Sunrise Festival 2010 – relacja FTB
Festiwal Sunrise to ciekawe zjawisko na mapie polskich imprez masowych. Jedni uważają go za obowiązkowy punkt corocznego programu eventowego, podczas gdy drudzy unikają jak ognia, zarzekając się iż nigdy w życiu nie pojawią się w Kołobrzegu z różnych dziwnych powodów. Dla mnie osobiście była to pierwsza, „dziewicza” edycja nadmorskiego święta muzyki elektronicznej – już dziś wiem jednak, że wrócę za rok. Jak wiadomo, w naszym kraju malkontentów jest wielu. Nikogo już nie dziwi narzekanie przed imprezą i w jej trakcie (krytyka po imprezie jest jak najbardziej wskazana 😉 ). Wielu pisze, mówi, jak to okropnie jest na „sanrajsie”, jaki to nieciekawy panuje tam klimat itp. itd. Opinie te słyszy się często – ale równie często są to opinie „starych” „sanrajsowiczów” lub też ludzi, którzy nigdy na tej imprezie nie byli… Stereotypy stereotypami, ale jak jest naprawdę? Trzeźwym okiem patrząc, sprawdzają się pół na pół – czyli dokładnie tak, jak na każdej innej imprezie masowej. Nigdzie indziej natomiast nie panuje tak rodzinna atmosfera jak w kołobrzeskim amfiteatrze. I basta, potraktujcie to jako stwierdzenie niepodważalne płynące z ust człowieka, który niejedno już na imprezie widział, a najlepiej wspomina te okupione brudem, błotem i potem, ale jednocześnie mające w sobie to „coś”, czego Sunrise’owi nie brakuje. Ale od początku. Po nieskładnym wstępie wypadałoby napisać coś o oprawie wizualnej i nagłośnieniu. Wiele było obietnic i niestety nie wszystkie udało się spełnić. Osobiście jednak, patrząc na obie sceny, stwierdzić muszę, że nie brakowało im niczego (swoje odważne stwierdzenie podpieram zdjęciami, które mówią lepiej niż niejedna opinia pisemna). Można narzekać – oczywiście. Pytanie jednak brzmi: po co idziemy na imprezę? Popatrzeć na światła, lasery, tancerki, fajerwerki i inne tego typu atrakcje? Czy też bawić się w dobrej atmosferze ze znajomymi przy światowej klasy DJ-ach, grających dla nas najlepsze kawałki pod słońcem? Pierwsze jest elementem drugiego, ale nigdy na odwrót, w związku z czym, moim zdaniem, wybaczyć można naprawdę wiele. Jedyne, czego nie wypada puścić płazem to nagłośnienie – bo eventy to jedna z niewielu okazji, przy których możemy posłuchać naszej ukochanej muzyki na adekwatnym do jej przeznaczenia systemie dźwiękowym. I chociaż nie pozbywałem się z uszu stoperów, po kilku chwilach bez nich stwierdzić muszę, iż organizatorzy dali z siebie wszystko. Wrażenia odsłuchowe były na najwyższym poziomie. Sprawach typu ceny piwa, jakość i koszta posiłków oraz dostępności gadżetów przemilczę. Nie spodziewajcie się również płaczu przy kolejnych nowych utworach ze słodkimi wokalami… Czego słuchaliśmy? W zasadzie wszystkiego – od akcentu dubstepowego, przez techno, łamańce (często reprezentowane dumnie przez wstawki z utworów The Prodigy), aż po house, trance i progressive w najlepszym wydaniu. Być może zdziwi Was nieco pomijanie przeze mnie opisywania setów poprzez wymienianie poszczególnych kawałków, ale uznałem, że to nie tracklista z imprezy – takową znajdziecie w załącznikach. Piątkowe granie rozpoczęli Polacy Carlo Calabro i Nitrous Oxide. Niestety korki na drodze do Kołobrzegu nie pozwoliły mi dotrzeć na ich sety – z Waszych opinii wnioskować można jednak iż panowie nie zawiedli i