News

Sensation Amsterdam 2010 – wspomnienia klubowiczki

Na amsterdamskim Sensation z roku na rok bawi się coraz więcej Polaków. Tym razem wśród wielu innych znalazła się Wasza dobra znajoma z imprez i forum, współpracująca z redakcją FTB – ale nie w roli dziennikarza – Karolina. Udało nam się ją namówić na to, by napisała parę słów o swoich wrażeniach z pierwszej edycji Sensation „We Celebrate Life with House” w stolicy Sensation Amsterdamie.

Swoja relację jestem zmuszona rozpocząć od postanowienia. Obiecuję, że postaram się, że będzie ona obiektywna. Skąd to postanowienie? Ciężko jest być obiektywnym wobec swoich idoli, a jedne z gwiazd Sensation czyli panowie ze Swedish House Mafia bez wątpienia do takich należą. I nie jest to typowo kobiece podejście, jak wielu z Was zapewne pomyślało – nie mam na względzie walorów fizycznych Świętej Trójcy… Słowo wyjaśnienia: ostatni weekend maja spędzałam u przyjaciółki w Londynie. Tak się pięknie złożyło, że akurat 29-go w Brixton Academy grali Oni! Nie trzeba nas było namawiać. Decyzja zapadła natychmiastowo gdy tylko się o tym dowiedziałyśmy! Impreza była nie do opisania. Wszystkie moje poprzednie eventy razem wzięte nie miały w sobie tyle emocji, jakie wykrzesali z bawiących się w londyńskim Brixton Szwedzi. Nie mogłam się więc doczekać, aż znowu dane mi będzie bawić się przy ich secie.

Holenderski sen.

Jestem przekonana, że większość  tych, którzy byli choć raz na polskiej edycji Sensation i którzy wspominają ją wyśmienicie, zapragnęli oryginalnego holenderskiego wydania. Chociażby z czystej ciekawości i chęci porównania wrażeń. Tak było też ze mną. W zeszłym roku na tydzień przed odlotem do Amsterdamu pokrzyżowały mi się plany i niestety nie doleciałam. W tym roku obiecałam sobie, że choćby nie wiem co się działo – będę tam! Dla bezpieczeństwa samolot zarezerwowałam już w marcu. Line-up nie był jeszcze wtedy znany, ale Sensation samo w sobie jest taką marką, że bez obaw obroni się zawsze, także byłam spokojna. Gdy jednak ogłosili główną gwiazdę, a bardziej GWIAZDY – pomyślałam sobie: czy mogło być lepiej? Zdecydowanie nie! Tak więc wszystko było już dopięte na ostatni guzik, pozostało tylko odliczanie dni.

Miasto pokus.

Po piątkowych nocnych wojażach wypadało się wyspać. Wstaliśmy trochę późno, oczywiście nie zdążyliśmy na hotelowe śniadanie. Wyruszyliśmy w miasto, ulice na szczęście zostały już doprowadzone do porządku po hucznym świętowaniu zwycięstwa Holendrów w meczu ćwierćfinałowym mundialu. Na każdym kroku czuć było zbliżające się Sensation – tłumy młodych ludzi już od rana ubranych na biało, witryny sklepowe ociekające bielą, zachęcające do ostatnich zakupów, ulotki promocyjne, płyty, gadżety. Imprezowy nastrój wisiał w powietrzu. Nam również udzielał się dobry humor. Zaliczyliśmy obowiązkowe punkty wycieczki i wróciliśmy do hotelu na przedbiegi. Impreza jak na polskie realia zaczynała się dosyć późno, bo o 22.45. Mimo perspektywy blisko 2-godzinnego oczekiwania na rozpoczęcie imprezy postanowiliśmy być już o 21 pod stadionem Ajaxu. I tak też wesołą taksówką dotarliśmy na miejsce. Ogrom stadionu powalał na kolana, jeszcze bardziej morze białych ludzi. Widok niesamowity.

Informacje techniczno-organizacyjne.

Ustawiliśmy się do kolejki i tu zaczęły się schody. Okazało się, że każdy z naszej ekipy ma inne wejście, zaczynając od wejścia B, poprzez E a na H kończąc. Tak więc byliśmy zmuszeni się rozejść. Samo wejście trwało chwilę, każdy sam sczytywał kod, przechodził przez rutynową kontrolę ochrony i po kłopocie. Gorzej, gdy mieliśmy się odnaleźć wewnątrz molocha. Ale po kilku dłuższych rozmowach naprowadzających jakoś nam się udało. Rozpoczęliśmy misję orientacyjną.

