Sensation White – relacja FTB.pl
Druga polska edycja Sensation White przeszła do historii. Komplet publiczności, wspaniała zabawa do samego końca, znakomici DJ-e, efekty wizualne prosto z Holandii, tony podwieszonego sprzętu, znane z Amsterdamu nadmuchane drzewo, obracająca się konsoleta z plazmami i fontannami, dwa wielkie telebimy, ruchome obręcze z laserami i ruchomymi głowami, efekty pirotechniczne, tancerki, temat przewodni. Temat „Ogród Miłości” w porównaniu do zeszłego roku („Miasto Przyszłości”) okazał się mniej widowiskowy i mniej rozwinięty, co widać było zwłaszcza podczas intr i podczas megamixu. Intra tym razem były krótsze, niepozorne, nie robiły takiego wrażenia, przez pierwszą część imprezy ich atrakcyjność zwiększały ruchome lasery, które do seta Ingrosso pojawiały się tylko podczas zapowiedzi dj-ów.
W tym roku zamiast dodatkowych scen z muzyką organizatorzy przygotowali miejsca na odpoczynek – była strefa Red Bulla z sofami, strefa gier XBOX ze stanowiskami do grania i strefa chillout z fajkami wodnymi w indyjskim stylu, z trawą nie do palenia, a do leżenia. W przypadku tej ostatniej mieliśmy podczas odpoczynku przez cały czas kontakt z tym, co się dzieje na scenie głównej – umiejscowiona była w takim miejscu, że docierała tam muzyka gwiazd wieczoru. Zabrakło indyjskiej stylizacji, zabrakło charakterystycznych kolorów, ale trzeba przyznać, że było bardzo przyjemnie.
Wielkim plusem Sensation jest to, że się tak późno zaczyna – rzadko się zdarza, żeby pierwszy dj na imprezie miał przed sobą pełną halę ludzi, wygłodniałych i oczekujących pierwszych dźwięków. Wszystko zaczęło się tuż przed 22, kiedy wielkim aplauzem kwitowano każde zapalenie na chwilę światła czy kilkusekundowe próbki basu. Chwilę po 22 w rękach „zaświeciły” komórki, rozpoczęło się intro imprezy, po raz pierwszy usłyszeliśmy ten niski, męski, charakterystyczny głos mówiący „Sen-Sa-Tion”. Za konsoletą pojawił się czeski import czyli Michael Burian. Na konferencji zapowiadał, że zagra progresywnie – czy rzeczywiście tak zagrał? Tylko po części. Największym zaskoczeniem był ograny już do bólu „Born Slippy” w wersji Joe K, zupełnie do stylu Buriana nie pasujący. Pierwszy set tej nocy miał wiele barw i oblicz, rozpoczął się od mrocznego bitu i słów:nomen omen „Dark Beat” Kamisshake, chwilę później ci wszyscy, którzy są na bieżąco z „progresywnymi przebojami” mieli szerokie uśmiechy na ustach, bo z głośników popłynęło „Muranyi” Prydy. Publiczność bawiła się doskonale, ale trzeba zaznaczyć, że pierwszy dj ma ułatwione zadanie – czekanie na tę magiczną godzinę 22 sprawiło, że na parkiecie trwało istne szaleństwo, Burian jak na swoje możliwości był za konsolą bardzo ożywiony, cały czas się uśmiechał i widać było, że cieszy go to, co widzi dookoła sceny. Zagrał jeszcze kilka dobrze znanych u nas utworów: między innymi „What You Need” Nica Chagalla, od progressive do trance przeszedł dzięki „Poop’n’Loop” Marco V i „Life Less Ordinary” Rank 1 & Alex M.O.R.P.H. (to nagranie słyszymy na prawie każdym evencie od wielu miesięcy), końcówka seta była już w innym stylu, był Marcus Schossow i jego „Mr White”, a także Paul Van Dyk „Let go”.
