’Teraz inspirują mnie Richie Hawtin i Sven Vath’ – Matthew Dekay w wywiadzie dla Euphorii
O Matthew Dekayu było ostatnio cicho – za chwilę dowiecie się z jakich powodów. W wakacje zagrał świetnego seta podczas Dnia w Parku, w międzyczasie pracując nad nowym albumem. W ostatnią środę był gościem Euphorii w Radiu Planeta Poznań. Oto treść rozmowy:
Podobno niedługo ma się ukazać twój nowy album.
– Tak, pracuję nad nim od jakiegoś czasu, niedawno stworzyłem numer z Bryanem Adamsem.
Z Bryanem Adamsem? To niemożliwe.
– Tak, tak – właśnie z nim. Nazywa się „Tonight We Have The Stars” i jestem naprawdę z niego zadowolony. Wyszedł świetny kawałek.
Możesz powiedzieć o tym coś więcej? Jak do tego doszło?
– Wiesz, tak naprawdę to dobrze znam gościa, który jest jego głównym producentem. Słyszał moje kompozycje i produkcje i okazało się, że bardzo mu się podoba to, co robię. W zeszłym roku przeprowadziłem się z Holandii do Nowego Jorku. I to była dla mnie świetna okazja do tego, żeby rozpocząć współpracę z innymi artystami. No i miałem dużo szczęścia i wreszcie mogłem też zrobić coś z Bryanem Adamsem.
Nie mogę w tym momencie nie zapytać – pewnie padną głosy, że dzięki Adamsowi chcesz trafić do rozgłośni radiowych…
– Wszystko zależy od tego jak to zrobisz. Pewnie, że można to zrobić w bardzo tandetny sposób. Ale mogę cię w tym miejscu zapewnić, że o tym kawałku można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest tandetny. Ma bardzo interesujące brzmienie, to również dla Bryana było coś całkiem nowego. Mimo że jego kariera trwa już od tylu lat. Ma już na koncie podobne eksperymenty – pamiętasz numer z Chicane? Jak na tamte czasy, to było coś naprawdę fajnego. Choć oczywiście teraz patrzy się na niego jako na komercyjny numer.
Spotkałeś się z nim?
– Tak, było naprawdę zabawnie. Dobrze pamiętam czasy, gdy pojawił się soundtrack do Robin Hooda z kawałkiem „Everything I Do (I Do it For You)”. Byłem wtedy w liceum i dosłownie uwielbiałem ten numer. Pamiętam jak przytulałem się przy nim z moją pierwszą, prawdziwą dziewczyną. I nagle stajesz przed osobą, którą dobrze kojarzysz przez prawie całe życie. Wiesz, nigdy go nie przestałem lubić, nawet kiedy już zajmowałem się muzyką taneczną. Więc jest to ogólnie trochę dziwna sytuacja, ale z drugiej strony bardzo normalna – nagle okazuje się, że on też jest zwykłym człowiekiem.
Jakiś czas temu wrzuciliśmy przy artykule na portalu FTB kilka twoich starszych numerów i pojawiły się komentarze, że to „stara muzyka Dekaya”, że teraz robisz już inne rzeczy. Czy to prawda i co mieli na myśli?
– Tak, to prawda. Tak naprawdę już od dłuższego czasu nie wypuszczałem nic nowego, prawie trzy lata. Nie licząc kilku remiksów. Powodem tego był fakt, że nic, co słyszałem, mnie nie inspirowało. Muzycznie zbyt dużo się zmieniło. Muzyka progresywna, którą przez wiele lat produkowałem, grana była przez didżejów takich, jak: Sasha, Digweed. Potem nagle po moje numery zaczęli sięgać didżeje trancowi…
Zwłaszcza na początku setów…
– Tak, dokładnie. Ludzie zaczęli dawać mi dobre rady – zobacz, co teraz grają Sasha i Digweed, u nich pojawiły się nowe brzmienia. To był dla mnie moment, w którym poczułem się zagubiony. Ponieważ nie podobało mi się to, co grają teraz Sasha z Digweedem. Może „nie podobało się” to źle powiedziane, raczej nie rozumiałem tej muzyki. To było jak „Wow, co to ma być do cholery?” Zaczęli grać minimale, których nie rozumiałem. Mam wrażenie, że zawsze potrzebowałem jakichś bohaterów, których podglądałem, gdy zaczynałem produkować nagrania. Miałem ambicję być jak oni, byłem nimi zainspirowany. Nie chodziło o żadne kopiowanie, chciałem tylko, by właśnie ten gość grał w swoich setach moje numery. Żeby moje kawałki były jego ulubionymi! I to nagle się skończyło, nie wiedziałem komu teraz się przyglądać.
