Sunrise Festival 2009 – Relacja FTB.pl, afterfilm
Tak długo wyczekiwany Sunrise Festival 2009 przeszedł do historii. Na pewno była to edycja na bardzo wysokim poziomie muzycznym. Kiedy parę miesięcy temu dowiedziałem się jakie przylecą gwiazdy, od razu wiedziałem , że będzie ‘miazga’ i nie zawiodłem się. Muzyka, jaką prezentowali zaproszeni didżeje, była wręcz niesamowita i na pewno porywająca do zabawy. To również można wyczytać w Waszych komentarzach – nawet jeśli ktoś miał zastrzeżenia do pogody i oprawy, na muzykę nie narzekał nikt.
Na przestrzeni lat agencja MDT starała się za każdym razem podnosić sobie poprzeczkę, Sunrise z każdą edycją był mocniejszy, zarówno jeśli chodzi o line-upy, jak i oprawę wizualną. Zaczęło się od jednej sceny i małej liczby didżejów, a jak na razie zakończyło się na dwóch scenach i takiej liczbie gwiazd, o której każdy miłośnik muzyki klubowej jeszcze kilka lat temu mógł tylko pomarzyć. Po potężnych pod każdym względem edycjach 2007 i 2008, w tym roku – z powodu pogody i nie tylko – było nieco inaczej. Czytając Wasze komentarze widać było okrzyki zachwytu i niezadowolenia. To oczywiście nie znaczy, że nie było ciekawie, wszyscy, którzy byli na SF po raz pierwszy, byli zachwyceni. Jeśli chodzi o mnie (i wielu innych), był to mój czwarty Sunrise, więc mam do czego porównywać.
Na pewno wizualnych atrakcji było trochę mniej niż w ostatnich latach, trudno nam klubowiczom stwierdzić, na ile przeszkodziła w tym pogoda, która napsuła krwi odpowiedzialnym za efekty specjalne. Z powodu okropnego deszczu pierwszej nocy zalane zostały ekrany LED na scenie Cube, przez co musieliśmy zadowalać się samą muzyką. Problemy nie ominęły również sceny Ring, gdzie białe klosze działały tylko do połowy. W sobotę te niedogodności zostały usunięte, scena na parkingu, gdy tylko działały wszystkie LEDy i neony tworzące z niej cube’a, wyglądała fantastycznie. Padało tylko w okolicach 2-3 w nocy, ale grający wtedy didżeje (w tym niesamowity Joachim Garraud) spowodowali, że nikt się tym nie przejmował. Zabrakło jednak fajerwerków, do których już zdążyliśmy się przyzwyczaić. W piątek nie zagrali Patterson i Leger, w sobotę mieliśmy dużo zmian w time-table, na aferze zabrakło Toma Novy’ego…
Teraz plusy, których nie zapominajmy, było wiele. Po pierwsze muzyka i jeszcze raz muzyka! Po drugie fajnie zagospodarowany teren, nie spotkałem się z żadnymi problemami organizacyjnymi. Sceny może nie zabiły bywalców edycji 2007 i 2008, ale wielu z tych, którzy debiutowali na SF twierdziło, że były eleganckie. Karnety zamiast gotówki, coś wspaniałego. Dzięki nim nie było prawię wcale kolejek. Mam nadzieję, że wszystkie kupony wykorzystaliście, jeśli nie, możecie mieć inne zdanie na ten temat. ToiToi’ów było wystarczająco dużo , trzy minutki stania i człowiek mógł załatwić swoje potrzeby. Jedzenia było pod dostatkiem. Tak samo jak miejsca do zabawy. Co tu dużo mówić – kto był tam, żeby się bawić przy pięknych dźwiękach, na pewno nie narzekał. Czas na szczegóły.
Piątek Cube
Dojeżdżając do Kołobrzegu widziałem grupki młodych ludzi kierujących się w stronę amfiteatru. Kiedy sam tam dotarłem ujrzałem wielkie żółte reklamy ‘ Start A Party’ i wisząca ogromną lustrzaną kulę. Już wiedziałem że będzie dobrze. Kiedy dostałem się na teren imprezy, musiałem obejrzeć wszystkie sceny. Wszystko wyglądało normalnie, bez żadnego rozpędu czy przegięcia. Wiadomo – sceny mają robić wrażenie w nocy, a nie w dzień, takie jest przynajmniej moje zdanie. Bramy zostały otwarte kilkanaście minut po 17. Ludzie zaczęli obchodzić cały teren imprezy. Pierwsza scena, która wystartowała, to Cube. Za sterami stanął Fafaq. Jego set był naprawdę porywający, zaczął d’n’b kawałkiem, który nakręcił wszystkich. To był naprawdę miły widok, kiedy przy ulewnym deszczu, ludzie bawili się doskonale na pierwszym secie tegorocznego SF.
