News

Stadium of Sound – relacja FTB.pl


Od zawsze marzyłem, żeby ktoś kiedyś wpadł na pomysł, żeby sylwestrowe pokazy sztucznych ogni powtórzyć jeszcze gdzieś w połowie roku – moje marzenie się spełniło o północy z 4 na 5 sierpnia na stadionie Lecha w Poznaniu. Oprócz fajerwerków pirotechnicznych, o których więcej za chwilę, były też fajerwerki muzyczne. To wszystko przez „Stadium of Sound” – pierwszą edycję wielkiej klubowej imprezy organizowanej przez wytwórnię płytową MyMusic. O wydarzeniu tym we wszystkich polskich mediach mówiono jako o największej klubowej imprezie w Polsce – jedno jest pewne: jeszcze nigdy nie było klubowego eventu na stadionie. Bardzo się przez to obawialiśmy – nie dość, że debiut jeśli chodzi o organizatora, to jeszcze pierwszy raz w takim miejscu. Na szczęście sprawami technicznymi zajęły się firmy, które mają już na koncie wiele eventów – mogliśmy zatem słuchać i oglądać na poziomie, do którego jesteśmy w Polsce przyzwyczajeni i którego nie musimy się wstydzić.



Bilety w porównaniu do niektórych innych eventów były stosunkowo tanie, więc organizatorzy spodziewali się ponad dwudziestotysięcznego tłumu. Nie trzeba było się martwić o infrastrukturę – taka ilość ludzi zdarza się tutaj przy prawie każdym ligowym spotkaniu Lecha Poznań. Był zatem przestronny parking i wiele wejść (choć przed godziną 22 kolejki były ogromne). Pomysł z matą pokrywającą murawę okazał się strzałem w dziesiątkę – dobrze się tańczyło, wbrew obawom niektórych.


Druga scena połączona była z miasteczkiem gastronomicznym, w którym nie było problemów z miejscami do siedzenia i z nabyciem napojów chłodzących, niestety były problemy z nabyciem jedzenia i ciepłych napojów (kilka zaledwie stoisk z kiełbasami na 20 tysięcy ludzi!, zupełny brak herbaty czy kawy). Nie zostały też spełnione obietnice wobec VIPów i SUPERVIPów. Kto jednak potrafił nie przejmować się tymi kilkoma organizacyjnymi uchybieniami, miał szansę na 12 godzin fantastycznej zabawy przy światowej muzyce i niesamowitych atrakcjach wizualnych – nie bez znaczenia jest fakt, że bawiliśmy sie aż w tak dużej ilości – są tacy, którzy twierdzą, że za dużo było przypadkowych ludzi, ale zapewne gorzej by wspominali imprezę, gdyby murawa stadionu się nie zapełniła.


 


Jedną z atrakcji wizualnych Stadium of Sound był właśnie komplet publiczności – serce rosło, gdy odpoczywając na trybunach patrzyło się na pełen stadion szalejących fanów muzyki elektronicznej. Poza tym nasze oczy cieszył zestaw wielokolorowych laserów i pięć wielkich ekranów diodowych, które przy odpowiednich wizualizacjach (a także przy pokazie fajerwerków) robiły piorunujące wrażenie. Wielkie brawa dla doświadczonej już ekipy Clockwork, czujnej przez cały czas, perfekcyjnie dostosowującej obrazy do muzyki (gdy podczas seta Prydza w jednym z nagrań pojawił się motyw jazzowej perkusji, dosłownie kilka sekund później na ekranach pojawił się czarno-biały film z perkusistą – wprost nie mogłem w to uwierzyć)- panowie z Clockwork jeszcze wiele razy udowadniali, że poważnie traktują to, czym się zajmują. Scena prezentowała się bardzo okazale, między ledowymi telebimami mieliśmy diodowe paski, plazmy i neonową konsoletę, tym razem w kształcie trójkąta, która była dość nisko, co ułatwiało kontakt dj z publiką, ale czasem po prostu słabo było dja widać. Świetnym pomysłem był dodatkowy telebim za reżyserką, mniej więcej w połowie murawy – ci, co znaleźli sobie miejsca z tyłu, mogli cały czas obserwować wykonawców w akcji. Dla ludzi z tyłu rozstawiono też dodatkowe nagłośnienie, co miało swoje plusy i minusy: z tyłu słychać z nich było elegancko, ale w ich okolicy był kilkumetrowy pas, stojąc w którym słychać było denerwujące odbicia dźwieku (mimo to sporo ludzi się w tym miejscu bawiło, potem pewnie narzekali, że były odbicia…).