zagrali dobre warm-upy przed zagranicznymi gwiazdami. Na terenie festiwalu pojawiłem się chwilę po rozpoczęciu seta przez Artento Divini, którego poczynania w światku klubowym śledzę już od pierwszych jego utworów. Występ jego był jednak dla mnie wielką zagadką, gdyż wraz z dołączeniem do High Contrast całkowicie zmienił się jego styl. Czy na lepsze? To musicie ocenić sami. Typowy feeling rodem z holenderskiej wytwórni i mnóstwo wymiataczy parkietów mogło się podobać i choć było dość wcześnie jak na tego typu klimaty, ciężkie wibracje z pewnością spodobały się wszystkim obecnym. Idąc dalej wpadłem na chwilę na seta Dada Life. Tak jak Ingrosso, Axwell i Angello stanowią Szwedzką Mafię Housową, tak Dibaba i Phatzoo ze spokojem kandydować mogą do miana dwuosobowej mafii electro housowej. Dosłownie miażdżące bity o wysokiej wartości taneczno-parkietowej, nie pierwszy już raz pozostawiły (mam nadzieję) polskich klubowiczów bez wątpliwości, na kogo należy zwrócić w najbliższym czasie uwagę, obserwując ten gatunek. Jak zwykle słynne banany i szampany poszły w ruch – zarówno ich ogromne wersje dmuchane i organiczne odpowiedniki. Techniczne mistrzostwo, świetny kontakt z publiką oraz znakomita selekcja utworów, przesądziły o uznaniu ich seta przeze mnie (oraz przez wielu z Was) za jednego z najlepszych momentów imprezy. A wiedzcie, że moja tolerancja do klimatów electro nie jest specjalnie wielka – ba, rzekłbym, iż prawie zerowa – tym większe wyróźnienie dla Szwedów! Rozpisując się, prawie zapomniałbym o W&W, którzy odbierali w tym roku nagrodę za najlepszego seta poprzedniej edycji Sunrise. Rozochoceni tym faktem zagrali równie mocno, serwując nam odpowiednią dawkę swoich niesamowicie energetycznych produkcji i remiksów. Chciałem poświęcić im więcej czasu, ale spora przewidywalność dalszych utworów, połączona z myślą o tym, że Dada Life lada chwila skończą swojego seta nie dawała mi spokoju. Wracając do amfiteatru zahaczyłem o namiot Red Tent, który niestety musiałem szybko opuścić z powodu unoszącego się wszędzie dziwnego, niepokojąco duszącego mnie dymu. Dirty South, choć tak szumnie zapowiadany, nie zachwycił – przynajmniej mnie. Utwory do złudzenia przypominały powerplay’e Szwedzkiej Mafii, a jako że zdecydowanie nie popieram wyraźnego naśladownictwa, temu panu nie poświęcę więcej miejsca. Dodam tylko, że jeśli zamknęlibyście oczy, długo musielibyście się zastanawiać, czy gra jeden z członków SHM, czy też zupełnie ktoś inny. Szybki teleport na live act Chicane, który już wcześniej słyszałem i wiedziałem jak będzie wyglądał, dał mi pogląd na reakcje ludzi. Jedni stali zmieszani, drudzy bawili się w najlepsze. I chociaż dawali z siebie wszystko grając swoje największe hity i nowe propozycje, występ ich budził wiele kontrowersji i zrodził pytania, czy festiwale muzyki klubowej to odpowiednie miejsce na live act typowo koncertowo-gitarowo-perkusyjny? Jak dla mnie było OK – choćby z racji jakiegoś urozmaicenia – ale od sugestii w kierunku organizatorów jesteście w tym wypadku Wy, drodzy klubowicze. Wiedząc co będzie działo się podczas seta charyzmatycznego Joachima Garrauda, nie sposób było nie pojawić się w amfiteatrze punkt o 23:20 albo i – jak to miało miejsce w moim wypadku – wcześniej. Miejsce to dawno chyba nie widziało większego showmana. I