Kiedy chmury zaczęły się rozchodzić, na scenie pojawił się Jochen Miller. Ten Pan jest niesamowity. Potrafił po tym deszczu przyciągnąć na Cube od groma ludzi. Kiedy udałem się na scenę, żeby zobaczyć jak to wszystko wygląda z drugiej strony, Miller zaczął grać ‘Metropolis’ Garetha Emeryego. To jak publika reaguje na ten kawałek, to coś niebywałego. Już w tym momencie było wiadome, że ciśnienie rośnie i na pewno do rana nie opadnie. Po secie Jochena udałem się do Press Roomu, żeby zapytać go o tegoroczny Sunrise jego słowa mówią wszystko :„Wspaniały festiwal, jest naprawdę niesamowicie, polska publika jest jedną z najlepszych”.
Czas na występ W&W, na których mocno czekałem. Tych panów nie trzeba przedstawiać, młodzi, pełni energii i ich piękny set. Żeby zobaczyć wszystko w całej okazałości udałem się na koniec parkingu. Zauważyłem, że ludzie z obsługi technicznej zaczynają ściągać czarne folie z ekranów LED, ale nie wszystko wyglądało tak jak powinno, więc postanowili je jednak zostawić zakryte. Wszystko spowodował ten nieszczęsny deszcz. W&W szczycili nas pięknymi dźwiękami , tworzyli naprawdę niesamowitą atmosferę, kiedy puścili „Lethal Industry”, wszyscy zaczęli krzyczeć. Ich set był pięknym wprowadzeniem do występu Rank1.
Kiedy Holendrzy pojawili się na scenie, publika była już przygotowana na energiczny występ. W tamtym roku na Sunrise pokazali klasę, więc tym razem mieli nie lada wyzwanie, żeby podtrzymać klimat. Grali naprawdę w dobrym momencie, scena zaczęła rozświetlać parking, reflektory poustawiane na ziemi, nieziemsko rozbłyskiwały na niebie. Rank 1 grali dość nierówno, raz progresywnie, raz electro-trancowo, rozkręcili się na dobre w połowie seta. Stworzony przez nich hymn SF 2009 „Symfo” wypadł doskonale, do jego rytmu szalały światła i buchały płomienie, już nie było widać zasłoniętych ekranów, scena sama w sobie była ekranem, neony, które oplatały scenę, tańczyły w rytm muzyki
Stały element time-table na obu scenach MDT Art okazał się być krótką prezentacją maskotki imprezy – żółty Mirrorball Man stawał z tancerkami za deckami, a z głośników płynęły wielkie hity z poprzednich edycji Sunrise Festival. Kolejnym punktem piątkowej imprezy był występ jednego z najpopularniejszych twórców muzyki tanecznej na świecie czyli ATB. Już przed jego występem czuć było napięcie, spory tłum gromadził się w okolicach Press Roomu, gdzie Andre odpowiadał na pytania dziennikarzy. Publiczność na Cube przywitała didżeja i producenta wielkimi brawami. Na parkingu było w tym momencie tylu ludzi, że nie było jak się przecisnąć. Andre jest niesamowitym człowiekiem. Jego bardzo dobry kontakt z publiką to dar. Kiedy zaczynał wchodzić klasykiem Ecstasy, wszystkie światła szalały. Momenty, w których publiczność głośno śpiewała powodowały świetny klimat. A on nie przestawał, Daft Punk – One More Time to koleny klasyk , którym rozbrzmiewał na scenie Cube. Na zakończenie poleciało jeszcze „Let U Go”. Był to niesamowity set i dłuższy o 30 minut, co z pewnością ucieszyło jego fanów. I nie tylko – seta ATB chwalili również ci, którzy nie są wielbicielami jego twórczości.
