystkie zaprezentowane przez nich utwory, ale podobnie jak podczas live-acta Angerfistów, rozpoznanie ich wszystkich podczas zabawy graniczyło chyba z cudem (chociaż jak widziałem, niektórym się to udało), a określenie zmieniającej się jak w kalejdoskopie, nieustannie pędzącej, wybuchowej mieszanki słowem „monotonna”, nawet pomimo bardzo charakterystycznego stylu holenderskiej grupy, byłoby nieodpowiednie. Set był szybki i dynamiczny, a ich MC dodał uroku występowi i zrobił furorę rzucając koszulki z logiem zespołu.
Po tym półgodzinnym live-akcie znowu widać było niefortunne ułożenie timetable i dawała o sobie znać kontrastowa, ciężka w porównaniu z nu-stylem Endymionów, stopa . W secie D-Passiona było wiele utworów charakterystycznych dla labela Third Movement. Znalazło się wśród nich kilka kawałków Promo („the Tablet”, remiks G-shock – „Demons”) i autorskich produkcji D-Passiona (jak np. „Unstoppable”, „Infection”). Początek mógł wydawać się trochę nudny i jednostajny, ale ostatecznie przerodził się w jednego ciekawszych setów imprezy. W dalszej kolejności z głośników wydobyło się też kilka dobrze znanych nam utworów takich jak „Disposal of Outer Power” i, na zakończenie, Ophidianowy „So Many Sacrifices”.
Po takiej końcówce, bardzo spokojnie rozpoczęła Anime. Jej set był w bardzo nietypowym, pomieszanym stylu. Było trochę dość lekkiego włoskiego hardkoru (pojawiły się nawet świeżo wydane tracki Mad Doga), ale momentami grała znacznie ciężej – kawałki np. Angerfista oraz darkkorowego„Present Danger”, duetu Negative A & Counterfeit. Niepozorna włoszka z minuty na minutę przyspieszała, kończąc hymnem Thunderdoma – „Sloop die Speakers”. Chociaż jej występ był kawałem dobrej DJ-skiej roboty, mniej więcej od jego połowy, ludzi niestety zaczęło ubywać i ostatecznie po nim została tylko mała grupka wiernych fanów mocnego uderzenia.
Set Stormtroopera… To było coś genialnego. Lekki, melodyjny industrial, połączony z najmocniejszymi jego odmianami. Jak krótko go opisać? Wystarczy połączyć wrażenia z odsłuchu dwóch kawałków zagranych przez Niemca: EBE Company – „Electronic Kisses” oraz Stormtrooper – „Todesvögel”, a uzyskamy całkiem sensowną odpowiedź. Występ miał niepozorny i powolny początek, jakże odmienny od włoskiego „nawalania” Anime, ale dalsza jego część była bardzo szybka i ciężka, zakończona – podobnie, jak połowa korowa rozpoczęta wcześniej prze Producera – frenchkorami. Warto było czekać całą noc na jedną z niewielu okazji, by być świadkiem zagrania takiego rodzaju muzyki na polskiej imprezie masowej.
Podsumowując, Toxicator 2010 w Hali Kapelusz uważam za bardzo udany. Zachęcający do zabawy warm-up Polaków, kilku dobrze znanych artystów hardstylowych, utrzymujących poziom i budujących klimat aż do nadejścia Producera – mojego seta numer jeden imprezy. Następnie ustawieni trochę dziwnie na przemian, artyści grający lżej i ciężej – co innych mogło irytować, ale większość prawdopodobnie doceniła korzyści płynące z takiego timetable, bo po wyczerpujących chwilach mieliśmy przynajmniej chwilę na odpoczynek. W występach DJ-ów nie odnalazłem większych minusów. Faktem jest, że były pewne momenty bardziej lub mniej ciekawe, ale każdy z artystów czymś zaskoczył i trudno mówić o jakimkolwiek słabym punkcie tamtej nocy. Impreza miała swój niepowtarzalny klimat. Znaleźć na niej można było wielu ludzi z całej Polski – nie przypadkowych zajawkowiczów. Obecni tam wiedzieli, na co się szykować i dostali potężną dawkę ciężkich bitów. Na pewno, tak jak ja, bardzo miło będą wspominali tę noc.
Tekst: Warzocha Brothers