chociaż technika miksowania i dopasowywanie tempa spadły na drugie miejsce, nie mogłem uwierzyć w to, jakie pomysły ma ten pan za konsoletą. Każdy, kto widział jego ultraszybkie ręce, wie co mam na myśli. Dobre połączenie mocnych elektrycznych hitów z festiwalowymi szlagierami, podziałało na wszystkich jak przysłowiowa czerwona płachta na byka. Urozmaicane od czasu do czasu wstawkami klawiszowymi szaleństwa nie mogły się nie podobać, chociaż przyznać muszę, że momentami dosłownie pukałem się w czoło, nie dowierzając – pozytywnie. W tak zwanym międzyczasie postanowiłem pojawić się na końcówce Garetha Emery. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, gdy zadowolony komentuję jego występ, a tu nagle po skupieniu wzroku coś zaczyna mi nie pasować. To Andy Moor stał za konsoletą i bujał tłumy swoim specyficznym stylem łączącym w sobie progresy i uplifty w najlepszym wydaniu. Co prawda opinie dotyczące całego seta były skrajne, mnie jednak spodobało się to co usłyszałem i gdyby nie to, że spodziewałem się Garetha, którego repertuar mniej-więcej znam, z pewnością poświęciłbym mu więcej uwagi. Niezmiernie ciekaw byłem megamiksu i show nakręcanego przez Mirrorballmana. Uprzedzając fakty dodam, że w oba dni wysłuchaliśmy tego samego zestawu utworów. Celowo nie wymieniam wielu tytułów, ale gdy usłyszałem wokal z utworu Evermore „It’s Too Late”, na mej twarzy pojawił się niespotykanie szeroki uśmiech o przysłowiowym zakresie „od ucha do ucha”. Do atrakcji rodem z holenderskiego Sensation może trochę zabrakło, ale megamiksy zawsze są mile widziane i stanowią miłą odmianę w standardowej formule imprezy. W końcu dobrze czasem pośpiewać sobie w atmosferze jedności z otoczeniem, a to gwarantował nam klimat panujący podczas tych chwil na amfiteatrze. Wypada tylko sprostować, że mówienie „Mirrorball zagrał” jest troszkę nie na miejscu. Umilał nam życie jak tylko mógł, ale zdecydowanie o graniu nie może być mowy. 😉 Bardzo chciałbym upewnić Was w przekonaniu, że gwiazdą tegorocznej edycji Sunrise był Armin van Buuren, DJ numer jeden na świecie. I o ile jego występ faktycznie był ważnym punktem programu, to moja klubowa dusza nie przeżyłaby, gdybym nie wywyższył ponad niego Jorisa Voorna – kogoś, kto być może niedługo zaskarbi sobie serca imprezowiczów bardziej niż niejeden z obecnych gwiazdorów muzyki elektronicznej. Mając bardzo osobiste podejście do jego muzyki, trudno wypowiedzieć się obiektywnie. Widziałem natomiast, co działo się z innymi. Niektórzy zwyczajnie wyszli, zrażeni z początku problemami z podłączeniem sprzętu, lub spójnością (zwaną też niekiedy monotonią) jego seta. Część tych niezrażonych, nie wiedziała po prostu jak się ruszać do kompletnie innych klimatów muzycznych. Disco-tech-house to świetna muzyka, ale jestem w stanie zrozumieć ludzi, którzy między Garraudem, megamiksem i Laidback Lukiem, nie potrafią wczuć się w nią. Trudno jednak, żeby Joris nie grał w szczytowym momencie imprezy. Na początku sprawiał wrażenie obrażonego dość wyraźnym niezrozumieniem jego muzyki. Z minuty na minutę rozkręcał się jednak dzięki grupce „krzykaczy”, pokazując nam najlepsze oblicze i przekonując amfiteatr do swojego brzmienia. W moim odczuciu zdecydowanie zbyt często spoglądał w ekran swojego laptopa, ale biorąc pod uwagę to, co robił z