Czekałem, czekałem i się doczekałem , mój ulubieniec zawitał na scenie: Sander van Doorn. Kolejna gwiazda wyczekiwana przez wielu miłośników ostrego trance’u. Od samego początku mocne dźwięki przeszywały klubowiczów na wylot. The Killers – Spaceman rozgrzał do czerwoności. Sander grał dobitnie, tak jak nas do tego przyzwyczaił. Szkoda tylko, że grał krócej niż zaplanowano. Podobno jego menedżer wstrzymywał jego występ, bo nie chciał, by SvD grał w deszczu, bez działających LEDów… Ale to nie przeszkadziło mu w rozkręceniu niesamowitej atmosfery. W jego secie nie zabrakło najnowszej produkcji pod aliasem Purple Haze. ‘Bliksem’ rozbrzmiewał niesamowicie, jak wiadomo kawałek troszkę w innym stylu, ale trzymał klimat. Piękny numer powrócił prawie dobę później w secie Halliwella…
Wymęczeni setem Sandera fani szybkich beatów nigdzie się nie ruszali, bo chwilę póżniej za konsoletą stanął człowiek – petarda, stały punkt SF (nie licząc poprzedniej edycji) czyli Johan Gielen. Kiedy zaczął grać, wszyscy dostali nieziemskiej energii. Lasery załamujące się na parze, ładnie falowały w rytm muzyki. Gielen jak zwykle cały czas nakręcał wszystkich do zabawy. Słysząc kawałek FLG – Amplifier wiedziałem że po nim musi być coś wyjątkowego. Tak też się stało – ‘Born Slippy’ chyba dla każdego to ogólny hymn tej imprezy. Nie obyło się bez wyjścia Johana do publiczności, poza tym w jego secie usłyszeliśmy wiele oldschoolowych, trancowych motywów, które coraz rzadziej pojawiają się na imprezach.
Po jego secie wszyscy czekali na Simona Pattersona, ale niestety z przyczyn niezależnych od organizatorów, nie pojawił się on na scenie (podobno zapalenie ucha, do Kołobrzegu przyleciał, ale nie mógł wystąpić). Zastąpił go Bryan Kearney. Dużo osób czekających na Simona zaczęło opuszczać teren imprezy. Ich wielki błąd – naprawdę opuściło ich wiele wspaniałego. Bryan od samego początku grał szybko, z pewnością powyżej 140 BPM. Ci co zostali, mieli okazję wyszaleć się przy morderczych motywach tech-trancowych i nie tylko. Mimo że Kearney nie jest aż tak znany w Polsce, to poradził sobie znakomicie, zebrał wiele świetnych recenzji. Na zakończenie set @lexa, w związku z pogodą pod sceną zostali już tylko najtwardsi. Szkoda, bo jak zwykle w przypadku tego pana mieliśmy do czynienia z doskonałym technicznie setem, z kopiącą dawką electro-house’u i trance’u. Nie zabrakło Andain – Beautiful Things na sam koniec, dla wielu bywalców SF to jeden z ważniejszych kawałków, tym razem również powodował wzruszenia. Naprawdę boskie zakończenie pierwszego dnia imprezy.
Piątek Ring
Tu najpierw trafiłem na set Matusha, który grał od początku wyśmienicie. Przemoczeni ludzie powoli zapełniali amfiteatr. Panował tam zupełnie inny klimat, house królował. Po Matushu zagrał naprawdę bardzo ciekawy człowiek. Mark Mendes, jego set dosłownie kipiał energią! Bardzo dobry kontakt z publiką przełożył się na atmosferę panującą na scenie Ring. Dla wszystkich kochających house music Mark przygotował niezłą ucztę. Zapodawał przeróżne kawałki od Bob Sinclar – I Feel For You po Mark Mendes – Gypsy Woman. Nie zapomnę tych wrzasków i oklasków, które zasypały Mendesa.
