Tomorrowland 2011 – relacja!
Zacznę od tego, że przedstawiciele prasy zapraszani na festiwale organizowane przez ID&T mają niezwykle dobrze (od razu też wielkie podziękowania dla londyńskiej agencji Get In!). Darmowe loty, eksluzywny hotel z eksluzywnym śniadaniem, dowóz na miejsce imprezy, dowóz z powrotem do hotelu, na miejscu jedzenie i picie, w tym darmowe drinki plus wszystkie inne udogodnienia, dzięki którym człowiek czuje się jak u siebie.
Dwa lata temu miałem przyjemność uczestniczyć w Mysteryland w Holandii, tym razem trafiła mi się okazja sprawdzić jak wygląda nieco podobne wydarzenie odbywające się w Belgii czyli Tomorrowland. Już sam fakt, że 120 tysięcy biletów sprzedano w kilka dni robił wrażenie, czyżby największy festiwal w Europie? Ponad 50 narodowości, dziennikarze z całej Europy, ale też z Indii czy USA (ciekawostka: Amerykanin chwalił mi się, że niedawno robił wywiad z Dodą?!).
W Belgii wylądowałem już w czwartek wieczorem, miałem więc czas sprawdzić centrum Brukseli. Rodzina polecała, ale powiem szczerze – nic specjalnego. Skrzyżowanie Gdańska z Amsterdamem, nic mnie nie powaliło. Wszędzie belgijskie frytki (swoją drogą ciekawą mają kulinarną specjalność narodową – frytki z majonezem), na ulicach dominacja Hindusów i jak to się poprawnie mówi: Afroamerykanów. Spodziewałem się takiego „kolorowego” towarzystwa na imprezie, ale byłem w błędzie. To jednak nie Mysteryland, to nie Holandia – tam tłum był zdecydowanie bardziej kosmopolityczny.
Na Tomorrowland jednakowoż rządzili ludzie z Belgii, co ciekawe słabo znający się na geografii (może to przypadek, ale 3 osoby pytały mnie „skąd jesteś?”, a na moje „z Polski”, odpowiadali „a gdzie to jest?”).
Nikt nie pytał mnie o narkotyki, nikt też ich mi przez całe trzy dni nie proponował, co w porównaniu do Time Warp w Niemczech było nie lada zaskoczeniem. Tam co chwilę ktoś chciał mi coś sprzedać… Skoro już jesteśmy przy używkach – na Tomorrowland wypito hektolitry piwa (małe kosztowało niecałe 3 euro) i drinków (tutaj dużo gorzej – prawie 10 euro za sztukę!). Wszędzie unosił się też zapach marihuany. Co ciekawe – jak zbulwersowany zwierzał mi się jeden z brytyjskich dziennikarzy – Belgowie jointami się nie dzielą. I w ogóle są dużo mniej „zabawowi” niż my. Ale o tym później.
Przypomnę, że Tomorrowland to festiwal odbywający się w dzień. W piątek i sobotę od 14 do 1 w nocy, w niedzielę wszystko kończy się dokładnie o północy.
Wątpiącym w powodzenie i klimat takiego dziennego przedsięwzięcia gwarantuję, że to doskonały pomysł na boską imprezę – już 2 lata temu na Mysteryland czułem to mocno (poczuć to można było też w Poznaniu podczas Dnia w Parku). Tym razem sam miałem wątpliwości na samym początku, kiedy to wjechałem na teren festiwalu i nie dość, że nie było słońca, to jeszcze w wielu miejscach trafiłem na błoto, pozostałości po opadach z poranka i dni poprzedzających. Od początku więc mieliśmy świadomość, że przez złą pogodę może być nieco gorzej niż w poprzednich latach (co widać dobitnie na filmach) i jest szansa, że będziemy się z aurą zmagać, zamiast się nią delektować.
Tu kolejny ukłon w stronę organizatorów – w większości zabłoconych miejsc udało im się błyskawicznie rozsypać tysiące małych kawałków drewna, które skutecznie załatwiły problem.
Odnośnie dekoracji Tomorrowland – od jednego z organizatorów dowiedzieliśmy się, że cały proces ich wymyślania, akceptowania, powstawania i wykonania trwa 9 miesięcy. Co ciekawe wszystko wymyśla jeden człowiek! Przy realizacji pracuje już kilkaset osób, podczas festiwalowych dni prawie 300.