Nie zapominajmy jednak, że Stadium of Sound to była impreza muzyczna – czas podsumować jak grały zaproszone gwiazdy.



Między godziną 18 a 20 mieliśmy rozgrzewkę w wykonaniu DJ W, 4 Strings i duetu Kalwi & Remi. DJ W jak zwykle zaserwował odświeżającą mieszanką house i electrohouse, był między innymi klasyk Chemical Brothers”Hey boy hey girl”, był też najnowszy kawałek chemicznych braci „Do it again” w wersji Huntemanna. Był Tocadisco i jego „Time after Time”, a także niesamowity „Atlas” Marka Romboya. 4 Strings mieli promować swoją najnowszą płytę, usłyszeliśmy zatem kilka ich produkcji, nie zabrakło na szczęscie także innych ciekawych rzeczy – najwiekszą furorę zrobiły śliczna „Medusa” szwedzkiego producenta znanego jako Airbase i
„Beautiful” Corstena. Kalwi & Remi zagrali między innymi swój największy przebój „Explosion” w wersji Johna Marksa, były też ich koprodukcje z Fabio Steinem (From Poland to Brasil) i z Judge Jules’em (ADHD), a także wielki aktualny przebój Nenes & Pascal Feliz „Platinum”.


O 20 za konsoletą zainstalował się Marc Van Linden, znany niemiecki dj i producent muzyki trance. No własnie: trance! Tymczasem set był houseowy! To chyba największe zaskoczenie tego wieczoru – czyżby Marc Van Linden również dołączył do sporej grupy djów, którzy w ostatnim czasie przerzucili się z trance na electro? Było nomen omen „Electro” Outwork, a nawet Prime 33 i Booka Shade! Był DJ Peralta, Mojado, IIO w wersji Creamera i Andain w wersji Gabriel & Dresden. Było jeszcze jasno, ale Marc się tym nie przejmował, stadion powoli się zapełniał, publiczność szalała – trudno jednak staś spokojnie, gdy słyszy się porywające „Dukha’s Revenge” Precious X Project. Van Linden od wielu lat z dużą częstotliwością krąży po polskich klubach i doskonale wie, jakie klimaty nas ruszają. Wszędobylskie i powodujące euforię na parkiecie brzmienia electro zgromadzonych na stadionie Lecha rozgrzały do czerwoności.



Fani trance (zwłaszcza ci, którzy nie przepadają za innymi odmianami muzyki klubowej) nie byli tej nocy rozpieszczani. Tym mocniej czekano na set Alexa M.O.R.P.H.a. Alex nie zawiódł – przez całego seta zachęcał do zabawy, klaskał i skakał, do tego zaprezentował dużo melodyjnej, czasem instrumentalnej, czasem wokalnej odmiany trance. Przyjęcie miał Alex gorące, atmosferę podgrzewał również fakt, że w połowie seta zaczęło się robić ciemno – nie muszę dodawać, że to poprawiło percepcję o 360 stopni: nareszcie można było docenić efekty świetlne. Coraz więcej też było publiczności, która potrafiła docenić piękne, trancowe klimaty, w tym jego własne „Heavenly”, „Feeling so real” Moby’ego w wersji Milo.nl & CJ Stone. Były fragmenty wokalowe, wręcz popowe, zaskoczeniem był przedsmak występu gwiazdy wieczoru czyli produkcja PVD „Other Side”. Nie wszystkie miksy Alexowi się udały, w dość zaskakujący sposób wpuścił na koniec odrobinę electro czyli jego nagrane wspólnie z Rank 1 „Life Less Ordinary”.


