Sensation 2008 – relacja FTB.pl
„Nie spodziewałem się takiego szoku!” – napisał jeden z komentujących i wydaje się, że większość z uczestników tegorocznego Sensation miała podobne odczucia. „Wizualnie – wiadomo, cudownie, jak to na Sensation”. Wygląda na to, że trzecia edycja Sensation przebiła poprzednie, a nie było to łatwe zadanie, bo jak wiadomo trudno o większe wrażenie, niż to gdy się widzi tę imprezę po raz pierwszy. Sensation to „impreza” w bardzo szerokim znaczeniu tego słowa. Ktoś pierwszy raz wchodzący do Hali Stulecia prawdopodobnie był zupełnie zamurowany. Ilość dekoracji zapierała dech – jak zauważyli niektórzy nie było prawie różnicy między tym, jak wyglądało tegoroczne Sensation w Amsterdamie, a tym co zobaczyliśmy we Wrocławiu. A wiadomo, że niełatwo o takie wrażenie, bo Hala Stulecia jest cztery razy mniejszym obiektem…
Na środku zobaczyliśmy potężny dmuchany koralowiec, który jak się później okazało obwieszony jest niczym choinka dużą ilością żarówek. Niektórzy przed imprezą zastanawiali się jak rozwiązana zostanie kwestia fontann, które czarowały w Holandii. Agencja MSM Events przemyślała to doskonale – podesty z fontannami dzieliły parkiet na pół – poza tym były też fontanny dookoła sceny – łącznie było ich aż 24 sztuki. Sprawdziły się doskonale, tańczyły razem z muzyką, robiąc niesamowity efekt. Nad naszymi głowami znajdowały się oczywiście meduzy w ilości 8 sztuk – w zgodnej opinii uczestników ich potencjał nie został maksymalnie wykorzystany – świeciły tylko raz na jakiś czas, ale taka zapewne była koncepcja – żeby nie przesadzić. Tym bardziej, że innych wizualnych atrakcji nie brakowało. Na podestach poza fontannami mieliśmy też miotacze ognia, pod nimi coś w rodzaju luster, które znakomicie odbijały światła laserów (podobnie zresztą jak kule przy instalacjach z nagłośnieniem). Co do laserów – nie było ich dużo, ale za to poza zielonymi pojawiły się białe, które wypadły po prostu nieziemsko. Gra świateł prezentowała się naprawdę ciekawie – brawa dla tych, którzy byli za to odpowiedzialni. Nie od dziś wiadomo, że zamiast strzelania po oczach całym arsenałem w jednym momencie, lepiej przemyśleć każdy moment i dawkować przyjemności – tak właśnie było tej nocy we Wrocławiu, gdzie każdy uczestnik miał wrażenie, że świetlny spektakl jest misternie konstruowany przez kogoś, kto ma o tym pojęcie. Najlepsze momenty? O tym za chwilę, trzymajmy się chronologii.
Oczywiście nie było łatwo wejść do hali, ale trudno się dziwić – skoro oficjalny początek zaplanowano na godzinę 22, większość zaatakowała Halę Stulecia między 21 a 22. Niektórzy mieli problemy z wejściem na teren imprezy z powodu zbyt ciemnych strojów – w tym roku organizatorzy skrupulatniej pilnowali białego koloru. Jednak to przecież stało się na wyraźne życzenia klubowiczów, którzy sugerowali taką kolorystyczną dyscyplinę po tym, jak w poprzednich latach po hali paradowali sobie co poniektórzy w ciemnej odzieży. Już przechadzając się po korytarzu można było odczuć różnicę między Sensation a innymi imprezami. Dodatkowe sale z białymi kanapami robiły wrażenie, zadowoleni byli także posiadacze biletów VIP – część z nich w ogóle nie opuszczała drugiego parkietu z muzyką house, gdzie grali Chris Ortega (średnio), Neevald (świetnie), DJ W (technicznie), Inox (bardziej electro-housowo, ale zaczął od Gui’a Boratto „Gate 7”!). Oczywiście w tym miejscu dj-e grali w białym pomieszczeniu pozbawionym efektów specjalnych. Przejdźmy zatem do miejsca, gdzie muzyka współgrała z najbardziej barwnym przedstawieniem, jakie można sobie wyobrazić.