Po nim wystartowała polska gwiazda, Robert M. pomimo wielu złych komentarzy jakie zebrał po wydaniu swojego albumu, jest to na pewno dobry DJ. Sam na początku miałem mieszane uczucia jak to wszystko będzie wyglądać, jak wiadomo Robert jest bardzo popularny zagranicą, ale u nas jeszcze się nie na dużych imprezach nie pokazywał. Jego set zaczął się wspaniale. Aby pokazać, że nie żartuje, przycisnął wszystkich kawałkiem Faithless – Insomnia, od tego momentu mogło być tylko lepiej. Kontakt z publiką miał wprost doskonały, był cały czas z nami, wygłupiał się, zmieniał koszulki. Nie zabrakło kawałków takich jak Robert M. – Room445 czy Timo Maas – Jetstream. Po jego występie udałem się na backstage żeby zapytać się go co myśli o Sunrise 2009, usłyszałem takie słowa „Zajebista impreza, fajne nagłośnienie, jeden z najlepszych festiwali w Polsce”. Zgodnie z zapowiedziami sprzed imprezy Robert narobił w amfiteatrze sporo hałasu i wszyscy byli zachwyceni. Mocne electro, wkręcające tech-house i techno, było doprawdy euforycznie. Nie spotkałem nikogo, komu by się ten set nie podobał.
Trudne więc zadanie miał Argentyńczyk Hernan Cattaneo. Ten w swoim stylu uspokoił atmosferę po wybuchowym secie Roberta M, i zagrał swoje czyli piękne, snujące się progresywne nuty, wśród których znalazło się miejsce na kilka fantastycznych momentów, które poderwały publikę na Ring. Doskonale do jego muzy wpasowały się animacje wyświetlane na białych kloszach – bardzo fajny efekt. Po nim amfiteatrem zatrząsł dosłownie Funkerman. Chyba nikt nie spodziewał się aż takiego szaleństwa – okazało się, że Holender jest nie tylko wyśmienitym producentem, ale też doskonale potrafi miksować z trzech CD playerów. Z całą pewnością jeden z najlepszych technicznie setów tegorocznego Sunrise! Prawdziwa uczta dla fanów dobrych, housowych brzmień.
Zostałem na tej scenie, ponieważ miał wystąpić Sebastien Leger, niestety po MDT Art. pojawił się MC Jacob A i ogłosił, że Sebastian zachorował i nie może być tutaj z nami, a w jego miejsce pojawił się młody polski artysta Bart Clavel znany też pod pseudonimem DJ Gazela. Na początku wszystkim nie podobało się, że nie ma Legera ale szybko o tym zapomnieli, bo Bart grał bardzo ciekawie. Osobiście miałem przyjemność porozmawiać z nim na backstage’u i powiem Wam, że to bardzo wyluzowany gość. Od razu wszedł konkretnie i cały czas trzymał tempo. Kontakt z publiką też miał nienajgorszy. Z pewnością był to dla niego wspaniały wieczór. Możliwość pokazania swoich umiejętności na tak kluczowej imprezie to prawdziwy prezent od losu.
Kolejny artysta który stanął za steram, to Benjamin Bates. Niestety nie jestem znawcą muzyki house i nie kojarzę kawałków, jakimi szczycił nas ten Pan ale wiem jedno – dał radę. Przy jego secie nieźle się wybawiłem. Porywające kawałki od house’u, przez progressive i electro, po tech-house. Bates łączył w swoim Abletonie kilka kawałków naraz, momentami zapierał dech. Światła i lasery pięknie współpracowały z dźwiękami, coś niesamowitego. Większości pewnie wydawało się, że kolejny DJ Eddie Thoneick uspokoi nieco atmosferę, ale nic takiego się nie stało – znany z melodyjnych i przebojowych housowych tracków zaskoczył mocnym uderzeniem i świetnym miksowaniem. Było m.in. Don’t Let Me Down jego produkcji czy Dirty South vs Rudy – We Are w mashupie. Plus wiele innych, mniej znanych perełek, fantastycznie zmiksowanych. Nagroda w postaci potężnej owacji na pewno mu się należała. Na koniec tego dnia na tej scenie zagrał jeszcze Toxic Noiz, czyli było jeszcze mocniej. Z moich rozmów z fanami house’u wynikało, że piątkowa noc w amfiteatrze wypadła znakomicie – sety Roberta M, Cattaneo, Funkermana, Batesa i Thoneicka na pewno zapamiętane zostaną na długo.