Set Buriana był zdecydowanie najkrótszym tej nocy – zaczął prawie 10 minut po 22, skończył jeszcze przed 23. W tym momencie za konsoletą zainstalowało się dwóch jedynych polskich dj-ów tegorocznej edycji Sensation Angelo Mike & John Hetmond. Instalowanie nie trwało krótko, bo panowie nie grali ze standardowych odtwarzaczy CD, a z dwóch laptopów i miksera własnej roboty Hetmonda. „SISQ działa!” – pisano nie raz w komentarzach – dzięki tej technice set pełen był nakładek, nie tylko dorzucali a’capelle, ale też tworzyli swoiste mashupy. Pierwsze, co zagrali, to podobno był mashup 3 różnych loopów z 3 różnych utworów – wokal z Daft Punk „Technologic”, główny motyw z Proffesional Loosers „BigFatNastyFilthyBass” plus..coś jeszcze. Kilka minut później inicjatywa należała do Angelo Mike’a – ten powrócił do klimatów, które za Remym grał na RTX 2007 (brzmienie Kinkenberga po pompującym Proffesional Loosers wpasowało się jednak średnio). Potem usłyszeliśmy również kojarzący się z RTX „Something fot the People” Tony Scotta – po pierwszym, porywającym nagraniu z seta mieliśmy do czynienia z istnym bombardowaniem – było ciężko, progresywnie, momentami brutalnie i klaustrofobicznie. „Mayday sobie urządzili” – słyszałem od niektórych po pierwszych 20 minutach seta. Dodajmy, że takiej muzyki już więcej tej nocy nie usłyszeliśmy – tego typu brzmień nie prezentował już potem żaden z dj-ów, mało tego – także Angelo z Hetmondem już tak dłużej nie grali. A co było dalej? Bardzo różne rzeczy. Po raz drugi już pojawił się Marco V ze swoją wersją „Poop’n’Loop”, było wielkie zaskoczenie w postaci megahitu „Let me think about it” Ida Corr & Fedde le Grand (kto się spodziewał, że poza megamixem usłyszymy to nagranie w secie Polaków?), był „The Rub” Mavericka (też zaskoczenie, bo Angelo grał to dokładnie rok temu w tym samym miejscu). Potężną euforię wywołał oczywiście „King of My Castle” w interpretacji Van Doorna (znowu wspomnienie z RTX, tym razem z seta autora tego remiksu), cała Hala Ludowa (o, przepraszam: teraz już Stulecia) szalała też bez opamiętania przy fragmencie sampla z „Samba de Janeiro” (R.I.O.), podobnie było przy znanym wszystkim „False Light” Marco V połączonym z „Love Theme Dusk” Signalrunners. Na dowód tego, że mieliśmy w tym secie muzykę bardzo urozmaiconą: była też produkcja niezawodnych Gabriel & Dresden czyli „Replay the Night”68 Beats i coś naszego, krajowego producenta Mike Winda czyli „Oxygen Essential”.
Po północy na obracającej się efektownie scenie pojawił się ten, na którego czekali zwłaszcza miłośnicy mocnej, electrycznej odmiany house spod znaku Swedish House Mafia: Sebastian Ingrosso. Czytając komentarze można było natknąć się na narzekania, ale też na opinie, że tej nocy Ingrosso nie miał sobie równych. Jednym z powodów był fakt, że Ingrosso jako jedyny bawił się produkcjami, zapętlał i przedłużał breakdowny – jak wiadomo nie wszyscy widzą w tym coś ciekawego: dużo minut w jego secie pozbawionych było bitu, co powodowało u jednych przyspieszone bicie serca, a innych mogło nudzić i zniecierpliwiać. Czym zaskoczył Ingrosso? Zaskoczył dużą ilością przebojów – i znowu: dla jednych był to plus, dla innych poważna plama. Plama choćby dlatego, że można było przewidzieć wielkie hity u Guetty i w megamiksie – większość oczekiwała od Sebastiana rzeczy bardziej odkrywczych. Gdyby nie puścił „I found you”, „Waitin’ for”, „Insomnii” i „Born slippy”, może nie byłoby tylu negatywnych komentarzy dotyczących powtarzających się często utworów. Był też „Gnuk” DEK31, który powrócił godzinę później u Guetty. Dosyć jednak narzekania – Ingrosso zagrał też oczywiście wiele znakomitych rzeczy, które powodowały wybuchy entuzjazmu wśród publiczności, generalnie na jego secie zabawa była przednia, dowodem na to choćby fakt, że wspólne odśpiewanie „Waitin’ for” Red Hotów wypadło doskonale! Ingrosso nie zwalniał tempa, nie zmniejszał napięcia, zaserwował kilka soczystych produkcji swoich szwedzkich kolegów („Phunk” w wersji Steve Angelo, „Be” duet Angelo z Laidback Lukiem, ich wspólny z Angelo remix R.I.O.), świetnie zabrzmiała a’capella z „You’re Free” Ultranate połaczona z klasykiem początku lat dziewięćdziesiątych czyli „Plastic Dreams” Jaydee – brzmiało jak oryginał, ale czy faktycznie to był oryginał trudno powiedzieć, bo Guetta godzinę później zagrał to również(chyba, że to zbieg okoliczności i obu panom nagle przypomniał się ten sam klasyk). Z klasyki psychodelicznej muzyki rockowej był fragment „The End” The Doors w nowej, electrycznej wersji.