W porównaniu do Mysteryland teren imprezy był mniejszy, więc o wiele łatwiej było zrobić rundkę po wszystkich czy większości scen. Po kilku godzinach takich wycieczek nogi oczywiście bolały srogo, ale w Holandii bolały dużo bardziej i dużo mniej przyjemności można było zaznać w podobnym czasie.
Od porównań z holenderskim bratem (również tworzonym przez ID&T) nie da się uciec – nawet dekoracje są zrobione w podobny sposób i z podobnych materiałów.
Foto: Joe Neuberger
Skoro o nich mowa, pod tym względem Holandia wygrywa – tam na każdym kroku w przejściach między scenami mieliśmy małe atrakcje wizualne (czasem nawet parateatralne), tutaj owszem mieliśmy dużo urozmaiceń na samych scenach, ale między nimi już mniej. Wieczorem robiły wrażenie palące się ognie na jednym z mostów, a w dzień (wieczorem w sumie też) furorę robiły dwie przebrane za zakonnice wysokie i szczupłe kobiety zapraszające do „Kościoła Miłości”.
Jak sama nazwa wskazuje – „Church of Love” było miejscem dla spragnionych miłości par, które na 20 minut mogły wykupić przestronne łóżko w celach wiadomych. Ile ta przyjemność kosztowała niestety nie wiem – byłem bez żony. Widziałem jednak wnętrze „kościoła” na zdjęciach kolegi fotografa, pół Węgra i pół Niemca mieszkającego w Anglii.
Scen było dokładnie 14, z tego cztery niewielkie – dwie na mostach (mniejszym i większym), jedna w kameralnym tunelu wewnątrz wzniesienia, jedna nad nim. Stawy i mosty między nimi to była jedna z głównych atrakcji tego miejsca.
Zwłaszcza gdy po obu stronach jednego z nich strzelały fontanny. Gdyby było gorąco, pewnie wypadłyby jeszcze ciekawiej, ale cóż – nie można mieć wszystkiego. Pierwszego dnia imprezy zatrzymałem się na moście na dłużej, wtedy to grała tam scena „We Play House Recordings” ciesząca ucho oldschoolowym house’em prezentowanym przez magiczną trójkę: Red D, legenda z Chicago Kerri Chandler i powalająca dosłownie wokalistka Lady Linn.
Przy tej okazji aż się prosi rozwinąć dwa wątki – formalny dotyczący organizacji scen i muzyczny (czas najwyższy zająć się muzyką, nieprawdaż?). Sceny mianowicie nie były przyporządkowane tym samym stylom muzycznym każdego dnia, codziennie było inaczej. W każdym z miejsc każdego dnia były inne brzmienia, nie licząc sceny głównej, na której (prawie) ciągle było dokładnie to samo czyli krótko mówiąc skrzyżowanie brzmienia Afrojacka z brzmieniem Aviciiego. Była jeszcze „druga scena główna”, prawie tak samo okazała – może nawet ciekawsza wizualnie, ale nie posiadająca atutu właściwej mainstage czyli pokaźnego wgłębienia pozwalającego na efekt stadionu czy amfiteatru, gdzie mieściło się łącznie jakieś 20 tysięcy ludzi.
Warto podkreślić, że to właśnie na mainstage ludzie najlepiej się bawili. Niektórzy siadali pod sceną albo na wzniesieniu już o godzinie 14 i zostawali tam do końca, rezerwując sobie dobre miejsca, o które w godzinach wieczornych było już dość trudno.
W pozostałych miejscach – no cóż: u nas jest pod tym względem dużo lepiej. Szaleństwa publiczności było jak na lekarstwo. Najbardziej utkwił mi moment z piątkowego wieczoru, kiedy na Szwedzkiej Mafii była totalna euforia, a w tym samym czasie na drugiej z wielkich scen podczas seta Carla Coxa, mimo świetnej frekwencji, wszyscy po prostu stali. Za dużo marihuany? To jedna z moich hipotez – ludzie zaczynający imprezę w okolicach drugiej po południu od kręcenia jointa, kilka godzin później naturalną koleją rzeczy stają się ospali…
O, przepraszam – poza mainstage była jeszcze jedna scena, na której zabawa była przednia. To niezbyt duża, ale za to przesympatyczna scena klubu Cafe D’Anvers, gdzie w piątkowy wieczór trafiłem na zaprawdę powiadam Wam ogniste seciki – najpierw duetu Seth Troxler & Bill Patrick, a potem Mathiasa Tanzmanna. Zwłaszcza ci pierwsi sprawili, że wielu klubowiczów czuło się jak na pierwszej imprezie w życiu: zero rutyny, zero monotonii, ciągle coś nowego, ciągle coś zaskakującego, połączenie starego electro z nowym house’em, świdrujące w brzuchach, nie dodniące jednostajnie, ale melodyjne linie basowe – to było to!
