Tiësto Kaleidoscope World Tour – relacja FTB
Zanim przejdę do relacji z imprezy, chciałem słowem wstępu odnieść się do mojego pobytu w Trójmieście. Otóż to, co miałem okazję zobaczyć w Sopocie, naprawdę mnie zaskoczyło. Takiego lansu nie widziałem nawet na Ibizie! Szkoda tylko, że elementem nieodłącznym polskiego lansu jest chamstwo/głupota wręcz kipiące z ludzi. To zabawne jak ludzie czują się ważni, gdy mają na sobie ciuchy znanych marek (które i tak pewnie kupili w „salonie” odzieży używanej). Nachodzi mnie taka refleksja odnośnie tego zjawiska – po co Wam te znane marki, te wyczyszczone na błysk niewygodne buty, to solarium, makijaż skoro po godzinie 2 w nocy wychodzicie z klubów tylko po to, aby zasnąć na ławce w parku we własnych wymiocinach? No, oczywiście nie wszyscy :).
Dla mnie osobiście impreza z 10 lipca tego roku, miała wymiar symboliczny. Dziesiąta impreza z Tiësto w której uczestniczyłem na 10-lecie z cudownym zjawiskiem jakim jest EDM. Czy była to godna celebracja tych rocznic? O tym poniżej.
Wracając do tego, co działo się 10 lipca na Placu Zebrań Ludowych – ogromny plus dla organizatora za zakaz wpuszczania ludzi do namiotu z alkoholem oraz odpalonym papierosem! Znacznie poprawiło to komfort beztroskiej zabawy. Oczywiście papierosa można było odpalić będąc już pod namiotem aczkolwiek, zmniejszyło to znacznie ilość dymu w, i tak już dusznym, namiocie. Niestety, warunki atmosferyczne panujące w naszym kraju od dłuższego czasu, wygrały z klimatyzacją. Tutaj pomogłoby tylko zdemontowanie zadaszenia, a i to niewiele by zmieniło. Wystarczyło zaopatrzyć się w odpowiednią ilość napojów chłodzących aby znacznie uprzyjemnić sobie pobyt na parkiecie. A dzięki artystom, którzy zostali zaproszeni na to wydarzenie, nie sposób było siedzieć na zewnątrz, zaprzątając sobie głowę takimi detalami jak nieco podwyższona temperatura!
Miałem okazję trafić na końcówkę seta polskiego duetu Wet Fingers. Trudno jest mi się wypowiadać w ich kwestii, dlatego odwołam się do opinii większości klubowiczów, którzy zostali pozytywnie zaskoczeni tym, co Mafia Mike i Adamus przygotowali na tę imprezę. Set przyjęty bardzo ciepło wśród polskiej publiki, co potwierdzała spora jak na tę porę frekwencja. Nie obyło się również bez niespodzianki w postaci wokalistów śpiewających na żywo. Brawo!
Po tym co zobaczyłem do tej pory naszła mnie taka myśl – czy Tiësto nie jest tylko po to aby zapewnić sporą publikę dla tych młodych artystów? Powoli staje się on promotorem młodych talentów, a sam odchodzi nieco na bok – gra jako ostatni, zapewniając dużą publikę tym, którzy grają przed nim. Zabieg umyślny czy przypadkowy?
Sama gwiazda wieczoru na scenie pojawiła się z 15-minutowym opóźnieniem. Już wyprzedzam tych, dla których będzie to powód aby wymyślić sobie kolejną teorię w stylu: „Tiësto nie lubi grać w Polsce” – otóż, Tiësto spóźnił się z powodu… wielu wywiadów jakich udzielał na backstage’u, a wbrew ogólnej opinii udzielał ich chętnie. Sam miałem okazję to sprawdzić na własnej skórze.
Oczywiście set Holendra rozpoczął się od utworu pt. „Kaleidoscope”. I tutaj już zaczęły się problemy – gdy Tiësto chciał przejść do kolejnego utworu, okazało się, że jego słuchawki nie działają! Na szczęście szybka reakcja impresario Tijsa pozwoliła na kontynuowanie muzycznego kolażu bez większych problemów, a uszkodzone słuchawki trafiły do kosza. Po tytułowym utworze z jego najnowszego albumu, przeszedł do utworów bardziej energetycznych, by w końcu przemówić do polskiej publiki podczas gdy rozbrzmiewało „Lethal Industry”. Na słowa „Hello Poland! Welcome to Tiesto’s Club Life” połączone z charakterystyczną melodią, polska publika bardzo głośno dała do zrozumienia, że jest istotnym elementem tej imprezy. A to nie był jedyny moment w którym zadziwiała. Tak głośnych reakcji od klubowiczów nie ma nigdzie!