Po zeszłorocznym megamiksie także i tym razem spodziewaliśmy się wielu wrażeń. I tu zaskoczenie – tym razem organizatorzy inaczej potraktowali ten punkt programu, co było fatalnym posunięciem, bo dla wielu Megamix to punkt kulminacyjny Sensation. Podejrzewam, że gdyby Megamix wyglądał przynajmniej tak jak rok temu, byłoby o połowę mniej negatywnych komentarzy. W zeszłym roku w trakcie pół godziny miksu mieliśmy tyle atrakcji wizualnych, że trudno było za nimi nadążyć – tym razem na pirotechnikę trzeba było długo czekać (przez pierwsze kilkanaście minut jedyną atrakcją był przemieszczający się po parkiecie rydwan (wyglądający jak wielki kwiat z podświetlonymi, delfinopodobnymi płatkami). Nawet kiedy nadszedł czas efektów pirotechnicznych, zdarzały się tak rzadko i tak ich było niewiele, że niektórzy zastanawiali się, czy się coś nie zepsuło. Trudno było uwierzyć, że tak w założeniu miał wyglądać Megamix. W porównaniu do zeszłego roku wielkie rozczarowanie. Muzycznie poza tegorocznymi hitami Idy Corr, Axwella, Samima, Van Doorna, Nenesa, Way Out West czy Chemical Brothers, pojawiły się też muzyczne wspomnienia: na początek Chemical Brothers i ich kultowe, wiecznie żywe „Hey Girl Hey Boy”, Grooveyard i Cygnus X, a także house’owy hip-hop Run DMC vs Jason Nevins i prawdziwy hip-hop czyli „Jump around” House of Pain (chyba trzeba częściej to grać na imprezach w oryginalnej wersji, bo szał był niesamowity).
David Guetta na początku wydawał się trochę spięty, spokojny i powściagliwy, ale to się szybko zmieniło, gdy zorientował się jak świetnie przyjmowane są jego propozycje – w większości jego własne produkcje. Hitów na czasie było pod dostatkiem: motyw z „Love is gone” pojawił się w jego secie aż trzy razy – najpierw sam wokal na początku, potem jeszcze dwa razy w całości.. Były też pozostałe jego przeboje „Love don’t let me go”, „House of God”, „Baby when the lights” i „The World is Mine”. Większość jego seta wypełniły kompozycje Guetty i The Prodigy (nowe wersje „Out of Space” i „Breathe”), poza tym był też drugi raz tej nocy „Gnuk”, był też hit The Freaks w znanej wersji Vandalism. Na wszelki wypadek, gdyby ktoś miał zastrzeżenia do granej przez Davida muzyki, Guetta zaskarbił sobie publiczność czymś innym – swoją tajną bronią czyli pisanymi podczas seta karteczkami, z pomocą których się z nami komunikował. Rozwiązanie jak dla nas nieznane, wszystkich nas zaskoczyło i ucieszyło. Jak ktoś to określił: najlepszy kontakt z publicznością od czasu Armina wywijającego polską flagą. „Poland rocks”, „Scream”, „I love you” – to były jego komunikaty. Trochę szkoda, że muzycznie zupełnie niczym nie zaskoczył, takiego seta można było przewidzieć co do nagrania, trudno uwierzyć, że nic ciekawego, wartego zaprezentowania ostatnio nie wpadło w ucho Davidowi. Podczas konferencji prasowej poprzedzającej wydarzenie przedstawieciel holenderskiego ID & T dużo mówił o tym, że w Sensation White nie chodzi o dj-ów, chodzi o klimat i spektakl, dj-e mają tylko pomagać w osiągnięciu dobrego samopoczucia (choć nie zapominajmy, że inne rzeczy grali w tym roku w Holandii Mason czy Erick E ). David Guetta wydaje się być gwarantem dobrej zabawy, bo nie eksperymentuje – puszcza tylko to, co znane i lubiane. To rzeczywiście powoduje, że 90 % hali jest w siódmym niebie, pozostałe 10 % w tym czasie kręci nosem, że słyszy zestaw electro-hitów, znanych z wszystkich klubów, gdzie grane są kilka razy podczas nocy.