Specyfiką Sensation jest też to, że rozpoczyna się dopiero o godzinie 22, przez co wszyscy są już na miejscu. Podekscytowanie daje się wyczuć już przed dziesiątą, kiedy biały tłum w coraz większym napięciu oczekuje na pierwsze uderzenie. Co wymyślą na początek? Jak sprawować będzie się tej nocy nagłośnienie? Tuż po 22 okazało się, że na intro imprezy będziemy musieli poczekać kolejne pół godziny. Laureat dj-skiego konkursu Samsunga zaczął bez żadnego wprowadzenia, po prostu nagle zobaczyliśmy go za konsoletą i popłynęły pierwsze numery wieczoru. Czym zdecydował się nas rozruszać Paul Aristo? Bitom od początku towarzyszyły wokalne wstawki typu: „C’mon Let’s Work!” z numeru Kurda Mavericka. Chwilę później usłyszeliśmy kolejne nakręcające atmosferę słowa:„Put your hands up in the air”, było też przywitanie z wszystkimi w okularach słonecznych czyli pierwszy raz na tej imprezie odświeżony kultowy klasyk Tigi „Sunglasses At Night”. Aristo postawił na znane motywy: na koniec jego króciutkiego seta pojawiły się jeszcze dwa remiksy Sebastiena Legera – „Apocalypse” Arno Cost i „Hello Piano” Inkfish & David West. Można uznać tego seta za udanego, technika miksowania była poprawna, dobór utworów mało kontrowersyjny czy wymyślny, ale raczej skuteczny. Zdążyłem pomyśleć, że Paul nie musiał stosować w przypadku swojego seta zasad dotyczących typowego warm-upowego seta, bo tuż po nim nie wchodziła bezpośrednio żadna z gwiazd wieczoru – wszyscy wiedzieliśmy, że przed setem Tocadisco będzie solidny warm-up w postaci spektakularnego intro Sensation.
Dokładnie tak się stało, a nawet stało się więcej niż mogliśmy przypuszczać – efekty wizualne na oficjalne rozpoczęcie nocy były najbardziej efektownym, dosłownie miażdżącym spektaklem audiowizualnym, jaki kiedykolwiek widziałem na polskiej imprezie. Pierwsza prezentacja możliwości Sensation 2008. Możliwości potężnych! Potem wiele razy podczas nocy marzyłem o powtórce tego pokazu, ale chyba nic podobnie oszałamiającego już się nie stało (chyba że przegapiłem będąc akurat w innym miejscu). Wierzcie mi – zwracam się do tych, którzy tego nie widzieli, że była to przesada. Jedni zamykali na krótkie chwile oczy by odpocząć od tego zmasowanego ataku, inni dosłownie wrzeszczeli – ciarki, gęsia skórka to za mało powiedziane. To było jak zrzucenie na nas bomb – przepotężne basy ogarniały całe ciała, brzmiały jak wielki sztorm, byliśmy w środku oceanu, w którym się kotłowało. Po kolei odpalały się efekty pirotechniczne, na zmianę ze strzelającymi w górę fontannami, do tego gra świateł, laserów i subtelnych, tylko ubarwiających całość sztucznych ogni. No i te basy, które potęgowały wszystkie wizualne szaleństwa. Wszystko pięknie zsynchronizowane, jak ekskluzywne przedstawienie w futurystycznym teatrze. Do tego słowa „ocean to metafora ludzkiej psychiki”…