Kontynuując wątek muzyczny wyjaśniam od razu, że nie mam pojęcia, co w piątek grali np. Fedde Le Grand na scenie Versuz czy Ferry Corsten na scenie Tranceaddict. Bywają oni w Polsce, wszyscy wiemy jak grają, moim celem na Tomorrowland było posłuchanie tych, których dotąd nie widziałem w akcji, szukanie ciekawostek, nowych muzycznych doznań. Poza tym jak się później okazało – moim głównym zajęciem (plus kilku innych dziennikarzy – ze specjalnymi pozdrowieniami dla Gila z Barcelony:)) było uciekanie jak najdalej od znienawidzonej przez całą dziennikarską brać sceny hardstajlowej, od mainstage i kilku innych dutch electro housowych, bo po prostu jak dla mnie na dłuższą metę były to dźwięki nie do zniesienia.
Skoro wspomniałem o scenie Q-Dance, ta była umiejscowiona najbliżej Press Area i przez to każdy wysłannik prasy, strony internetowej czy telewizji musiał obok niej przechodzić wiele razy dziennie.
Z całym szacunkiem dla fanów takich brzmień – osobiście doceniam ich „ekstremalność” – wszyscy dziennikarze robili dokładnie takie same miny i zadawali takie same pytania w rodzaju „czy to dźwięki prosto z piekła?”. Widok twarzy tylu osób, które pewnie pierwszy raz w życiu słyszeli coś podobnego: bezcenny. Zresztą, podobnie szybko zwiewaliśmy przed Afrojackiem, Bart B More’em, Chuckiem, Don Diablo i wieloma innymi – czasem miałem wrażenie, że to ta sama muzyka, co na scenie Q-Dance, ale zwolniona o 15 bpm…Żeby było jasne – wytrzymałbym jeden taki set, może nawet kilka kawałków by mi się spodobało, ale po kilku godzinach „kwiczących kaczek i kurczaków” atakujących z wszystkich stron człowiek zaczyna myśleć o bezpiecznym schronieniu.
To może teraz o kilku moich prywatnych, muzycznych schronieniach właśnie.
Dzień pierwszy – w piątek poza sceną We Play House Recordings (jeszcze raz ukłony dla grającego świetnie na klawiszach Kerri Chandlera i towarzyszącej mu urzekającej wokalistki Lady Linn plus brawa dla duetu Ame & Dixon grającego na moście dla …50 osób?) i Cafe D’Anvers (zrozumiałem fenomen Troxlera – jest inny niż wszyscy, a przy tym gra tak, że nogi same tańczą), dobrze radziły sobie muzycznie sceny Carla Coxa i Global Underground. Na pierwszej z nich Green Velvet i Leger nieco rozczarowali, ale za to Beyer i Bailey zagrali na piątkę z plusem. Adam Beyer jakby odmieniony, już nie łysy w ciemnych okularach, ale ładnie uczesany, wyglądający jak pokorny student, schludnie miksujący swoje potężne kawałki – swoją drogą mniej potężne niż zwykle, prezentowane dużo wolniej, niż zwykle. Chciałoby się powiedzieć: nie ten Beyer. Na pewno inny Beyer, ale też fajny. Scenę GU badałem uważnie przez jakąś godzinę, akurat podczas Dave’a Seamanna i chciałbym mu w tym miejscu za tę mroczną i tajemniczą godzinę podziękować. Klasa sama w sobie (podobnie jak Anthony Pappa, którego słuchałem krócej i mniej uważnie, ale wspominam równie miło).