Czas na trance. Trudno uwierzyć, że jeszcze kilka lat temu w Amsterdamie grało podczas białej nocy kilku trancowych dj-ów, w zeszłym roku ostał się już tylko Ferry Corsten (który na dodatek odszedł ostatnio od trance), a w 2007 po raz pierwszy w historii nie było trancowych brzmień w ogóle. W Polsce mamy inną sytuację – świetną frekwencję mają przede wszystkim imprezy trancowe, więc tej muzyki mamy na Sensation więcej. Fani klasycznego uplifting nie mieli jednak wielu powodów do zadowolenia – wcześniej dostali tylko kilka minut w końcówce seta Angelo Mike’a i Johna Hetmonda, a w setach Markusa i Sandera zaledwie fragmenty mogły ich satysfakcjonować. Markus Schulz zagrał mocno, inaczej niż w swoich audycjach i inaczej, niż osiem miesięcy temu w poznańskiej Arenie. W audycjach gra delikatnie i progresywnie, w Arenie grał same wielkie przeboje, tym razem było – z małymi wyjątkami – ostro i nowocześnie. W porównaniu do wielu godzin z electro-house, tempo wzrosło o kilka bpm, stopa stała się głośniejsza i dobitniejsza, muzyka stała się jakby.. poważniejsza. Jakbyśmy do tego momentu mieli listę przebojów roku, skończyły się kawałki lekkie, łatwe i przyjemne. Spodziewaliśmy się agresywnej muzyki w wykonaniu Sandera, tymczasem Markus również nas nie oszczędzał – zdążyłem raz jeszcze pomyśleć o słowach przedstawiciela ID&T, przypomniałem sobie też słowa niektórych komentarzy jeszcze sprzed imprezy, gdzie niektórzy twierdzili, że Sander Van Doorn nie pasuje do „pokojowej idei Sensation White”. Jeśli tak jest rzeczywiście, to spora część seta Markusa również. Większość ze zgromadzonych we wrocławskiej hali dziesięciu tysięcy klubowiczów ostatnie sety nocy przyjęło entuzjastycznie, dla sporej części impreza zaczęła się właśnie dziesięć minut po trzeciej, kiedy popłynął pierwszy i jedyny w secie utwór samego Markusa „Fly to Colours” (ale nie w jego wersji, a w remiksie Genix). Kilka minut później mieliśmy pierwszą tej nocy euforię upliftingową, pierwszy unoszący motyw ze ślicznego „Falling” First State. Największym zaskoczeniem występu Schulza były aż trzy polskie produkcje w jego secie! Tego jeszcze nie było – kto był na konferencji prasowej ten wie, że nie była to czysta kurtuazja, bo sporo czasu Markus poświęcił tam na opowiadanie o tym, jak zdolnych, niesamowitych młodych producentów mamy w Polsce. Wymienił P.A.F.F. , Sonic Division i Anguilla Project – całą tę trójkę usłyszeliśmy w Hali Stulecia. Dwa razy pojawił się Pascal Feliz – raz z Nenesem, raz sam, był też stały punkt programu u Markusa czyli mashup Rex Mundi z Ronski Speedem, który wciąż robi wrażenie. Publiczność szalała, hala wcale nie pustoszała, Markus „niesiony dopingiem” dużo się uśmiechał, dużo też się kłaniał i dziękował.