Szatnie – zero kolejek, łatwy i szybki dostęp.
Toalety – bezpłatne, w ilości zupełnie wystarczającej, czyste, sprzątane na bieżąco.
Strefa gastronomiczna – powalająca. Zjeść można było wszystko – od pizzy, poprzez smakowite hamburgery, soczyste hot-dogi, na daniach obiadowych kończąc. Wszystko świeże i ładnie podane.
Napoje i alkohol – dzięki Bogu nie ograniczały się tylko do coca-coli, wody mineralnej oraz lanego rozwodnionego piwa. Szeroka gama zróżnicowanych napojów oraz alkoholi różnego gatunku tylko zachęcała do zakupu. I spokojnie można było się napić zarówno lanego piwa jak i smakowej wódki czy dobrego whisky (kiedy wreszcie u nas zmieni się prawo?). Wszystko podane w plastikowych kubkach, bez obaw można było wnieść ze sobą na parkiet czy trybuny. Dodatkowym atutem były papierowe „wytłaczanki”, gdzie można było włożyć  6 napojów i z takim pakunkiem udać się na miejsce zabawy, oszczędzając zarazem częstego wychodzenia. Także pod tym względem Polska musi się jeszcze wiele nauczyć. Bardzo podobała mi się możliwość zakupu wody mineralnej na parkiecie i trybunach. Sprzedawcy chodzili wśród tłumu i sprzedawali wodę. Fajne rozwiązanie szczególnie dla tych, którzy w pewnych chwilach niedomagają.
Płatności – system kart chipowych sprawdził się wyśmienicie. Praktycznie w każdym punkcie stadionu można było nabyć karty płatnicze zasilone 10, 20 lub 50 euro. Przy zakupie każdy sam obsługiwał kartę i dokonywał płatności. Co ważne, karta jest ważna rok czasu na wszystkich imprezach i meczach odbywających się na stadionie,  także jeśli ktoś nie wykorzystał całej należności i będzie miał okazję odwiedzić ponownie Amsterdam Arenę, to pieniądze na pewno nie przepadną!

A teraz najważniejsze.

Tyle jeśli chodzi o organizację. Przejdźmy zatem do meritum Sensation a zatem: wybiła godzina 22:45. Nauczeni poprzednimi edycjami Sensation spodziewaliśmy się kosmicznego intro, powalającego przedstawienia, gry świateł, tancerzy, ciarek na plecach. Niestety, aż tak dobrze nie było. Wyszli bębniarze, ekipa z tamburynami, „odbębnili” swoje w towarzystwie laserów, świateł i pirotechniki. W ogromnych przestrzeniach Amsterdam Arena wypadło to trochę niepozornie. Ciekawa jestem piramid w Hali Stulecia, motyw przewodni we Wrocławiu może sprawdzić się lepiej niż w Amsterdamie.

Pierwszy set – Mr. White. Szczerze mówiąc wciąż nie rozumiem idei tego Pana. Miał szczęście, że zagrał na początku, bo gdyby grał jako ostatni, z pewnością wielu słuchaczy by nie miał. Sama osobiście przyłożyłabym głowę do poduszki i zasnęła. Może i było kilka ciekawych kawałków, ale raczej na posiedzenie niż zabawę. Nuda, nuda i jeszcze raz nuda. Nic mnie nie powaliło. Przynajmniej był czas, aby spokojnie coś zjeść i się napić nie tracąc przy tym dobrej imprezy.

Znudzeni setem Pana Białego przyszliśmy rozruszać się na Sunnery Jamesa i Ryana Marciano. Niestety, niewiele bardziej nas poruszyli. Set trochę bardziej energiczny niż Pana White’a, ale bez przysłowiowego „wow”. Mniej więcej w połowie trochę się rozruszał, końcówką nadrobili wcześniejsze straty. Legendarne „We Will Rock You” Queen tknęło w nas życie, a Sanderowe „T.I.O.N.” w remixie SJ i RM dodało powera. Zakończyli z impetem! Balearic Soul vs. Ricky L – Babilonia, Born Again 09 zamiotło.

No i czas na The Mix!

Wizualnie coś pięknego – sprawdźcie koniecznie youtube! Na początek wkręta od Mobiego – „Thousand”. Zaraz po tym… „Satisfaction”. Ja naprawdę rozumiem ideę MegaMixu, ale setny raz odgrzewany kotlet już tak nie smakuje. Także Benny Benassi – nie! Jak na ostatnie hity przystało – nie mogło zabraknąć Davida Guetty i jego „Memories”. Tzn mogło zabraknąć i pewnie byłoby lepiej ale… Cóż, kwestia gustu. Na szczęście zaraz po tym straty nadrobił nieśmiertelny Fedde i „Back N Forth” oraz Les Mecs z klasycznym motywem „Don’t You Want Me”. Gdy rozbrzmiał anielski głos Alicii Keys przywołującej New York poczuliśmy pierwsze tego wieczoru (i nie ostatnie) ciarki. W zeszłym roku świat klubowy poznał Empire Of the Sun dzięki utworowi „Walking on a Dream”, który towarzyszył relacji z Sensation Wicked Wonderland, tak więc w tym roku został on słusznie przypomniany.

