Szef polskiego Mayday: pierwsza część wywiadu o kulisach organizowania eventów
Tego jeszcze nie było – długa, wyczerpująca, podzielona na kilka części rozmowa z człowiekiem, który od początku organizuje w naszym kraju imprezy z cyklu Mayday. Szef agencji MPT Jerzy Kupczak aka Kuba miał też epizod z organizacją Nature One, a także odpowiedzialny jest za coroczną imprezę Soundtropolis w ruinach zamku w Ogrodzieńcu.
Na początek cofnijmy się do momentu sprzed zorganizowania pierwszego Mayday. Kim wtedy byłeś, co robiłeś, jak to się w ogóle stało?
Ok, tuż przed Mayday prowadziłem w Bielsku klub o nazwie Techno Planet. Było to bodajże od 1997 roku. Jak sama nazwa wskazuje był to klub ukierunkowany stricte na muzykę techno. Niestety z upływem lat sytuacja się komplikowała, doszło do nieporozumień między mną a moimi wspólnikami, w związku z czym nasze drogi musiały się rozejść. Zostałem wtedy w sytuacji nie do pozazdroszczenia, klub przestał przynosić dochody, więc i ja nie miałem dochodów, moja egzystencja w Polsce stanęła pod znakiem zapytania. Wcześniej kilka lat mieszkałem w Niemczech i pamiętam, że po tym wszystkim wsiadłem w samochód i udałem się w tamtym kierunku zastanawiając się co robić, jaki znaleźć inny sposób na życie.
Nagle wpadł mi do głowy pomysł: „A może zrobić polską wersję Mayday?”. Znałem dobrze tę imprezę, to był już w tamtych czasach kultowy event. Przejeżdżając przez Berlin postanowiłem zdobyć numer telefonu do firmy Low Spirit (założona w 1986 m.in. przez Westbama wytwórnia techno – przyp. red.), która w tej chwili już niestety nie istnieje, i zadzwoniłem do nich z prośbą o spotkanie. Byli bardzo ciekawi o co chodzi, „a po co, a na co”, wyjaśniłem, że mam pewną propozycję.
Zgodzili się od razu na spotkanie?
Tak, co więcej – udało mi się z nimi spotkać już tego samego dnia! Usiedli ze mną wszyscy założyciele i szegowie m.in. Westbam i Wilhelm Rottger, a ja przedstawiłem się, że przyjechałem z Polski, do niedawna prowadziłem klub, a teraz chciałbym zorganizować w Polsce Mayday.
Nie miałeś wtedy za sobą żadnych ludzi czy agencji? Tylko doświadczenie w prowadzeniu klubu i nie więcej?
Tak jest. W dodatku ten klub… Było nas trzech wspólników, ale tak naprawdę nikt z nas nie znał się na prowadzeniu klubu, na PR-rze, organizacji imprez. Klub więc upadł, bo brak nam było osoby, która by to jakoś pociągnęła, podjęła jakieś decyzje. Trudno – jak to się mówi – „odejść od maszyny i prowadzić działalność gospodarczą”. To nie jest takie proste, jak się niektórym wydaje…
Wróćmy do tej sławnej rozmowy z Niemcami…
Musiałbyś widzieć ich miny, gdy powiedziałem, że chcę zrobić Mayday. Popatrzyli wszyscy po sobie, nastała cisza… Cisza… I nagle mówią, że od kilku lat mają już zapytania z całej Europy o organizację Mayday w innym kraju niż Niemcy. Stwierdzili, że nie tylko się dotąd nie zgadzali, ale nawet nie brali tego pod uwagę. Po czym dodali, że jednak moja oferta i moje pomysły, które chwilę wcześniej im zaprezentowałem, zmusiły ich do zapytania siebie: „Dlaczego nie?”. Poszli na naradę, wrócili i mówią: „OK, Kuba, robimy Mayday w waszym kraju, a ty będziesz naszym przedstawicielem w Polsce”. No i w ten właśnie sposób zaczęła się cała historia Mayday w Polsce, która trwa do dzisiaj, za chwilę mamy jedenastą edycję… Jest to najdłużej odbywająca się u nas impreza elektroniczno-taneczna, żadna inna nie doczekała się jeszcze takiej rocznicy.
Nie miałeś agencji, ludzi, klub już też nie działał – czy Niemcy tak bardzo ci pomogli w zrobieniu pierwszej edycji czy pozostawili cię samemu sobie i musiałeś bez nich to wszystko ogarniać?
Większość rzeczy musiałem sam ogarniać, ale potem odbywały się kolejne spotkania, podczas których ustalaliśmy warunki współpracy, podział obowiązków. Wszelkie kwestie organizacyjne i techniczne były na bieżąco z nimi konsultowane, musiały być przez właściciela Mayday zaakceptowane. Mayday jako znana i dobra marka musi oczywiście uważać, żeby był utrzymany poziom ich imprez, musi więc nad wszystkim czuwać. Nie wchodziły więc w rachubę jakieś półprodukty czy niedociągnięcia.
Czy to oznacza, że wciąż przyjeżdżali do Polski, sprawdzali czy wszystko jest na miejscu i idzie w dobrym kierunku?
Nie, przyjechali dopiero w dniu imprezy…
To mocno ci zaufali…
Tak, można powiedzieć, że od pierwszego momentu było pełne zaufanie. Pierwszy polski Mayday to była impreza deficytowa, i to mocno deficytowa. Jednak Niemcy zaufali mi na tyle, że mimo tego pozwolili mi organizować kolejne edycje. Na dzień dzisiejszy jest to impreza dochodowa.
Co było dla ciebie/dla was najtrudniejsze przy organizacji debiutu Mayday?
W tamtych czasach największym problemem był Spodek i zasady organizacji w nim wydarzeń.
Trudno w to dziś uwierzyć, ale kupując bilet, każdy był przyporządkowany do danego miejsca siedzącego! Każdy miał swój numerek i nie mógł zmieniać sektora. Część osób miała kupione bilety na płytę, i wtedy mieli prawo być pod sceną, ale to była znikoma ilość. Przepisy były tak niepoważnie skonstruowane, że ktoś z biletem na sektor, nie mógł zejść na dół…
Jak na niektórych koncertach…
Tak, prawdziwa masakra! Nic nie mogliśmy zrobić – pula biletów na płytę była mała, szybko sie wyprzedały. Gdy więc następni kupowali bilet na Mayday, słyszeli od pani w kasie: „Proszę bardzo, sektor czerwony, rząd dwunasty, miejsce ósme”. I ochrona tego ściśle przestrzegała, gdy ktoś chciał zmienić sektor czy wejść na płytę, nie było takiej możliwości.
I faktycznie tak było przez całą imprezę?
Tak było, od początku do końca imprezy…
CIĄG DALSZY NASTĄPI