Najwięcej jednak i najszerzej uśmiechał się ostatni z dj-ów: Sander Van Doorn. Przez całe 90 minut miał wielką radochę, zachwycony przyjęciem i frekwencją o tej późnej już porze. Tryskał radością jakby grał plażowy latino house – a przecież tak naprawdę był tej nocy bezlitosny. Fundamenty Hali Stulecia niemal trzęsły się jak nasze ciała od potężnej dawki ostrych motywów, wgniatających w ziemię i jednocześnie zmuszających do tańca. Dark trance z elementami electro, szybko i przytłaczająco. Pierwsze dwa nagrania jeszcze tego nie zapowiadały, ale potem puściły hamulce, Sander widząć naszą reakcję na jego brzmienia nie zwalniał tempa i nadal z uśmiechem na twarzy zrzucał na nas kolejne ciężary: „Bulldozer” Pattersona, „Lemon Tree” Woodsa, „Submerge” Duranda, a zwłaszcza „Kaktus” Mojado i jego własny „Riff”, przy którym zdarzył się największy aplauz tej nocy połączony z miarowymi okrzykami „DJ! DJ! DJ!”. To wprost nieprawdopodobne, jak to nagranie brzmi na potężnym i jednocześnie selektywnym nagłośnieniu. Szkoda, że nie zagrał więcej swoich własnych niszczycieli (poza remiksem „Direct Dizko”), było za to po raz trzeci – włącznie z megamixem – „Platinum” Nenesa i Feliza, był też po raz kolejny (który to już raz?) głos Anthony Kiedisa z Red Hot Chili Peppers – można pomyśleć, że to była noc Red Hotów w Hali Stulecia, bo poza kilkukrotnym spotkaniem z „Waitin’ For”, Guetta grał też wcześniej remiks „Other Side”. W półtoragodzinnym secie Sandera znalazło się też miejsce na oddech – odetchnięcie połączone z rozmarzeniem nastąpiło conajmniej dwa razy: podczas „Body of Conflict” Cosmic Gate i „Fix You” Colplay w wersji Ali Wilson. Jakby Van Doorn chciał udowodnić, że nie stracił kontaktu z rzeczywistością i lubi też dobre, ładne melodie. Przyzwyczajeni do tego, że na rodzimych imprezach ostatnim dj-om raczej się wyłącza aparaturę, a nie pozwala bisować, byliśmy miło zaskoczeni dodarkowym utworem kilka minut po zakończeniu seta. Co wybrał Van Doorn na zakończenie drugiej edycji polskiego Sensation? Miażdżący „Control Freak” Armina w swoim remiksie – nie muszę dodawać, że wybór ten spodobał się wszystkim obecnym tuż po szóstej rano we wrocławskiej hali. Po raz ostatni zostaliśmy poderwani do tańca, ostatnie dziewięć minut szaleństwa.
Co mieliśmy w głowach opuszczając Halę Stulecia – w uszał huczał jeszcze „Control Freak”, jako soundtrack do pierwszych podsumowań. Czy było warto – być może wielu by się nad tym nie zastanwaiało, gdyby nie fakt, że bilety na tegoroczną edycję były prawie dwa razy droższe. Samo więc nasuwa się pytanie, czy doświadczyliśmy wydarzenia dwa razy droższego? Tutaj komentujący byli zgodni: jeśli ktoś był na Sensation White po raz pierwszy musiał być zachwycony i oczarowany, a jeśli ktoś miał porównanie do edycji inauguracyjnej – miał prawo narzekać, bo efektów wizualnych (zwłaszcza jeśli chodzi o Megamix, który rok temu pozostawił wrażenie porażające, a tym razem nie) było po prostu mniej. Świetnie wypadł efekt koloru białego – widoku tylu tysięcy roztańczonych, ubranych na biało ludzi w tak kolorowym, tętniącym życiem miejscu nie da się porównać z niczym innym. Nadrobiła jak zawsze muzyka – było coś dla fanów electrohouse, electrotrance, progressive, trance, tech-trance, byli Prodigy, Red Hoci, Chemical Brothers, Daft Punk, a nawet The Doors i House of Pain, zabrakło house bez electro. Przypomniały mi się po raz kolejny słowa człowieka z ID& T, który powtarzał, że w Sensation nie chodzi o dj-ów. Chyba muszę się z nim nie zgodzić – intra, oprawa, dramaturgia, bańki mydlane czy fajerwerki to tylko dodatki, które zdarzają się raz na powiedzmy kilkadziesiąt minut, przez większość czasu to od dj-ów wszystko zależy. To od ich decyzji zależy, czy będziemy dobrze wspominać każdą minutę i godzinę eventu. Jak ktoś to trafnie określił: każdy z dj-ów zagrał inaczej, każdy w swojej kategorii zrobił dobrą robotę i nie przypadkiem przed szóstą rano był wciąż prawie komplet publiczności. Pod tym zględem było lepiej niż w tamtym roku.