To, co się działo przez następne półtorej godziny dla jednych było muzycznym objawieniem, dla drugich zupełnym nieporozumieniem. O wystepie Erika Prydza mówiło się po imprezie chyba najczęściej, tu najbardziej zdania były podzielone. Jedni byli w siódmym niebie, drudzy byli wręcz poirytowani. Sam słyszałem z jednej strony „Pięknie, pięknie”, a z drugiej” Co to za g… muzyka?”, albo „Dobra, zmiana!”. Do tego zerowy kontak z publicznością, Erik może ze dwa razy poklaskał, ze dwa razy spojrzał w naszą stronę.. Podziwiam go za odwagę – wiedząc, że to impreza trancowa zupełnie się tym nie przejął i prawie całkiem zabrakło przebojowych numerów electro, które jak wiadomo także sporej części fanów trance się podobają. Zresztą sporo takich rzeczy ma w swoim repertuarze, ale tym razem postanowił iść na całość – zabrakło hitów, mało tego – większośc jego seta to była muzyka nieoczywista, trudna, wolna i psychodeliczna. Pamiętacie Dekay’a i Remy’ego przed występami Armina i LeBlanca przed Tiesto? To był występ tego rodzaju, tyle że tym razem to raczej nie było efektem zamierzonym organizatorów, tym razem zwyciężyła indywidualność Prydza. Z drugiej strony taka muzyka jest coraz bardziej popularna na świecie, to raczej my jesteśmy do tyłu. Tak się teraz gra w elitarnych houseowych klubach: minimal, tech-house, a nawet click. W połączeniu z równie kosmicznymi jak muzyka wizualizacjami było to doświadczenie jak z przyszłości (nawet wysłałem esemesa do znajomego, żeby wpadł na stadion choć na chwilę, by zobaczyć jak będzie wyglądało w XXII wieku:)). Był to chyba najnowocześniejszy set, jaki dotąd słyszeliśmy na eventach – potężna dawka nowych muzycznych klimatów, o których naszym rodzicom się nawet nie śniło. Gdy w pewnym momencie w jego secie pojawiła się pierwsza melodia, byłem bardzo ciekawy jak długo nam kazał czekać na melodie i spojrzalem na zegarek – było 20 minut do północy! Niewiele rozszyfrowałem utworów: był na pewno jego remix Inner City, jego „Armed”, „Do it again” Chemical Brothers, była miażdżąca wersja „Don’t you want me” Felixa, a na koniec zrobiło się jednak przebojowo: „Magenta” połączona z „Show me Love” Robin S i jego własne „Proper Education”. Podejrzewam, że nie był zadwolony, że tradycja „wymusza” zagranie na koniec czegoś swojego i do tego znanego.



Potem nastąpiła chwila przerwy, w oczekiwaniu na gwiazdę wieczoru uaktywnili się kibice Lecha i zamiast okrzyków „Paul Van Dyk” mieliśmy „Kolerzorz, Kolejorz”. Pozostawię to bez komentarza – różne były na ten temat opinie. Chwilę później z głośników zaczął sączyć się motyw z filmu „Requiem for a Dream” Clinta Mansella i rozpoczął się pokaz pirotechniczny. Tu wielka pochwała dla organizatorów – nie oszczędzali na pirotechnice – pokaz zsynchronizowany z muzyką był naprawdę ciekawy, trwał prawie 4 minuty, pięknie się rozwijał, wywołał szaleństwo wśród tłumnie zgromadzonej i rejestrującej wszystko publiczności. Piękny moment, w sylwestra na większości rynków polskich miast było dużo gorzej, zwłaszcza, że ogólny efekt potęgowany był przez wizualizacje z ogniem na ekranach diodowych, które wyglądały jak kolejny element pirotechniczej układanki.


 