Sobota Cube
Sobotnie popołudnie rozpocząłem od spotkania z Sashą Dubrovskim. Ludzi było jeszcze na lekarstwo, co nie zmienia faktu, że jego set bardzo przypadł mi do gustu. Idealna rozgrzewka, z pomocą kilku znanych wszystkim nut typu „Adagio For Strings” czy „Big Sky”. Ku uciesze zgromadzonych ekrany LED zostały odsłonięte i zaczęły pojawiać się wizualizacje. Nie padało jeszcze przez następne kilka godzin, więc nic nie przeszkadzało nam w doskonałej zabawie. Potem Sound Players – chłopaki z Koszalina swój występ zaczęli bardzo energicznie. Publiczność reagowała bardzo dobrze, chyba każdy zna tych artystów z poprzednich edycji. W swoim repertuarze mieli takie kawałki, jak hymn SF 2009 Rank 1 – Symfo czy Faithless – Music Matters, oczywiście zagrali też kilka swoich produkcji. Naprawdę ładnie wprowadzili ludzi w stan euforii, który podtrzymywał Marcus Schossow. Nazywany przez Polaków ‘prosiaczkiem’ Marcus dał z siebie wszystko, publika szalała przy jego wybuchowym secie, pełnym ciekawych zwrotów akcji. Stałem wtedy dokładnie przed samą sceną, bass jaki wydobywał się z głośników rozrywał mnie na kawałki i bez wątpienia było czym rozrywać. Marcus Schossow – Snare czy Hot Knifes Slama są tak energetycznymi kawałkami, że nie było ‘zmiłuj się’.
Zapadał zmrok, zbliżała się 22:00, a więc pora, o której miał dla nas zagrać Ferry Corsten. Niestety od tego momentu zaczęły się przetasowania w time-table, Marco V i Ferry mieli opóźnione loty, na szczęście na miejscu był już Eddie Halliwell, który trzy godziny przed czasem rozpoczął swojego seta na scenie Cube. Nikt nie narzekał, nie licząc tych, którzy koniecznie chcieli go zobaczyć, a nikt ich nie poinformował, że Eddie już gra. Halliwell zrezygnował z rozgrzewki i od razu przeszedł do niszczących kawałków – na dzień dobry usłyszeliśmy nową wersję „For An Angel”. Potem było jeszcze lepiej, z każdym kolejnym numerem. Nie wiem skąd ten człowiek bierze tyle mocy. Cały czas wspaniały kontakt z publiką.
Nieraz miałem wrażenie, że Eddie wykrzykuje jakieś niecenzuralne słowa, które mają wszystkich nakręcić. Jego set jest jak dobra książka , przejścia, które on tworzy, są nie do wysłyszenia. Momentami Halliwell ściszał muzykę a wtedy było słychać wrzaski i piski. To, co się wtedy działo było ewidentną powtórka z 2006 i 2007 roku. Wszyscy skandujący imię Eddiego. Skrecze, którymi podkręcał kawałki były wręcz powalające. Nie obyło się bez wyjścia artysty do publiczności. W tych dwóch momentach myślałem, że Halliwell zaraz skoczy w tłum. Ale niestety ,tego roku obyło się bez skoku. Kiedy zapuścił Cosmic Gate – F.A.V. zaczęły rozgrzewać nas płomienie, które rozświetlały scenę. Naprawdę był to niesamowity występ. Moje nogi były już na wyczerpaniu ale wiedziałem, że teraz odpocznę przy MDT Art.
Po „pokazie” na scenę wkroczył Ferry Cosrten. Uwielbiam tego Pana. Zawsze uśmiechnięty i kochający polską publikę. Na ekranach ruszyły loga Ferry’ego w różnych konfiguracjach, było pewne, że Corsten przygotował dla nas piękne show. Na LEDowych ekranach mogliśmy zobaczyć takie teksty jak „Poland I Love You”, „ You Are Incredible” czy tekst znanej piosenki, którą Ferry zapuszczał na scenie Cube „We Belong”. Wszyscy zaczęli śpiewać ten utwór, niesamowicie to wychodziło. Naprawdę było widać i czuć ‘miłość’ miedzy artystą a publicznością. Sam Ferry cały czas układał z dłoni serce i pokazywał w stronę publiczności. Na koniec tego wspaniałego, leciutkiego seta mogliśmy usłyszeć stary kawałek System F – Out Of The Blue (2008 Violin Edit), było to naprawdę piękne zakończenie w stylu Corstena.
