The Same: pierwsze 4 polskie arcydzieła 2013?
Nie ma jednej definicji czegoś genialnego, wybitnego, nie wszyscy się ze mną zgodzą, że na omawianej epce mamy arcydzieła. Być może dla kogoś muzyka polskiego duetu The Same jest zbyt mroczna, przygnębiająca, neurotyczna i – być może – zbyt trudna w odbiorze, ciężkostrawna, może nawet odpychająca.
Będę się jednak kłócił, bo gdy człowiek uczciwie tego posłucha, musi stwierdzić, że tak naprawdę ten materiał ma w sobie jakąś – paradoksalnie – lekkość. To właśnie miara rzeczy wybitnych – nie jest sztuką stworzyć ciężar, który jest toporny i trudny, czy to kakofoniczny czy niemiłosiernie monotonny.
Tylko nieliczni potrafią stworzyć coś niesamowitego, momentami nieprawdopodobnego, co jednocześnie przytłacza, jak i uwodzi lekkością i naturalnością.
Nie wspominając o tym, ile się w tych czterech utworach dzieje! Ile one mają wątków, małych i dużych pomysłów, jak pięknie sobie płyną, czarując przy tym swoją filmowością – David Lynch powinien ich zaprosić na swój kolejny soundtrack. Na razie do wydania tej przepotężnej moim zdaniem epki zaprosiła ich francuska wytwórnia InFine, znana z wydawania takich arystów, jak Agoria, Oxia, The Hacker czy Apparat.
Od technicznego, acidowego „Mental Disorder”, przez sprytnie połamane i najbardziej melodyjne w zestawie „Man of Dust”, po plastikmanowe „Fungeez” i wieńczący w kosmicznym stylu epkę „Royal Flush”, gdzie intrygująca i tajemnicza elektronika spotyka się z pociętą, rockową solówką a’la Jimi Hendrix czy Eddie Hazel z Funkadelic. Co za muza!