Na mainstage chwila z Faithless Sound System, ale nie za długa, w końcu czym mogliby zaskoczyć, skoro grają bez kapeli? Wersje studyjne całego ich materiału już dobrze znamy, zresztą i tak przez całą godzinę całe 20 tysięcy osób pod sceną odliczało już tylko minuty do Szwedzkiej Mafii. Tych panów widziałem przez kwadrans – szoł robili konkretny, a muzycznie – no cóż, dokładnie to samo, co wcześniej grali prawie wszyscy poprzednicy na mainstage: Alesso, Arno Cost, Dirty South…
Po fajerwerkach tuż po godzinie pierwszej zabrano nas do hotelu, a podczas drogi trwała ożywiona dyskusja z kierowcą o … politycznej sytuacji w Belgii. Słyszeliście o tym, że w kraju, w którym swoją siedzibę ma Parlament Europejski od półtora roku nie mają własnego rządu? 🙂
Dzień drugi – czarny koń: Breakbot i jego miks francuskiego electro z oldschoolowym disco. Na głównej Steve Aoki przemycił kilka dubstepów (wcześniej jednak „piszczałkował” niemiłosiernie), na jeden dzień pojawiła się scena drum and bassowa, na której najpierw trafiłem na Atmospherixa i Logistics (czad), a potem na One87 & Hookerz (mega czad!). Muszę tu jednak zaznaczyć, że w porównaniu z tym, co kiedyś widziałem na drumowej imprezie w Fabric czy na kilku drumowych bibach w poznańskim SQ, belgijscy klubowicze spali na stojąco. Cóż jeszcze o nich wiemy? Klasyczny house też mają w głębokim poważaniu – nie dość, że scena Defected z wieloma jej gwiazdami (Shapeshifters, Chocolate Puma) była gabarytowo malutka, to jeszcze wcale nie było na niej ścisku. Działo się za to w namiocie Versuz, gdzie zamiatali publicznością panowie, którzy z powodzeniem mogliby grać na Tomorrowland na mainstage czyli Hardwell i Dahlback.
Na „drugiej mainstage” to był wyjątkowy dzień w rodzaju „muzyczne ciekaowostki folklorystyczne”. Czytaj scena „Kochamy Lata 90.” Żałuję, że z sentymentu nie pobiegłem na występ Raya i Anity znanych kiedyś jako 2 Unlimited, ale …zapomniałem.
W tym czasie zorganizowałem sobie maraton z techno – delikatniejsze, housowe odmiany serwowała scena Cafe D’Anvers (Guy Gerber i Sven Vath zaczarowali wszystkich w pobliżu, ten drugi jak zawsze wygenerował z ludzi sporo energii), a scena K była rajem dla tych wszystkich, którym za mało na festiwalu było konkretnego techno. Nie muszę dodawać, jak bardzo miażdżyli Ben Sims, Speedy J, Marcel Dettmann i wreszcie Chris Liebing – apokaliptyczne dźwięki w sporych prędkościach i dla wielu punkty kulminacyjne całego weekendu. Chwilę po sprawdzeniu jak Krzysztof łomocze, trafiłem na znaną Wam klubowiczkę Karolinę Ch. z towarzyszem, którzy mieli mały problem, bo ona chciała Above & Beyond, a on chciał Liebinga, a odpowiednie namioty były od siebie oddalone o ładny kawałek drogi. Podobno jakoś się w końcu dogadali:).
Z namiotu Group Therapy udało mi się posłuchać tylko nieco Mata Zo i Jaytecha, z którym potem wracałem do hotelu. Też trochę narzekał na belgijską publiczność, po czym skwitował, że „to niestety norma w tej chwili w Europie, w Stanach to się dzieje!”.
W drodze na maistage przed godziną 23 ścieżkę oświetlały mi wybuchy fajerwerków nad głową, jakby wskazujące w którą stronę mam iść – końcówka szalenie popularnego w Belgii duetu Dimitri Vegas & Like Mike (kompletny misz-masz muzyczny dla tych, którzy lubią szybkie cięcia, gwałtowne zmiany nastroju i lekko raperskie krzyki do mikrofonu), a potem pół godziny z Tiesto. Mimo coraz większych podobieństw między muzyką Avicciego czy Afrojacka i aktualnym brzmieniem Tijsa, trzeba mu jednak przyznać, że nietrudno odróżnić jego seta od kogoś innego. Nie wiem dokładnie z czego to wynika – posłuchajcie drugiego w kolejności mash upa Kena Loia „Whatcha Say Valentina?” – on nieźle obrazuje aktualny sound Tiesto, mniej jednak nachalny od tego słyszanego u młodszych kolegów. Z Tiesto wróciłem jeszcze na chwilę na Svena i akurat grał potężnie pokręcony kawałek Matta Johna „The Blue Storm”, który to skutecznie wprawiał ludzi w ekstazę i z którym to w głowie postanowiłem zakończyć dzień numer dwa. Sił już brakowało, głos w głowie podpowiadał „czas na przerwę!”.