utworami, mieszając je w bardzo ciekawy sposób, wiele mu można wybaczyć. Zdecydowanie numer jeden, wyraźnie odstający od reszty stawki. Mnie osobiście setem nie zaskoczył, ale zamówienie go na akurat tę imprezę było dla mnie samo w sobie zaskoczeniem, pozytywnym oczywiście. Jak już wspominałem we wstępie – Sunrise nie jest już tym co kiedyś i stereotypy umierają śmiercią naturalną, a klubowicze wyraźnie dojrzewają w swoich gustach muzycznych i repertuarze, przy którym potrafią się bawić. Set Markusa Schulza przeleciał mi niestety całkiem miło podczas występu Voorna. Trafiłem ledwie na jego końcówkę, która zachęciła mnie do wysłuchania nagrania seta z radia. Nie powiem żebym żałował wybrania amfiteatru, ale zagrane przez niego utwory przypomniały mi stary, dobry „szulcowy”, nieco zamulający, trancowy styl. Co prawda wyraźnie musiał nakręcać atmosferę po poprzednikach, ale dzięki mnogości wersji „bigroom reconstruction”, zauważyć dało się specyficzność eventowego oblicza Amerykanina. Wierzę też, że był hitem sobotniego parkingu, chociaż trudno ocenić to na podstawie ledwie kilku spędzonych z nim chwil. Wreszcie za konsoletą pojawił się Gareth Emery, ja jednak zmierzałem już na szalonego Laidback Luke’a…
Który swoją drogą, z małym opóźnieniem, właśnie rozpoczynał seta. Problemy techniczne zdarzają się, ale jak przystało na profesjonalistę, Wyluzowany Łukasz nie przejął się, wziął w ręce mikrofon, przeprosił i chwilę później miotał już w nasze strony najbardziej nawalającymi kawałkami jakie znalazł w swojej bibliotece. Co prawda remiksy Guetty czy Lady Gagi między „The Bells” Jeffa Millsa brzmiały trochę dziwnie i przypadkowo, ale raz że Holender przecież właśnie z nieprzewidywalności jest znany najbardziej, a dwa: musiał odkuć sobie stres związany z awariami. Dla jednych set wieczoru, dla innych przesada. Dla mnie jednak to drugie – i chociaż urzekł mnie niesamowity kontakt z publicznością oraz niespotykanie wielka energia, poszedłem sprawdzić, co działo się na parkingu. Gareth Emery zaskoczył mnie stosunkowo mocną końcówką/drugą połową seta, bo „tyasowych” trance’ów mimo wszystko się po nim nie spodziewałem. Całe szczęście z poimprezowych źródeł informacji widzę, że początek był bardziej odpowiedni dla tego pana i musiałem mieć pecha, trafiając akurat na zły moment. Funkagenda wyraził już swoje zdanie na temat imprezy, ja natomiast powiedzieć muszę, że zdecydowanie przesadził z oburzeniem wynikającym z braku miejsca na DJ-ce – sam nie należę do osób wybrzydzających w tym temacie i w związku z tym powstrzymam się od dalszych komentarzy. Brytyjczyk muzycznie zaprezentował się z bardzo ciekawej strony i słychać było, że dobrze opanował kombinowane, komputerowe granie z Live’a. Co jednak z tego, gdy w jego secie zabrakło mi energii, którą tak biło od grającego przed nim LBL-a? Nie wiem czy słusznie, ale czuć było wyraźne zaplanowanie występu. Niemniej jednak repertuar na plus. Wypadałoby napisać, że równie świetnie jak Wy bawiłem się na secie Cliffa Coenraada, Fafaqa czy Toxic Noiza. Obecni wiedzą jednak dobrze, co nastąpiło w okolicach godzin wczesnoporannych… Oszczędzając zdrowie na kolejne dni w Kołobrzegu i mając w perspektywie drogę powrotną, wróciłem wyspać się przed dniem jutrzejszym. Powracając w sobotę, od bram słyszałem dźwięki występu (jak się później okazało) Ummeta Ozcana. Wielka szkoda, że to padło na niego przy zamianie z Joopem. Kogo jak kogo, ale Ummeta cenię ponad sporą większość obecnych trancowych artystów i wierzę, że zasługuje na miejsce nawet w topowym czasie imprez – a jeśli jeszcze nie teraz, to na pewno niebawem będziemy go wtedy oglądać. Set złożony niemalże w całości z jego utworów, co u jednych spowodowało znużenie, a u drugich ekstazę i respekt dla tego producenta, DJ-a, sound-designera i programisty. Poprosimy więcej tego typu fachowców na polskich masówkach! Zastanawiałem się jak zacznie Jay Bae. Okazało się, że zrobił coś, co przejdzie chyba do historii festiwalu, bo (o ile się nie mylę) pierwszy raz w historii Sunrise, z głośników rozbrzmiały dźwięki dubstepu! Słynny motyw z „Requiem dla snu” spotkał się z ciepłym przyjęciem przybyłych, ale gdy weszła sekcja rytmiczna nastąpiła, znana mi z tego typu próbnych zabiegów, konsternacja. Sam nie spodziewałem się takiego obrotu spraw, więc momentalnie wybiegłem z trybun tuż przed DJ-kę dać upust swojemu zamiłowaniu do różnego rodzaju łamańców, dumny z dziwnie poruszających się ludzi, dla których była to wyraźna nowość, a mimo to próbowali wczuć się w klimat. Szacunek! 😉 Dalsza część jego występu zawierała niezłe tech-housowe klimaty, ja jednak wolałem posłuchać mojego elek-transowego idola, Aliego Wilsona. Nie zawiodłem się. Zaskoczenie w postaci pierwszego utworu oraz spodziewane, pędzące w nieskończoność linie basowe, pod których znakiem upłynęły chwile spędzone z Brytyjczykiem. Na krótko zawitałem na występ weterana klubowego, Cube’a, znanego teraz jako Jacob Seville. Wiedząc w jakiej stylistyce będzie utrzymany jego set, postanowiłem sprawdzić tylko jak odbiorą go ludzie. Pozytywnie się zdziwiłem, bo chociaż prawdopodobnie był on dla nich artystą bliżej nieznanym, amfiteatr bawił się świetnie i był w miarę zapełniony. Powróciłem na parking w celu sprawdzenia jak z wymagającą publicznością radzi sobie rewelacja ostatnich czasów, Ashley Wallbridge. Fani radiowego grania byli zapewne wniebowzięci. Dość spokojny, pływający, pełen melodii i wokali set pozwolił rozpłynąć się w transie. Mnie jednak nieco znużył i przeniosłem się na amfiteatr, by posłuchać ATFC. Poprawny set, ciekawe kawałki, ale jednocześnie niczym nie porwał. A może to już przejedzenie standardowymi klimatami housowymi, ogrywanymi teraz wszędzie w radiach i na imprezach? Megamiks niestety okazał się powtórką z rozrywki, którą tym razem postanowiłem przeżyć nie z trybun, a z bliska. Mnie bardziej podobało się z daleka, a jak Wasze wrażenia? Nie miałem przyjemności zobaczyć na żywo Mavie Marcos z Andain, występującej na parkingu, gdyż zamiast tego wolałem skryć się przed deszczem, wiatrem i zimnem pod zadaszeniem amfiteatru. Wszyscy wiemy jednak jak wypadł jej występ – prawdopodobnie trudne warunki atmosferyczne zrobiły swoje i nie możemy jej za nic obwiniać. Ale jak można było przeczytać z Waszych komentarzy, „Beautiful Things” tak czy inaczej poruszyło serca wielu słuchaczy… Po występie Pete’a Tonga spodziewałem się wiele – być może zbyt wiele. Człowiek numer jeden w światku klubowo-radiowym zdziwił mnie repertuarem, gdyż po jego ostatniej kompilacji „Wonderland” liczyłem raczej na leciutkie „groovy” housy. Tymczasem okazało się, że wyjadacz postanowił sięgnąć po znacznie cięższe rytmy, a lekko zagrać w dalszej części seta. Wszystko byłoby fajnie, gdyby nie fakt, iż Tong zagrał z komputera coś, co mógłby ze spokojem zagrać na płytach winylowych. Miał za to więcej czasu na niemalże wzorowy kontakt z klubowiczami, których często i długo pozdrawiał niczym papież muzyki klubowej. Selekcja utworów i klimat oczywiście bez zarzutu, a nawet „bez zarzutu z plusem”. Mnie jednak pozostawił pewien niedosyt. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – przynajmniej z czystym sumieniem poszedłem na parking posłuchać seta Armina van Buurena, którego szczerze mówiąc wolałem uniknąć. Dlaczego? Otóż w większości przypadków jego występy kojarzyły mnie się z maksymalnie przesłodzonymi utworami, następującymi jeden po drugim. Każdy obecny tej nocy na parkingu wie jednak, że tym razem było całkowicie inaczej. Daleko idące przemyślenia sięgają nawet uczczenia pamięci ofiar z Love Parade. Pewni możemy być jednego – Armin zaprezentował się tym razem z całkowicie innej strony. Fani cukierkowych brzmień mogli być zawiedzeni, ale koneserzy dobrego, trancowego brzmienia skakali z radości i szaleli. Nie dlatego, że był to set najpopularniejszego DJ-a na świecie, lecz dlatego, że zwyczajnie był to występ najwyższej klasy. Jeśli dołożyć do tego emocje wywoływane przez charyzmatycznego Holendra, zachwyt murowany! Co tu dużo pisać – poczujcie to sami, ściągając jego set – oczywiście mając w pamięci, iż tak naprawdę nie liczy się nagranie, ale wrażenie jakie wywołało w tym jednym miejscu i w tym konkretnym czasie – w Kołobrzegu, w godzinach od wpół do pierwszej do wpół do trzeciej. A wrażenie to było naprawdę niepowtarzalne i niesamowite. W moim planie zwiedzania nastąpiło nie lada zamieszanie – spodziewając się standardowej tracklisty Armina, zaplanowałem sobie spędzić sporą część na występie Sashy, którego ostatecznie obserwowałem ledwie fragmentami. Wyglądał na bardzo zdziwionego, gdy publika nie do końca zorientowała się, jakim utworem rozpoczął. Całe szczęście nie wziął sobie do serca nie rozpoznania własnego klasyka i kontynuował jeden z najbardziej kontrowersyjnych występów tego festiwalu. Dlaczego? Wyczuwalną rytmikę perkusyjną usłyszeć mogliśmy dopiero w okolicach 15-20 minuty, co zdziwiło chyba wszystkich obecnych. Chwila z Sashą i powrót na Armina… Swoją drogą – amfiteatr wcale nie opustoszał – okazuje się, iż wielu klubowiczów przybyłych na Sunrise, pojawiło się tam dla niego albo dla samego klimatu panującego na tej scenie, który mógł być wystarczającym magnesem, by odciągnąć ich od występu gwiazdy światowego trance’u. By odpocząć nieco od melodyjnego grania, postanowiłem Benowi Goldowi poświęcić ledwie kilka chwil. Z zamiarem podtrzymania napięcia, Brytyjczyk rzucił na pierwszy ogień klasyczną petardę we własnym remiksie. W dalszych minutach nie zwalniał, stopniowo wyczerpując siły przemarzniętej już nieco publiczności. W tym czasie znacznie ciekawszym – według mnie – sposobem na spędzenie czasu, było posłuchanie innego młodego talentu, ze zgoła innego, housowego, obozu. Hardwella znam z pompującego grania, nigdy nie spodziewałbym się jednak, że zagra tak, jak zagrał – praktycznie same znane utwory o dziwnie podkręconym tempie, które choć mogły się podobać, mnie osobiście nie