Po efektownym wprowadzeniu tuż po pólnocy za sterami pojawił się najlepszy, najpopularniejszy od dwóch lat na świecie dj wg magazynu DJ Mag czyli Paul Van Dyk. Jeśli ktoś jest wielkim fanem Paula, mógł się domyślić od czego rozpocznie – ostatnio często zaczyna od Viator – Rangiroa w wersji Octagen. To utwór właściwie bez intra, widać, że Paul lubi od razu przechodzić do rzeczy – po 90 minutach Prydza był to dobry pomysł: konkretny trance od pierwszych dźwięków. Jeśli jednak ktoś spodziewał się typowego trancowego seta, chyba się rozczarował – ładnych melodii i upliftingowych klimatów było malutko. Co było w takim razie? Większość komentujących pisała o secie jako o bardzo energetycznym, miło zakoczeni byli ci, którzy spodziewali się przynudzania. Nudy nie było – było raczej ostro i różnorodnie. Van Dyk chyba postanowił w ostatnim czasie jeszcze bardziej oddalić się i odróżnić od topowych światowych djów Tiesto i Armina, w tej chwili najwięcej mocnych brzmień jest u niego. Co go jeszcze bardziej od nich odróżnia, to fakt, że nie korzysta z płyt: Ableton plus efektory plus klawisze to jego intrumentarium. Co za tym idzie jego występy to raczej live-acty (mam nadzieję, że nie ma gotowców w laptopie, co tez jest możliwe), bawi się dźwiękami, szybko miksuje, tworzy na żywo nowe remiksy starych nagrań i przygrywa na klawiszu. Wiedzieliśmy już wcześniej, że nie jest mistrzem kontaktu z tłumem, za konsoletą jest raczej powściągliwy, choć nie tak bardzo jak Prydz – czasem tańczył, czasem po zmiksowaniu w charakterystyczny sposób odskakiwał od konsolety. Zgodnie z oczekiwaniami zagrał kilka nowych jego produkcji z albumu „In Between” m.in. śliczny „New York”, „White Lies”, „Talking grey”, była elektryczna wersja „Born Slippy” (to chyba przy tym nagraniu był największy aplauz, może z wyjatkiem „For An Angel”), bardzo elektryczne DK8 „Murder was the bass” i „Life less ordinary”, był też ukłon w stronę polskich producentów czyli „Release” Krzysztofa Chochlowa. Warto dodać, że Paul bardzo płynnie przechodził z electro w trance czy tech-trance, niektórzy uznali jego set za mało spójny, nie poukładany, chaotyczny, ale tak chyba miało być – taka jest prawdopodobnie jego koncepcja – tym bardziej, że ten zestaw powtarza się często w jego ostatnich setach (to chyba największe rozczarowanie: czwartek na Ibizie, piątek na Nature One Germany, sobota na Stadium of Sound – zdecydowana większość utworów się powtórzyła, co mnie osobiście bardzo dziwi i zastanawia). Ciekawie wypadł niemiecki język w Wolfsheim – Wundervoll, bardzo ciekawie live-mashup „The Other Side” z „Flashdance” Deep Dish. Miłą niespodzianką był kawałek „Another You Another Me” w wersji Terranova & Austin Leeds, na koniec piękniutki „Anthem” Filo & Pery i dwa własne klasyki „For An Angel” i „Time of our lives”. Podsumowując szkoda, że wszędzie Paul gra prawie to samo, było sporo narzekania na brak ładnych nutek, energii za to było dużo.


Niektórzy odpoczywali na końcówce seta PVD, by zebrać siły na półtorej godziny z człowiekiem-ogniem czyli Marco V. Marco to jeden z najczęściej ostatnio pojawiających się djów w naszym kraju, dopiero co był na Sunrise, za chwilę zagra na Tunnel Electrocity. W przeciwieństwie do Paula nie gra sztywnego zestawu utworów, tyle bookingów w Polsce tego lata pewnie spowodowało, że zastanawiał się jak zróżnicować repertuar. W Kołobrzegu zagrał wiele swoich klasyków, było dużo trancowych bitów, tym razem postawił na electro. Zaczął co prawda bez zaskoczenia swoim hitem „False Light”, ale już drugi numer wywołał burzę – kilka dni trwało identyfikowanie cudeńka Friscia & Lamboy – Deep into your soul. Poza tym usłyszeliśmy „Panamerica” Major Boys i wiele nieznancyh rzeczy, do których będziemy dokopywać się przez kolejne tygodnie i miesiące. Na koniec zagrał jeszcze „Beautiful Day” U2 w wersji Pascala Feliza i zniknął. Generalnie dla niektórych było za ostro, ale większość była zachwycona – Marco V ma szczególny dar do wyłapywania electro-perełek, porywających wszystkich, którzy są w pobliżu. Było (to zaskoczenie w przypadku tego pana) kilka technicznych wpadek, ale Marco nic sobie z tego nie robił, przede wszystkim po niekontaktowych Prydzu i Van Dyku nareszcie mieliśmy na scenie człowieka, który bawi się razem z nami.