Pierwszą z zagranicznych gwiazd był Tocadisco. W przypadku tego pana trudno być pewnym do końca, jak zagra. Swego czasu podbijał parkiety energetycznym electro-house’m, znany jest też ze swojej miłości do klimatów minimalowych, jak i tech-housowych, w których często ostatnio tworzy (przykładem „Morumbi”). Tocadisco zaskoczył wszystkich jeszcze innym brzmieniem czyli wiercącym w głowach „Mindimension” Tigi – trzeba przyznać, ze na tym nagłośnieniu doświadczenie takiego brzmienia to nie lada przygoda! W ogóle pierwszy kwadrans w wykonaniu tego pana to były przeżycia niemal ekstremalne. Znajomy skwitował, że gdyby ID&T wiedziało, że będzie pociskał takimi ciężarami, to nie zagrałby na żadnym Sensation. Faktem jest, że to był najbardziej eksperymentalny muzycznie fragment imprezy – przesterowane, niskie basy, minimalowe świsty i szorstkie brzmienia wypadły efektownie, choć niektórzy narzekali, że było zbyt mocno. Na wszelki wypadek po kilku numerach Tocadisco wymienił broń na mniejszy kaliber i pojawiły się pierwsze melodie, choćby w „Chakalali” Wippenberga czy kolejnych: jego własnym remiksie Moby’ego i chwytliwym „Giant From Niburu” czyli wspólnym kawałku Idy Engberg i Davida Westa. Przy tym kawałku w Hali Stulecia trwało prawdziwe szaleństwo z szerokimi uśmiechami na twarzach. Podobnie było przy następnym „Stitch” Twockera w wersji Bass Kleph – niesamowicie skoczny kawałek. Była nawet chwila z trancowym breakdownem do „Mirage” Passenger 10, a na koniec zestaw produkcji Tocadisco z doskonałym, wspomnianym wcześniej „Morumbi”, drugim raz tej nocy „Sunglasses At Night” i odśpiewanym i przyjętym entuzjastycznie motywem z „Body Language” Booka Shade. Trzeba przyznać, że był to bardzo zróżnicowany i niezwykle zmuszający do tańca set – przewinęło się wiele muzycznych gatunków, wielu Tocadisco uznało za najlepszego dj-a tej nocy. Trzeba przyznać, że pomógł sobie trochę – podobnie jak rok temu Guetta – karteczkami z informacjami dla publiczności „Poland Rocks!” albo „Kocham Cie Polska”.
Po północy tuż po intrze (to tutaj zabrzmiało „Robot Rock” Daft Punk, a w kierunku publiczności pofrunęły zmieniające kolory spore kule, które odbijane były jak balony przez ludzi na parkiecie przez najbliższe minuty) za konsoletą pojawił się polski duet : Inox & DJ W, który wyskoczył na scenę w koszulce polskiej wytwórni Empedo, w której wydał swoją debiutancką produkcję (czyli wspólny z Sebastianem S „Kursk”). Polski duet miał do dyspozycji ostatecznie zaledwie 50 minut, ale sprawili wrażenie, jakby grali dużo dłużej, a to przez to, że podczas swojego występu wykorzystali rekordową ilość numerów, sampli i a’capelli. Łącznie było ich grubo ponad 20! Czasem pojawiały się zaledwie krótkie wstawki – dużo o tym secie mówi jeden z momentów, w którym na kawałku Roberta M „Barcelona” pojawił się wokal z „Silence” Delerium, kilka sekund później usłyszeliśmy „I can’t get no sleep” z Insomnii Faithless, a tuż po nim wszedł „Jump Around” House of Pain w oryginale. Nie muszę mówić co się wtedy działo na parkiecie – podobny szał był przy znanych wszystkim „Man With a Red Face” i „Lola’s Theme” w nowych wersjach, były motywy z Fatboy Slima – nawet dwa, bo z „Rockaffeller Skank” i „What The Fuck” Funkagendy, który pierwotnie pochodzi z numeru Fatboya. Inox & W zorganizowali nam mały megamix, bardzo często zmieniali klimaty, co jednym odpowiadało, innym mniej. Zwłaszcza, że z każdego kawałka wybierali breakdowny, które łącznie zajęły sporą część seta. Pod koniec występu oczywiście znalazło się też miejsce dla wspomnianego wcześniej „Kurska”, który trzeba przyznać zabrzmiał potężnie – brawa dla producentów tego tracka. Ostatnie sekundy należały zaś do Coldplay i remiksu ich bardzo popularnego singla „Viva La Vida”.