przypadły do gustu. Przyznam, że myślałem, iż usłyszę po prostu więcej autorskich produkcji tego pana, a on tymczasem postawił na rozruszanie, nieco ospałej już, publiki rzucając jeden mocny groove za drugim. Ostatnie pozycje w moim rozkładzie jazdy, Joop oraz Koen Groeneveld, nie zawiodły mnie ani trochę. Pierwszy z dwójki słynął dla mnie zawsze z przepełniania swoich setów utworami, których nie znałem – nie inaczej było tym razem. Obok kilku rozpoznawalnych motywów, usłyszeliśmy również kilka całkowicie nowych rzeczy. Drugi z Holendrów postawił – wzorem Hardwella – na hity, które prezentowały jego charakterystyczny, mocny, tech-housowy klimat. Set jego ociekał autorskimi remiksami, które nawet wobec zimna i zmęczenia, smakowały wczesnym porankiem, tudzież późną nocą, idealnie. Żałuję, iż w trosce o zdrowie nie dotrwałem do zamykających imprezę setów. Widzę jednak wiele ciepłych słów opisujących występy Siasi i Dave’a Schiemanna – wierzę, że dali z siebie wszystko i mam nadzieję, że niedługo będziemy oglądać Polaków w szczytowych godzinach imprez, a nie tylko jako uzupełnienia, do których spora część klubowiczów nie jest w stanie dotrwać. Niedzielne afterparty było jedną wielką zagadką. Odbędzie się, czy nie? Raczej sztormowa pogoda podmyła sporą część kołobrzeskich plaż i nie udało się zorganizować imprezy na molo. Wierni klubowicze przyszli jednak tłumnie w okolice pierwotnie zaplanowanej lokalizacji, na piaskowy „plac”. Wielu narzekało na nagłośnienie. Ja jednak pragnę przypomnieć, że w sytuacji tak wielkiego wiatru i pospiechu organizatorów, chwała im za podjęcie się afterowego przedsięwzięcia. Pomimo świszczącego w uszach zimnego powiewu morskiej „bryzy”, było dość gorąco – wszystko za sprawą świetnie spisujących się DJ-ów, prezentujących zgoła odmienne rytmy, niż mieliśmy okazję usłyszeć w piątkowy i sobotni wieczór. Sunset Music Awards stanowiło swoistą wisienkę na torcie, imprezę dla największych fanów nie tyle muzyki, co ekipy MDT i Sunrise’u. Tu nie było mowy o narzekaniu. Wszystkim przyświecało słynne hasło „we are family”, a zabawa była co najmniej przednia. No i to niezapomniane „Beautiful Things”… Trudno będzie ostatecznie uciąć wszelkie stereotypowe komentarze dotyczące tak kontrowersyjnej dla forumowiczów imprezy jak Sunrise. Ze skrajności w skrajność: z jednej strony zachwyty, a z drugiej śmiechy i niedowierzania wielu „andergrandowców” wątpiących, co Tong, Voorn, Siasia czy Sasha robią w line-upie kołobrzeskiego festiwalu. Wierutna bzdura – polska publika dorosła (wreszcie!) do muzyki innej niż komercyjny house i popularny trance. Osobiście, zakochałem się w amfiteatrze i jeśli MDT kontynuować będzie politykę poszerzania horyzontów szarego klubowicza, pojawię się tam za rok, choćbym miał stanąć na głowie! Narzekacie na pogodę? Ja bawiłem się tak dobrze, że nawet nie zauważyłem, żeby cokolwiek padało z nieba – gorzej było w sobotę, gdy wiało. Wystarczyło jednak podejść do tłumu, by skutecznie ogrzać się i bawić dalej. Podobnego nastawienia życzę i Wam. Do zobaczenia za rok! P.S. Niezmiernie zdziwiłem się, gdy dowiedziałem się o możliwości otrzymania darmowych stoperów. Szkoda, że było ich niewiele, w związku z czym pragnę podziękować miłej pani, która poratowała mnie dwa dni z rzędu prywatnymi egzemplarzami „spod lady”! 🙂
|