W niedzielę rano nogi bolały już baaardzo mocno, doskwierało ogólne zmęczenie, a wśród dziennikarzy krążyły zdania w rodzaju „dwa dni by w zupełności wystarczyły!”. Jednak gdy kolejny szalony dzień Tomorrowland zaczął się rozkręcać, człowiek uzupełnił płyny i przekąsił coś dobrego, nie było już miejsca na marudzenie.
Tego dnia jednak siłą rzeczy mniej się nachodziliśmy, wiedzieliśmy już, że trzeba znaleźć dwa-trzy fajne miejsca i się po prostu pobawić, bez zmieniania scen jak rękawiczki. Ze sceny Evolution PvD trzeba było sprawdzić Gabriel & Dresden (sprawdzone, odhaczone – było miło), ze sceny La Rocca We Love M.A.N.D.Y., Sashę i Zabielę (największy szał zrobił ten ostatni grając z iPada 4 gatunki muzyczne w 14 minut), na Cafe D’Anvers (o której więcej za chwilę) rozczarował Loco Dice: kawałki miał może i niezłe, ale nie trzymały się zupełnie kupy. Najlepiej popołudniową porą wypadła Magda – od pierwszych sekund jej seta było wiadomo, że będzie bardzo ciekawie – oldschoolowe, electro basy i mega klimatyczna muzyka. Nieschematyczna, a jednak niezwykle taneczna! Wcześniej nader sympatycznie grał Ambivalent, z którym wracałem potem do hotelu. Niezwykle skromny gość, nie mieliśmy okazji pogadać dłużej, bo akurat jechał z nami jeden potężny murzyn, który opowiadał całą drogę o tym, jak bardzo podobał mu się festiwal. Nikomu nie dał dojść do głosu.
Trzeciego dnia nastrój co jakiś czas pogarszał mi się tylko w okolicach sceny głównej – naprawdę można się uprzedzić do electro-house’u, gdy trzeci dzień z rzędu słyszy się dokładnie to samo: grali Gold, Gartner, Laidback Luke i Chuckie, a mi się wydawało, że to ciągle ten sam gość stoi za deckami trzecią dobę:).
Guetty nie widziałem, bo w tym czasie upajałem się dosłownie tym, co prezentowali na Cafe D’Anvers Josh Wink, a potem Dubfire. Ten pierwszy mnie po prostu za-cza-ro-wał, skakałem pod sceną w pierwszym rzędzie razem z kolegą dziennikarzem z Barcelony, dawaliśmy mu dobitnie do zrozumienia, że daje nam każdym kolejnym numerem wiele radości. Ciekawostka – gdy wróciliśmy do hotelu akurat przy recepcji stali razem Josh Wink i David Guetta.
Foto: Joe Neuberger
Nie omieszkaliśmy podejść do Josha (który przywitał nas wybuchem śmiechu mówiąc „A, to wy żeście szaleli na moim secie!”) i pogratulować mu występu. Powiedziałem „Josh, byłeś najlepszy!”, wyraz twarzy Guetty w tym momencie: bezcenny:).
P.S. Prawie bym zapomniał, że festiwal kończyli na głównej scenie 2 Many Djs, narodowy skarb Belgii, przez których David musiał grać wcześniej. Ich muzyczna mozaika dała nam wszystkim popalić, przez ostatni kwadrans imprezy usłyszeliśmy m.in. fragmenty kawałków…AC/DC „All right now”, The Prodigy „Out of Space” i na sam koniec „Breed” Nirvany. W oryginale. Szał.
Cóż jeszcze mógłbym do tego wszystkiego dodać? Jeśli macie jeszcze siły czytać, to dorzucę na koniec, że była to pierwsza trzydniowa edycja Tomorrowland, jeszcze w zeszłym roku były tylko dwa dni. Z tego co wiem od organizatorów na polu namiotowym było ponad 30 tysięcy osób. Jedzenie było dobre, choć mniejszy wybór niż na Mysteryland. I jeszcze jedna ciekawostka – codziennie rano wszyscy na polu (i dziennikarze) dostawali świeżą dostawę …dziennika „Tomorrowland”. Gazeta miała 20 stron i ku naszemu zdziwieniu obok krótkich zapowiedzi artystów występujących w danym dniu zawierała zdjęcia z poprzedniego dnia imprezy.
Fajerwerki z pierwszej w nocy kilka godzin później mieliśmy na zdjęciach wydrukowanych w gazecie. Niemożliwe? A jednak! To chyba wszystko, dziękuję za uwagę:).