Po kolejnym monumentalnym intrze na scenie zobaczyliśmy uśmiechniętego Laidback Luke’a z dousznymi słuchaweczkami, który nie owijając w bawełnę przeszedł do rzeczy czyli do klasyka „Missing” Everything But The Girl. Na początku nie zamierzał eksperymentować – usłyszeliśmy jeszcze najnowszego Prydza „Rakfunk”, jego wersję „Gypsy” Steve’a Angello i własny track „Break The House Down”. Zauważyłem, że opinie na temat seta Luke’a były podzielone, choć przeważały te, że zagrał znakomicie. Zdarza mu się grać bardziej „dziwne” sety – tym razem postawił na sporo znanych motywów, poza tymi na początku były jeszcze znane wszystkim wstawki z przebojów Chemical Brothers, Daft Punk, Armanda van Heldena, a nawet Benassiego – przy „Satisfaction” Hala Stulecia zatrzęsła się w posadach nie tylko od tego charakterystycznego basu, ale też od wybuchów entuzjazmu… Dominowały skoczne electro pociski, przeważnie lekko tribalowe, z porywającymi motywami. Laidback przemycił też nieco zwariowanych, crunk-owych klimatów od Crookers (ich remix Armanda „I Want Your Sould”) – szkoda, że nie było ich więcej, na pewno byłaby to miła odmiana – taneczny potencjał w takiej muzyce jest przecież ogromny. Na sam koniec powrócił jeszcze do Erica Prydza i jego „Muranyi”, które pojawiło się w mash upowej wersji z wokalem Julie McKnight. Dobry, energetyczny set – tribalowe electro na tylu tysiącach wat brzmi na pewno konkretnie. Dagisa napisała: „miazga! Co on robił z ludźmi! To była swojego rodzaju gra, droczenie się z publicznością, myślałam że odlecę przy jego secie! Chciałam więcej i więcej! Najlepszy set wieczoru!”. Z kolei przemass25 miał inne zdanie: „Toca grał dobrze, ale po nim Inox i W zaczęli zwalniać, a Luke chyba pomylił imprezy – myślałem, że usnę”. Oto jak skrajnie inaczej można odebrać ten sam występ. Naszym zdaniem jednak LL wypadł całkiem elegancko, sam również się świetnie bawił.
Czas na Megamix – tutaj jak zwykle mieliśmy do czynienia z zestawem znanych, szybko zmiksowanych tematów, które zsynchronizowane były z pokazem możliwości świetlnych – tym razem organizatorzy mieli naprawdę z czego wybierać – efektownie podświetlany koralowiec plus meduzy, do tego szaleństwo laserowe i pirotechniczne. Nie był to aż tak intensywny pokaz jak dwa lata temu, kiedy to niemal co 5 sekund coś wybuchało i do tego dokładnie pod muzykę, ale i tak jest to widowisko jakich mało. Co do muzyki, to poza jednym wyjątkiem Megamix był dokładnie taki sam jak w Amsterdamie. Tym wyjątkiem był utwór na sam koniec, który zawsze wzbudza wielką euforię u fanów muzyki trance – „Superstring” Cygnus X to przecież prawdziwy klasyk kojarzący się z pierwszymi dużymi imprezami w Polsce. Poza tym jednym fragmentem dominowała muzyka house (Funkerman, Ida Engberg, Fedde Le Grand, Paul Johnson, STFU), ale znalazło się też miejsce dla mocniejszych nut: „Riff” Sandera van Doorna czy „Lost Myself…” Benjamina Batesa. Cudownie zabrzmiał też nieśmiertelny „La Rock” Vitalica.