Spoglądając w niebo zauważyłem, że zbierają się chmury. Niestety to nie wróżyło dobrze. Na scenie pojawił się Marco V. Ten artysta swoją drogę muzyczną prowadził przez różne gatunki. Po jego nowym albumie ‘Propaganda’ było wiadomo, że set będzie inny, ale nie znaczy gorszy. Zaczął świetnym kawałkiem ‘Unprepared’, który napędzał tą parkingową ‘maszynę’. I niestety obawy przed deszczem były słuszne, najpierw mocny wiatr, później oberwanie chmury. Niestety byłem zmuszony ukryć się pod jakimś parasolem. Ludzie uciekali z parkietu, ale niektórym ulewa nie przeszkadzała. Marco V zapodawał świetne kawałki. Swoje stare ‘ False Light’ czy ‘Greece 2000’. A deszcz padał w najlepsze, niektórzy uciekali do domów…
Sam byłem przemoczony i wyczerpany, ale chciałem jeszcze usłyszeć innych artystów m.in. Johna O’Callaghana. Ten spokojny Pan naprawdę potrafi rozgrzać publikę. Pierwszy raz słyszałem go na żywo, ale musze powiedzieć że naprawdę pozamiatał, zagrał kilka kawałków ze swojego nowego albumu m.in. ‘Find Yourself’. Naprawdę uniósł wszystkich swoim setem, było szybko, mocno i konkretnie, bardzo trancowo. Po nim zagrał jeszcze Sean Tyas , niestety nie słyszałem jego seta, ponieważ udałem się na Ring Stage. Recenzje zebrał jednak przyzwoite. Na koniec dobił wszystkich energetycznym setem Jay Bae. Naprawdę wielki człowiek. Nie dość, że cały czas był zmuszony do panowania nad sceną od technicznej strony przez wszystkie dni, to jeszcze miał siły, żeby zagrać porywające kawałki. Wielki szacun.
Sobota Ring
Na scenie Ring też było gorąco. Na samym początku zagrał Levy. Jego set był naprawdę świetny, tylko grał dla małej garstki osób. 50 osób tańczących pod sceną i garstka siedząca na ławkach. Ale to z biegiem czasu się zmieniło. Piękna pogoda kierowała ludzi do amfiteatru. Czekając na duet Muzzaik, pojawił się na scenie Cez Are Kane. Jak później się dowiedziałem, zamienili się miejscami w time-table, na prośbę zagranicznego duetu. W sumie szkoda, bo rozczarowani byli zarówno fani Cezia, jak i Muzzaik. W międzyczasie podziwialiśmy podniebne atrakcje czyli samoloty z Red Bulla, które nad amfiteatrem wykonywały przepiękne korkociągi, beczki i inne ewolucje.
Muzzaik nie wyglądają na wulkany energii, ale muzyka była porywająca. Naprawdę coś niesamowitego. Mega energetyczny set, w którym były poprzeplatane różne znane przez wielu kawałki takie jak Fedde Le Grand – Amplifier, Funkagenda vs Eurythmics – Sweet Fuck czy Laidback Luke – Break The House Down. Moje serce zaczęło szybciej bić przy jego występie. Piękne wykonanie i wstęp dla Bart B More. Niestety tego artystę słyszałem tylko chwilę, z opowiadań jednak wiem, że było bardzo oryginalnie, dużo mocnego electro z dziwnymi motywami – amfiteatr kilka razy oszalał.
Następnie Etienne de Crecy – niedoceniany w Polsce człowiek-legenda francuskiej sceny house i electro. Tak jak się spodziewałem nie znałem żadnego z kawałków – publiczność chyba też, ale nikomu to nie przeszkadzało, bo Etienne dawkował napięcie i miażdżył mocnymi motywami z półki nu electro, bardzo popularnymi we Francji czy Wielkiej Brytanii. Jego rodak Joachim Garraud z kolei nie pierwszy raz udowodnił, że jest stworzony do rozkręcania publiczności – było sporo znanych motywów, popisy na keyboardzie, zakładanie maski i … Michael Jackson z „Thrillerem”. Na jego secie zaczęło lać, ale chyba nikt tego nie zauważył, bo gdy gra Garraud, wszyscy są razem z nim!