Napięcie podkręcił „On/Off” Cireza D, a już po chwili 40-tysięczny tłum wspólnie odśpiewał „I Got a Feeling”. I rzeczywiście, tak jak odśpiewaliśmy, tak też było – „tonight it’s gonna be a good night”. Niesamowite uczucie – chwilami odnosiłam wrażenie, że jestem na imprezie karaoke, bo śpiewaniu podczas Mixu nie było końca. Bo jak tu nie śpiewać, gdy rozbrzmiewa hipnotyzujący głos La Roux – „In For The Kill”? Nie da się. Poleciało też trochę starych klimatów z serii „Superstring”, „Fucking Society” czy „Nobody Listens To Techno”. Podsumowując – było energicznie i z przytupem – z wielkim przytupem szczególnie na zakończenie – Tiesto vs Diplo – „C’mon!”. Yeah!

Święta Trójca.

Wiedziałam, że muszę nacieszyć się każdą chwilą podczas ich seta, bo ciężko jest mi uwierzyć, że polska edycja ściągnie w tym roku całą trójkę, jak kilka lat temu na Creamfields. Przed imprezą przyjmowaliśmy zakłady – czy zaczną od „One”. Wspominając seta z Brixton – gdzie zaczęli i zakończyli tym utworem – byłam prawie pewna, że tym razem będzie tak samo. Nie myliłam się. Póki co jest to jeszcze zjadliwe, także nie narzekałam. Zaraz obok „One” obowiązkowymi pozycjami były ich własne produkcje i remiksy. Nie mogło zabraknąć „Leave the World Behind”, „In the Air”, „Kidsos” czy „Open Your Heart”, no a „Sweet Disposition” nie mogli, a raczej nie powinni sobie darować.

Pocisnęli nas również wzmianką „Thrillera”, anielskim głosem „Chase The Sun”, wiecznie żywym motywem z „Lola’s Theme” i klasycznym już „Otherside” w wykonaniu Red Hotów. Do tego wszystkiego cały stadion konkretnie wykrzyczał „We Are Your Friends, You’ll Never Be Alone Again”. Gdy wspomnieli „Luvstruck” z 98 roku, poczuliśmy się jak za czasów gwizdków, rękawiczek i okrzyków do mikrofonu. Generalnie w moim odczuciu set był niezły. Co prawda Szwedzi nie wycisnęli z nas ostatnich sił tak jak to zrobili pod koniec maja w Londynie, ale było „godnie”.

Joris Voorn & 2000 And One.

Sety Jorisa, 2000 And One oraz Chuckiego przejdą do historii jako jedne z lepszych. Ci pierwsi zaserwowali nam mocną dawkę klasyki wspominając Michaela Jacksona, Basement Jaxx, Cassiusa czy Daft Punk. Starzy wyjadacze byli w raju. Osobiście gdy usłyszałam „Beachball”, miałam kolejne ciarki. Zresztą, nie tylko ja. Billie Jean – komentarz zbędny. Cassius – “1999” – szał! Czy ktoś nie zna słów “I got the love in the music, I got soul In the music?”. Tak myślałam, że nie ma nikogo takiego. Dustin Zahn „Stranger To Stability” nie pozwoliło nam zwolnić tempa. Reasumując dużo modnego, pompującego house’u. Na koniec Joris fundując nam swój „Sekret”, pozwolił chwilę odpocząć.

Chuckie.

Wolałabym ominąć tę relację, bo jak wracam do tracklisty to wciąż mam gęsią skórkę. Nie odsłuchałam go ponownie, bo ma w sobie tyle pozytywnej energii, że boję się, czy będę miała ją gdzie spożytkować. Nie będę tu wymieniać kawałków, które pozamiatały mną jak i ogromnym tłumem w Amsterdam Arena. Każdy jeden z osobna i wszystkie razem wzięte były potężną, energetyczną bombą. Chwilami nie wiedziałam co ze sobą zrobić i tylko wymieniałam się emocjami z moją przyjaciółką, która tak jak ja przeżywała co raz to większe petardy. Długo trwało zakończenie seta Chuckiego. Kilka razy powracał z hitami…

Ale niestety wszystko, co dobre, kiedyś musi się skończyć. Tak też było i z Sensation. Smutno opuszczać to magiczne miejsce, ale cóż zrobić… Grzecznie opuściliśmy stadion, zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia i pożegnaliśmy towarzyszy z Holandii i całej Europy…
Ale wrócimy, na pewno kiedyś wrócimy…

Tekst: Karolina Chopcian

 




Polecamy również

Imprezy blisko Ciebie w Tango App →