Następny w kolejce był jeszcze szerzej uśmiechnięty od Luke’a Erick E, który na pewno zagrał dużo mocniej, niż można się było spodziewać. Znany jest przecież z pozytywnych tribalowych i funkowych poprawiaczy nastrojów, tymczasem w Hali Stulecia był momentami bezlitosny. Po dość delikatnym początku (remix przeboju Blindy Carlisle „Live Your Life Be Free”, „Seven Nation Army” i „I Found You” Axwella), przypomniał sobie o tribalach – mam tu na myśli doskonałe numery Afrojack i Sii. Na pewno nie spodziewałem się po nim urywającego głowy techno-czołgu „Total Departure” w wersji Cirez D – mroczne techniczne kawałki w wykonaniu Ericka E? Techujących klimatów było więcej: „Arena” Knighta, Thomasa i Funkagendy, „Morumbi” Tocadisco w interpretacji Popofa, potężnie zabrzmiała też kolejna niespodzianka czyli fragment z van Doorna „Punk’d”, na które dla zmiękczenia Erick dorzucił a’capellę z „Like This Like That” SeSa. Były głosy, że Erick E zamulał, ale trudno nam je zrozumieć – Erick wyważył klimaty mroczniejsze z tymi zabawowymi – były przecież też niewątpliwe hity: „What a Wonderful World” Axwella i Sinclara czy jego własne „The Beat Is Rockin’”.
Ostatnie dwa sety dla wielu miały zakasować wszystko, co zdarzyło się dotąd, i rzeczywiście sporo opinii po imprezie tak właśnie wyglądało. Marco V i Marcel Woods znani są z grania muzyki ciężkiej i przebojowej jednocześnie i byli upatrywani jako faworyci. Sympatie klubowiczów rozłożyły się jednak również na poprzedzających ich dj-ów – spory procent stawiał na Tocadisco, wielu najbardziej podobali się Laidback Luke i Erick E. Jeden z najczęściej odwiedzających polskie eventy artystów Marco V być może miał pierwotnie inny pomysł na rozpoczęcie seta, ale dość techniczna końcówka Ericka (prawdopodobnie) spowodowała, że sięgnął po popularnego w świecie techno producenta Butcha – jego halucynogenny, „grzybowy” „Mushroom Man” to był mocny strzał na przywitanie się z publicznością. Po jeszcze jednym utrzymanym w podobnym klimacie kawałku nastąpiło „uspokojenie” – w tym sensie, że pojawiły się electro-housowe torpedy z wokalami (Oasis vs Terranova i Klaas). Potem nastąpił najsławniejszy fragment tego seta czyli techniczne potknięcie między Klaasem, a jego własnym przecież „Red Blue Purple”. Środek seta Marco zdominowały jego produkcje, w tym najnowszy „Coma Aid” z samplem z hitu Kim Wilde. Jak by nam jeszcze za mało było energetycznych numerów, Marco przyspieszył i dostaliśmy na twarz kilka tracków, które porwały wszystkich bez wyjątków: „Full Tiltin” Timmy & Tommy znany jest m.in. z setów Duranda (ale też wielu innych głównie trancowych dj-ów), po nim remix „Sweet Dreams” Eurythmics i „Shakdown” Ali Wilson, który miał szansę spodobać się fanom zarówno house’u, electro, jak i trance’u. „More Than a Life Away” to już stały punkt występów Marco V – jeszcze nikt nigdy nie narzekał – tym razem dostaliśmy specjalną wersję czyli mash up z „Lost Connection” Jochema Millera, prawie na sam koniec. Prawie, bo ostatnie dźwięki należały do Herve – niesamowity, nowoczesny i powykręcany crunk-electro remix dla pogodnego kawałka Kiddy to kawałek roku według Fatboy Slima – miła niespodzianka na koniec.
Marcel Woods podobnie jak w kwietniu na Godskitchen zamykał stawkę, od początku wiadomo było, że znów będziemy mieli do czynienia z najmocniejszym setem nocy. Ten występ można jednak uznać za zdecydowanie lżejszy od poprzedniego – być może Marcel wziął sobie do serca, że to jest Sensation? Oczywiście lżejszy w tym przypadku nie oznacza delikatnych i słonecznych kawałków. Melodie jednak były: po electro-tech-housowym początku Koena Groenevelda pojawił się dobrze znany motyw z wielokrotnie przerabianego motywu „Clockwork Orange Theme” czyli kolejny przerabiacz Deadmau5 (przerobiony z kolei przez Cosmic Gate). Dopiero w drugiej części seta Marcel przypomniał sobie, że jest jednym z najsławniejszych na świecie tech-trancowców. Zanim to się stało, były kolejne melodyjne i znane motywy: „Cafe Del Mar” Energy 52, „Loneliness” Tocrafta i „Silver Screen Shower Scene” Felixa da Housecata. Ciekawostką był też cover „Ecuador” Sasha. Znakomicie przyjęte przez publiczność były też dwa numery najnowszego faworyta Marcela czyli Jonasa Stenberga, nie wspominając o jego własnych „Advanced” i „High 5”. Ostatecznie niewiele jednak Marcel zagrał swojego – mam tu na myśli zarówno jego produkcje, jak i muzyczne klimaty, jakimi dotąd bombardował w swoich setach. Z drugiej strony nie spotkałem się z opinią, że zagrał zbyt lekko – w połączeniu z mega nagłośnieniem, każdy z tych numerów zabrzmiał odpowiednio ostro.