Po Joachimie Garraud przyszedł czas na Fergie. Jak dla mnie nie te klimaty. Set jakby monotonny i powolny. Nie mogłem wtopić się w dźwięki. Może powodem tego była pogoda, która zaczęła wszystko psuć. Z drugiej strony jednak w komentarzach znalazłem wiele entuzjastycznych opinii o jego secie, może po prostu to nie był dobry moment dla mnie na takie brzmienia. Tak czy inaczej dobrze, że ktoś taki jak Fergie się pojawił na Sunrise, kolejne muzyczne urozmaicenie i właściwie jedyny przedstawiciel świata techno. Francesco Diaz – podobnie jak noc wcześniej Eddie Thoneick również zagrał bardziej festiwalowo, niż klubowo – nie było miejsca na jego lajtowe klimaty, skupił się na muzycznych petardach w wykonaniu Dirty South, Johna Dahlbacka, Arno Cost czy Albina Myersa. Nie spodziewałem się takiego uderzenia i takich wariacji na parkiecie. Nieco spokojniej, co było oczywiście do przewidzenia, było na secie znakomitego polskiego duetu producenckiego Karol XVII & MB Valence. Deepowe, nieco mroczne klimaty niektórych wygoniły z amfiteatru, a niektórym dały ukojenie i radość, w końcu czystego, klasycznego house’u wcześniej właściwie nie było. Brawa dla tych panów! Godne zakończenie soboty na scenie Ring.
Afterparty
W niedzielę wstałem o 11 i pierwsze, co zobaczyłem, to … deszcz oczywiście. I to nie jakiś kapuśniaczek, a potężną ulewę! Pomyślałem, że nawet jeśli afterparty się zaczęło, to pewnie już przeszło do historii. Na szczęście tak się nie stało – dotarłem na set Bartesa i okazało się, że mimo fatalnej pogody pod molo bawi się co najmniej tysiąc osób. Atmosfera była jak zwykle świetna, szkoda tylko że w związku z opadami scena ustawiona była z tyłu, a więc kontakt klubowiczów z didżejem był poważnie utrudniony. Nieco lepiej było, gdy wokalnie udzielał się MC Jacob A – publika wyraźnie się ożywiała.
Bartes grał bardzi przyjemnie, progresywnie i melodyjnie. Takie brzmienia królowały także później – miło było odpocząć od mocnego electro-house’u na rzecz plażowych, klimatycznych kawałków, które w kolejnych godzinach serwowali jeszcze Neevald, Jerry Ropero i duet Miqro & Maiqel.
Koło południa czułem się na kołobrzeskiej plaży jak w październiku – było zimno i bardzo wietrznie, wybitnie nieprzyjemnie. Na szczęście w kolejnych godzinach było z każdą minutą coraz lepiej, czyli coraz cieplej, wyjrzało słońce, systematycznie przybywało ludzi. Dzięki temu tegoroczne afterparty również można zaliczyć do udanych, choć oczywiście do frekwencji z poprzednich dwóch lat brakowało dużo. Sety didżejów zrobiły dobrze, podobnie jak występy wokalistów – wspomniany MC Jacob A jest doskonały w tym co robi, podobnie jak tajemnicza piękność, która śpiewała podczas występów Ropero i Miqro & Maiqela. Wielka szkoda, że wbrew prognozom synoptyków, również niedziela nie była cała słoneczna, na pewno after wspominalibyśmy jeszcze lepiej.
Sunset Music Awards
Niedzielny wieczór w amfiteatrze to inna bajka. Tu nikt się nie napina, nie oczekuje oprawy z kosmosu, nie szuka dziur w całym. Chodzi o klimacik. Można wręcz powiedzieć, że niedzielna atmosfera przypomina klimat Sunrise’ów sprzed lat, gdy była jedna scena i wszyscy byli razem, wszyscy jakby się znali… Od czasu pierwszego zakończenia kariery Krisa niedzielny Sunrise to powtórka z rozrywki czyli uczta dla stałych i starych bywalców, przegląd niezapomnianych przebojów sprzed lat plus głos Krisa, dla wielu zapewne największa atrakcja i wspomnienie starych czasów…
Niedziela w amfiteatrze rozpoczęła się od występu reprezentantów FTB DJ Team Inoxa i Vivki, w secie back-to-back. Od samego początku imprezy dopisywała frekwencja, miałem wrażenie, że ludzie szybciej się zebrali niż w piątek i sobotę, że czekali na niedzielne muzyczne wspomnienia. Ale nie tylko wspomnienia były podczas SMA – Inox z Vivką grali sporo nowych rzeczy (w tym tech-housowy remix „Advanced” Woodsa w wersji samego Inoxa albo Daft Punk w remiksie Legera), następny w kolejce Diablo postawił na swoje i nie tylko trancowe nuty.
