’Take One’ – dokument, fabuła czy reklama?
Każdy marzy o byciu gwiazdą. Kropka. Dla tych,
którym się nie uda pozostają niespełnione sny, pragnienia, tylko
czekające na to, by ktoś spróbował dać im choć cząstkę
radości, pozwolił poczuć się jak celebryta, albo podejrzeć życie
swoich idoli i przeżyć wraz z nimi kilka chwil na ekranie…
Sprzedawcy marzeń
Jak to kiedyś usłyszałem, na niczym nie można tak
zarobić, jak na marzeniach – jeśli kiedykolwiek będziecie
próbowali rozkręcić jakiś biznes, wycelujcie go w – choćby jak
najmniejszą – konkretną grupę, która rzuci się na niego bez
zastanowienia. Tak właśnie zrobiła słynna szwedzka trójca,
Axwell, Ingrosso i Angelo, gdy zdecydowała się wydać na świat
film ze swoim udziałem. OK, może nie byli to oni sami, tylko
menedżer, reżyser, ktokolwiek, kto zarządza ich wizerunkiem.
Zapewne w pełni świadomi tego, że w branży klubowej jest mnóstwo
wielkich, ale cichych muzycznych mistrzów, słodkich chłoptasiów,
nadrabiających wszystko uśmiechem i megagwiazd, udających bóg wie
kogo, postanowili obrać drogę, na którą nikt nie zdecydował się
nikt przed nimi, i na której krocie zarobiły już setki artystów –
zwłaszcza w Ameryce Północnej.
Mowa tu o drodze rockmena, zwierzęcia imprezowego,
szaleńca o wielkiej charyzmie, idola dzikiej, żądnej wrażeń
młodzieży. Nie jest nim ani Guetta, ani Armin, ani tym bardziej
Tiësto. Nie będzie nim też nigdy genialny Hawtin, bo choć spełnia
kryteria, jego muzyka odbiega znacznie od mainstreamowych wymagań.
Muzyka Prydza nadawałaby się, ale on sam znany jest raczej z…
bycia mało znanym jako osoba, a cały jego fanbase opiera na tym, co
znaleźć możemy w katalogu jego wytwórni.
I tak oto dochodzimy do jego rodaków, którym nie
brak niczego, by stać się rockerami nowej fali. Nie odmówimy
żadnemu z trójki panów wielu hitów, nie odmówimy parkietowości
setów, a po premierze „Take One” trudno jest również
zaprzeczyć ich mentalności ludzi sukcesu scenicznego, który
osiągnęli praktycznie w ciągu jednego roku, przypieczętowując go
ostatnio filmem właśnie.
Cienka, czerwona linia
Wiele było głosów w Internecie, mówiących o
wszechobecnym w obrazie buractwu i wywyższaniu się ponad wszystkich
przez trójkę Szwedów. Osobiście znam dwa rodzaje ludzi: jedni
blokują się przed kamerą, nie wychodząc poza sztywne ramy tego,
co mają powiedzieć, albo nie mówiąc w ogóle nic, a drudzy
widząc, że ktoś ich może oglądać, zaczynają robić wszystko na
pokaz. Nie uważam wcale, że Szwedzka Mafia pozowała tylko, udając
mocnych w gębach – wręcz przeciwnie, sądzę, iż sposób, w jaki
przedstawiony jest film oraz grupa docelowa, do której ma trafić,
niosły ze sobą konieczność zaprezentowania ich właśnie w taki,
a nie inny sposób: jak nieustannie przeklinających, niewychowanych
gwiazdorów, którym szajba uderzyła do głów. Niewykluczone, że
zamysłem było ukazanie ich jako luzaków, którzy „wyfakują”
każdy klub w „pussy”. Wszak dziewczynki lubią niegrzecznych
chłopców.
Nie jest to jednak jedyny element układanki
osobowościowej związany z „Take One”. Słowem-kluczem jest
„braterstwo”. Panowie, gdyby tylko musieli, skoczyliby za sobą w
ogień – no chyba, że mają zastrzeżone w kontrakcie, że
Szwedzka Mafia to liczba mnoga. Widać, że są nad wyraz rodzinni i
pokazują swe drugie oblicza, gdy przez część filmu widzimy ich
podróżujących osobno.
Zastanawiam się tylko, czy SHM nie przekroczyła
pewnej granicy, za którą zmniejsza się liczba fanów artysty; czy
ich rockmeństwo nie odsunie ich od wcześniejszej rzeszy wielbicieli
muzyki house, a przybliży ich do bandy nastolatków, którym w
głowie nie house, nie zabawa, a wieczne picie i balangi bez
opamiętania. Miał być dokument komediowy i wyszedł dokument
komediowy. Szkoda tylko, że większość humoru opiera się na
przekleństwach albo głupich narzekaniach mafiozów.
Nie tylko w snach…
Jak już wspomniałem na początku, cała magia
biznesu opiera się na sprzedaży. Co więc sprzedaje „Take One”?
Historię Swedish House Mafia? Stworzenie „One”? A może coś
jeszcze innego? Film dokumentalny Szwedzkiej Mafii sprzedaje to, co
najbardziej dotyka ludzi, umożliwia każdemu z nas poczuć się
jakby był świadkiem, uczestnikiem wydarzeń w nim przedstawionym.
Ukazuje Axwella, Ingrosso i Angelo jako zwykłych ludzi, takich jak
my, którym się udało. Pokazuje, że nie jest to wcale takie trudne
i z pomocą przyjaciół osiągnąć można wszystko, dobrze się
bawiąc i nie trzeba wcale ograniczać się do marzeń i snów
Jeśli spodziewaliście się streszczenia filmu,
wiem, że Was zawiodłem. Ale nie na tym polega recenzowanie dzieł.
Nie będę Wam też opisywał pracy kamery, jakości dialogów i
sensu fabuły. Ot po prostu jest to historia dobrze nam znana – tak
naprawdę o wszystkim i o niczym – która dotrzeć ma raczej do
ludzi związanych z Kylie, Pharellem, Tinie Tempah i całą resztą
ludzi znanych z telewizji oraz radia.
„Take One” to przyjemnie spędzone czterdzieści
minut. Nie oczekujcie jednak specjalnie wyrafinowanego humoru,
świetnej historii i wielkiego kunsztu filmowego ze strony ludzi go
kręcących, bo nie po powstał (choć nie sposób nie docenić genialnego montażu i klimatu stworzonego poprzez ograniczenie barw do czerni i bieli). Powstał jako gigantyczna reklama
SHM i zadanie to realizuje w sposób doskonały. Wierzcie lub nie,
ale szczerze go polecam – w stu procentach oddaje szaleństwa
imprezowe, o których marzycie, gdy myślicie, by zostać DJ-ami… A
panie dostają swoich niegrzecznych chłopców, do których wzdychają
po nocach. Nie nastawiałem się na wielki szał, a parę razy
szczerze się zaśmiałem. Nie zdradzam dlaczego, bo pozbawiłbym Was
całej radości oglądania, a i pewnie moje poczucie humoru byłoby
odebrane dość alternatywnie. Filmowi daje szkolne pięć minus, a
samym Mafiozom solidną tróję z plusem, muzyki nie oceniam, bo nic
nowego nie usłyszałem, a hitów od lat poruszających miliony
oceniać nie wypada, gdy można sobie tego oszczędzić – średnio
wychodzi „dobry” i taki też „Take One” jest.