Podobnie było z pozostałymi setami tej nocy – patrząc na tracklisty można uznać, że sporo było przebojów i delikatnych, łatwo strawnych klimatów, jednak zupełnie inaczej odbiera się pewne rzeczy, gdy jest w samym środku tego „wielkiego hałasu”. Dlatego w przypadku takich imprez naprawdę nie warto siedzieć w domu i czekać na filmy na youtube i zdjęcia czy sety – nic bowiem nie odda tego, co się słyszy i widzi na miejscu. Nagłośnienie L’Acoustic przywiezione z Holandii niejako zamieniało nam często znane motywy w zupełnie inne wersje, niewiele mające wspólnego z tymi znanymi z Winampa czy małych (czy nawet większych) klubów. Jestem pod wrażeniem, jak wypadają na takiej mocy tribalowe rytmy w połączeniu z wiercącymi motywami electro, albo tech-housowe czy wręcz minimal-housowe groove’y. Na pewno wielu odkryło dla siebie dzięki temu nowe muzyczne terytoria, których wcześniej bez pomocy ogromnego nagłośnienia trudniej było docenić. Mimo że królowała muzyka house w różnych odmianach, większość komentujących zauważyła, że impreza była muzycznie bardzo mocna. Nikomu nie było za cicho, co oznacza, że organizatorzy zrobili wszystko, by moc basów czuć na całym ciele. Muzycznie było mimo wszystko różnorodnie, każdy z dj-ów odpowiednio wyważył nastroje, przez co wyjątkowo brakowało opinii, że ktoś był słaby, ktoś był nieporozumieniem itd. Poza rozgrzewającym Paulem Aristo każdy z wykonawców był wymieniany jako najlepszy, co o czymś świadczy. Brawa dla Tocadisco i Laidback Luke’a – w stosunku do Amsterdamu powtórzyli tylko po jednym własnym utworze! W porównaniu do zeszłej edycji – co zgodnie podkreślaliście – nie było na co narzekać: lepsza muzyka, lepsza organizacja i lepsze efekty wizualne. Jakimś cudem udało się tak rozmieścić wszystkie dekoracje, że mieliśmy wrażenie, że nasza edycja nie różni się od tej amsterdamskiej. Do tego białe lasery, koralowiec z wielką efektowną żarówką, fontanny, meduzy, kolorowe piłki i nie tylko. Zapewne dużo godzin trzeba poświęcić na wymyślenie i realizację takiego projektu, ale warto. Takiego luksusu jeśli chodzi o efekty specjalne nie spotkacie nigdzie indziej, to jest niezaprzeczalny fakt. Ciekawe co po „Oceanie Bieli” będzie motywem przewodnim Sensation, pod względem ilości atrakcji trudno będzie przebić tegoroczną scenografię. I jeszcze jedno: ludzie. Efekt koloru białego to jedno, ale to szalona zabawa powoduje gorącą atmosferę i poczucie, że jesteśmy na dobrej imprezie. Gdy Tocadisco pokazywał nam karteczkę „Poland Rocks!” zwróciłem uwagę na to, co on: przed samą nie miał po prostu tłumu ludzi ubranych na biało. Na parkiecie i na trybunach dosłownie się kotłowało – nikt nie stał nieruchomo czy delikatnie się kiwając, każdy szalał. Entuzjazm i radość czuć było w powietrzu od samego początku do samego końca.