Wspomnienia na dobre zaczęły się wraz z setem Gregorego, który rozkręcił publiczność proponując wesołą mieszankę złożoną ze starych disco-housów typu Olav Basoski „Waterman”. DJ W na 25 lecie dostał 2,5 godziny, ale podzielił się ze swoim studyjnym partnerem Sebastianem S, z którym przez ostatnią godzinę grał razem. Najpierw więc 1,5 godziny klasyków (z „Dziwny jest ten świat” Niemena na początek!), potem 60 minut z mocnym tech-house’em – Double U & SS sięgnęli oczywiście po kilka ze swoich produkcji. Poza DJ-em W i sponsorami, statuetki dostali też Diablo, Brian Kearney i współpracująca od wielu lat z MDT ekipa od wizualizacji Clockwork.
Ci, którzy mieli problemy z wkręceniem się w minimalowe klimaty z ostatniej godziny seta DJ-a W, ucieszyli się gdy za deckami zobaczyli Briana Kearneya. Ten zagrał już po raz trzeci w przeciągu dwóch lat – w zeszłym roku powalił po raz pierwszy, w piątek po raz drugi (za Pattersona), a w niedzielę po raz trzeci. Znów było mocno i szybko, 140 bpm co najmniej! Amfiteatr się zatrząsł, ludzie dosłownie wariowali.
Jeszcze większe szaleństwo nastało wraz z pojawieniem się Krisa. Pomysłodawca Sunrise Festival od czasu „pierwszego zakończenia kariery” w każdą sunrisową niedzielę zaprasza na podróż w przeszłość, przy okazji przypominając zgromadzonym jak to było w czasach, gdy didżeje używali mikrofonów. Carloo Resort, Andain i wiele innych klasycznych nutek sprawiło publice wiele radości, to było jak podróż wehikułem czasu do lat, kiedy Sunrise miał jedną scenę i był imprezą mniej rozbudowaną, a przez to bardzo klimatyczną. Około 03:40 Kris wybrał następców – do seta back-to-back zaproszeni zostali Inox i Neevald, którzy świetnie się zgrali, popłynęło wiele świetnych, housowych nutek. Wspomagali ich skreczami i nie tylko mistrz skreczowania DJ Kostek i Toxic Noiz. Było gorąco, tak jak przez cały niedzielny wieczór w kołobrzeskim amfiteatrze.
Podsumowując głównie z powodu niesprzyjających warunków atmosferycznych Sunrise Festival wyglądał w tym roku mniej okazale, ale za to zgadzam się z komentującymi, że muzyka była fantastyczna. Zadowoleni byli zarówno fani muzyki trance (Eddie Halliwell!, W&W, Gielen, O’Callaghan, van Doorn i nie tylko dali z siebie naprawdę wszystko), jak i house (niesamowity Garraud, Diaz, Thoneick, Bates, Mendes i nasz Robert M), miłośników progressive rozpieścił Cattaneo, fanów nowego electro z Francji Etienne de Crecy, a techno Fergie. A to tylko niewielki fragment tego, co usłyszeliśmy podczas długiego imprezowania w Kołobrzegu. Każdy ma pewnie swoich własnych faworytów, didżeje spisali się na medal i chwała im za to! Po imprezie czytałem dużo narzekań na mniej luksusową produkcję niż w poprzednich latach, ale na szczęście na samej imprezie nie widziałem, żeby komuś się nie podobało. Miła atmosfera, dobra muza, na pewno zabrakło dobrej pogody, no ale nie można mieć zawsze wszystkiego. Mnie się bardzo podobało i z tego co pamiętam wszyscy dookoła mnie przez cały weekend byli tak uśmiechnięci jak ta pani poniżej :).
Zapraszamy również do obejrzenia krótkiego afterfilmu, autorstwa Clockwork oraz fotorelacji z wydarzenia w dziale „Zdjęcia z imprez”.
__________________________
Przygotował: Michał Orliński z małą pomocą znajomych
Zdjęcia: Krzysztof Kuznowicz