Gorąca atmosfera spowodowała że sprzęt już nie wytrzymywał i pojawiły się usterki techniczne. Podczas gdy Tiësto wchodził z „I Will Be Here” po raz pierwszy z głośników przestał wydobywać się dźwięk. Tijs widząc co się dzieje, bez namysłu chwycił mikrofon, przeprosił publiczność i zapewnił że wróci tak szybko jak to możliwe. Polscy klubowicze, w przeciwieństwie do tych z Rosji, zamiast gwizdać, zaczęli mocno wspierać Tiësto wykrzykując bez końca jego pseudonim. Po paru minutach, ekipa techniczna poradziła sobie z usterką, a Holender wrócił do swojego seta z uśmiechem na twarzy. Nie minęło więcej jak 15 minut, gdy usterka się powtórzyła. Publika ponownie pokazała, że nie ma sobie równych odśpiewując znaną ze stadionów przyśpiewkę „nic się nie stało”. To rzuciło mnie na kolana. Na szczęście to była ostatnia usterka, a Tiësto wrócił zaczynając ponownie swojego seta tym razem od „One” Szwedzkiej Mafii.
Jak to w przypadku Holendra, w jego
secie przewinęło się wiele gatunków muzycznych, mniej lub
bardziej energetycznych. Było trancowo, było housowo, pojawiło się
parę klasyków i kilka produkcji kompletnie nieznanych. Nie zabrakło
kontaktu z publiką, co jakiś czas Tiësto przemawiał do nas przez
mikrofon, nakręcając jeszcze bardziej publikę.
Jednak jest coś czego mi zabrakło względem tego, co usłyszałem rok temu w Gdańsku czy w czerwcu na Ibizie – zabrakło w jego secie świeżości. Coś sprawiło, że nie było tak doskonale jak z reguły miało to miejsce. Co jest naprawdę dziwne, bo przeglądając tracklistę dochodzę do wniosku, że jest naprawdę świetna. Może to ten „Traffic” i „Adagio For Strings”, których mam już dość? Może to ta trancowa część seta, która za każdym razem mnie przytłacza? A może sam postawiłem wymagania, którym by nie sprostał nikt? To ostatnie jest najbardziej prawdopodobne.
Gdy Tijs opuścił scenę, publika ponownie dała o sobie znać, GŁOŚNO żądając powrotu Holendra na scenę. Niestety nie było to możliwe ze względów prawnych, dokładniej mówiąc z umowy między urzędem miasta Gdańska, a organizatorem MSM Events z której jasno wynikało, że impreza trwa do godziny 4 i ani minuty dłużej.

Organizacja: „toi toie” przy strefie gastronomicznej – nienajlepszy pomysł. Za mało miejsc siedzących w tej strefie zdecydowanie. Cała reszta dobrze zorganizowana. Na plus ochrona z ludzkim podejściem do bawiących się.
Ludzie: masa pozytywnie nakręconych ludzi, brak gburów czy jakiś cwaniaczących „przydupasów”, wszyscy nastawieni na dobrą zabawę – tak powinno być ;). Ogromnym szokiem była dla mnie olbrzymia różnorodność wśród publiki (spodziewałem się różnorodności ale nie aż takiej).
Klimat: pierwszy raz w życiu byłem na tak dużej imprezie z muzyką elektroniczną i muszę przyznać, że było bardzo pozytywnie. Zaskoczyło mnie to, jak wszyscy ludzie zaczęli chóralnie śpiewać (znaczy się niby norma, ale nie spodziewałem się czegoś takiego na tej imprezie). O tym jak publika zachowywała się podczas awarii nie wspomnę.
Muzyka: tutaj przyznać się muszę bez bicia, że nie są to do końca moje klimaty, ale jak wszem i wobec wiadomo, muzykę na żywo odbiera się zupełnie inaczej i przede wszystkim głębiej, pozytywnie i mile zaskoczony jestem – ogrom energii!
Gwiazda wieczoru: Pierwszy raz w życiu widziałem i słuchałem jego muzyki na żywo i przez tak długi czas (do tej pory były to tylko jakieś bardzo krótkie fragmenty), świetny i wyluzowany człowiek, rozsiewający pozytywną energię, kontakt z publicznością na wprost wzorowym poziomie (zresztą sama publika była pierwszoligowa), grał bez zarzutów mimo paru awarii i wpadek.