Dwóch ostatnich djów miało już tylko po godzinie do dyspozycji. Robiło się już coraz później, coraz jaśniej i coraz bardziej pusto..


Piet z Rank 1 znany jest z tego, że raczej nie szaleje za konsoletą, ale też z tego, że podobnie jak Marco również ma nosa do muzyki. Na początek nie było rewolucji – elektryczną wersję „By the way” Red Hot Chili Peppers znamy od jakiegoś czasu na pamięć. Zresztą set Rank 1 to w dużej mierze był zestaw znanych, sprawdzonych klubowych hitów takich jak „This World is watching me” stworzony wspólnie z Cosmic Gate, „Analog Feel” Cosmic Gate we własnym remiksie, był też „Platinum” Feliza i Nenesa. Sporą euforię wywołał spory ciężar w postaci „Come with me” Gleave, ciężarów zresztą było w tej godzinie więcej – także o tym secie mówiono jako o mocnym, a nawet za mocnym. Spora część pozostających na murawie czekała już na Menno De Jonga, który gwarantował unoszące przeżycia przy pięknym trance – w secie Rank 1 dominował tech-trance i electro-trance.


Menno De Jong nie zawiódł. 8 godzin wcześniej grał w Niemczech na Nature One, po czym specjalnie podstawiona przez organizatorów Stadium of Sound awionetka przetransportowała go do Polski. Po przykrym incydencie na tegorocznym Creamfields Menno opowiadał w Euforii, że „tak poważna sytuacja jeszcze mu się nigdy nie zdarzało, choć zdarza się czasem, że organizatorzy każą wcześniej skończyć seta”. Jakby przewidział, co się stanie w Poznaniu, gdzie też nie obyło się bez niepotrzebnego wyłączenia sprzętu na kilka minut przed przewidzianym końcem imprezy. Menno zniósł to jednak dobrze, rozłożył ręcę, potem zajął się podrzuconą polską flagą od fanów, jako jedyny zszedł ze sceny i rozdawał autografy. Chętnych było wielu, bo Menno to ostatnio jedna z najjaśniejszych, najpopularniejszych trancowych postaci – nie tylko w Polsce przewiduje się, że w najbliższej przyszłości zajmie w tym towarzystwie czołowe miejsce.



Zaczął od swojego „Nolthando” w wersji z długim, ślicznym intro. Były też inne wyciskacze łez: „Evergreen” Fist State, „Desert Rose” DJ Shah i „Beautiful Things” Andain w dynamicznej wersji Photon Project. Był też coraz bardziej popularny „Brain Box” Corstena, a także doskonale znane „The Fall” Way Out West w wersji Duranda. Po raz kolejny Menno udowodnił, że ma niezwykłe wyczucie do trance, dobór utworów wręcz doskonały.


Podsumowując Stadion Dźwięku wybrzmiewał przez 12 godzin dźwiękami bardzo różnorodnymi, dla każdego było coś miłego – więcej jednak powodów do radości mieli fani electro i electro-trance. Miłośnicy standardowego trance na pocieszenie dostali sety 4 Strings, Morpha i De Jonga (plus fragmenty PVD). Fajerwerki podobały się wszystkim, podobnie jak występy Marco V i Rank 1, set Prydza również zapamiętamy na długo – z różnych względów. Najważniejsze, że dopisała pogoda, dopisała publiczność, a organizatorzy spisali się (prawie) na medal. Podobno już teraz myślą o przyszłorocznej edycji, Stadium Of Sound ma na stałe wpisać się do eventowego kalendarza. Bardzo prawdopodbne, że całe 20 tysięcy tegorocznych uczestników wpadnie na stadion Lecha również za rok o tej samej porze. Ja na pewno – już się nie mogę doczekać, tym bardziej, że organizatorzy obiecują line-up na tym samym, a może jeszcze wyższym poziomie.


Zapraszamy do naszej fotogalerii gdzie znajduje się 699 zdjęć ze Stadium of Sound! http://www.ftb.pl/zdjecia_z_imprez




Polecamy również

Imprezy blisko Ciebie w Tango App →