To trochę dziwne jednak, tylu mamy teraz didżejów na świecie, a ty nie możesz znaleźć inspiracji…
– Tak, to śmieszna sprawa, ale zacząłem poszukiwania. Sprawdziłem co gram we własnych setach i stwierdziłem, że tu też mam problem – mało jest brzmień, które najbardziej lubię. Producenci przestawili się na inną muzykę – część jest zbyt housowa, część zbyt trancowa. Byłem więc totalnie zagubiony. Naturalnie więc zacząłem szukać mojego nowego brzmienia. Co to jednak jest – nie potrafię powiedzieć. Nadal mam tak, że potrzebuję postaci, które podziwiam. Może teraz jest to oddanie mniej fanatyczne i nie tak w całej okazałości, jak wcześniej. Teraz inspirują mnie gości tacy, jak: richie Hawtin, Sven Vath, Ricardo Villalobos albo Paul Kalkbrenner…
Czyli wygląda na to, że zrozumiałeś minimal?
– Tak, choć z drugiej strony minimal też się zmienił. Ostatnio jest bardzo maksymalny – ma w sobie dużo groove’u i zbliżył się do tego, co ja zawsze lubiłem. Ileś lat temu, gdy muzyka Jamesa Holdena była czymś całkiem nowym, zupełnie tego nie rozumiałem, naprawdę nie wiedziałem o co w tym chodzi. Teraz jednak takie brzmienia stały mi się bliskie. Staram się jednak coś z nimi zrobić swojego, nie mam zamiaru nikogo kopiować. Ale na pewno jest to dla mnie w tej chwili inspiracja. Prawda jest taka, że nie przestałem lubić melodii. Lubię je bardzo, ale nie gram setów złożonych tylko z melodyjnych utworów. Głównie chodzi mi o groove, o feeling, o napięcie.
A jak ci się podobało na Dzień w Parku? Zagrałeś bardzo tribalowo i technicznie…
– Tak, były tribale, bo to była impreza w dzień, bardzo dobrze ją wspominam. W nocy jednak gram inaczej. Nie uważam się za festiwalowego didżeja – wolę kluby, gdzie wszystko można kontrolować. Wciąż dużo występuję, mimo że dawno niczego nie nagrałem Jestem bardzo podekscytowany tym, że mogę testować nowe numery, ostatnio zrobiłem kawałek z Lee Burrdgem – to taki soulfulowy tech-house. Wielkie wyzwanie – jestem postacią w miarę znaną dla powiedzmy poprzedniego, klubowego pokolenia. Teraz jest już nowa publiczność, nowa generacja, to bardzo ekscytujące, znów się rozwijać i tworzyć nowe rzeczy. Mój klimat w tej chwili to groove, na pewno nie muzyka „festiwalowa”, raczej „after hours music”.
Ale w ostatnich latach na undergroundowych imprezach „after hours music” stało się „mainstream music”…
– Tak, wiem, wiem, oczywiście, że wiem. Tak jest, to prawda. W ogóle myślę, że mamy teraz niesamowicie ekscytujące czasy. Nowi ludzie, nowe brzmienia, nowe inspiracje…
Co do technicznych inspiracji – pamiętam, jak po polskim festiwalu Electrocity ludzie pisali, że na każdej scenie grali ciężko, ktoś chciał bardziej melodyjniej, i nawet same nazwiska artystów sugerowały, że będzie lżej, a wszędzie było podobne brzmienie, mniej lub bardziej techniczne…
– Tak, myślę, że to w tej chwili duży problem. Ale z drugiej strony problemem jest też aktualna scena trancowa. Nie zrozum mnie źle, mam dużo szacunku do gości typu Armin czy Tiesto czy Ferry. Poza tym, że czuję, że już nie należę do tego świata. Mogę powiedzieć, że nic mnie tam już nie inspiruje. W moim odczucie większość muzyki trance jest dokładnie taka, jak kilka lat temu. Wypracowaną pewną formułę, która działa i wszyscy robią tak samo. Wiesz, budujemy kawałek bez żadnych zmian tonacji aż do breakdownu, potem pojawia się breakdown i zmiany akordów. Potem powrót do poprzedniego beatu i możemy robić kolejne nagranie… Dla mnie to nudne, nie mówię, że to coś złego, nieodpowiedniego, ale muzycznie mnie nie inspiruje. Teraz przyszedł czas techno – Richie Hawtin grywa dla 20-tysięcznej publiczności. Myślę, że to pewna reakcja na popularność trance’u, powstał świat ludzi będących w opozycji do trance’u.
W techno, dzisiejszym housie czy electro mało jest jednak melodii, dominują loopy, pewna monotonia, być może to jeden z powodów, dla których trance jest taki popularny – tu wiąż jest dużo melodii…
– Wiesz, trance jest bardzo popularny od dłuższego czasu, chciałbym zobaczyć jakieś zmiany. Myślę, że najwyższy czas, żeby ludzie zacząć znowu eksperymentować… To bardzo ważne…