News

Revolution 2006 – Noc pełna gwiazd.

Były gwiazdy za konsoletą, były gwiazdy rosyjskie na flagach i wizualizacjach, były też neonowe gwiazdy umocowane na tle ekranów. Czy była rewolucja? Pod paroma względami tak. Revolution 2006 to była pierwsza tego typu „tematyczna” impreza. Wątek rosyjskiej rewolucji najpierw pojawił się na plakatach i w reklamach radiowych (ciekawe kiedy ostatnio polskie rozgłośnie grały reklamę prawie całą po rosyjsku?). Na samym początku Revolution mieliśmy do czynienia ze spektaklem iście teatralnym, z aktorami przebranymi całkiem porządnie za Lenina i kilku rosyjskimi żołnierzami z karabinami. Żołnierze chodzili po scenie jakby właśnie wyszli z okopów, a na telebimach oglądalismy rosyjskie kroniki filmowe z chórem w tle. Całą imprezę, a później poszczególnych DJ zapowiadał krótki film z mężczyzną ucharakteryzowanym na Lenina – wyglądało to naprawdę ciekawie i profesjonalnie. Filmy oglądaliśmy jednocześnie na trzech ekranach, jeden był nad konsoletą, dwa po bokach. Nowym elementem były trzy neonowe konstrukcje w kształcie gwiazdy, które tworzyły wielokolorowy trójkąt, dostarczając wielu wizualnych atrakcji. Wokół ekranów były jeszcze diodowe paski, które nie pojawiły się od samego początku – podobnie jak w przypadku laserów, które pokazały się w pełnym składzie po dwóch godzinach Revolution. To właśnie pod względem laserów najbardziej można mówić o rewolucji – o 10 laserach jeszcze niedawno temu byśmy nawet nie marzyli. Porównania z Qlimax być może są trochę na wyrost, ale faktem jest, że taka ilość laserów razem z trzema wielkimi neonowymi gwiazdami, diodowymi paskami i wizualizacjami robiła na ok 6-tysięcznym tłumie piorunujące wrażenie. Nagłośnienie zgodnie z oczekiwaniami było takie jak za poprzednimi razami czyli jak dla mnie wymarzone. Prawdopodobnie nikomu nie było za cicho, każdy dźwięk (w odpowiednim miejscu) słychać było idealnie.


 




Pierwszą gwiazdą za konsoletą był znany doskonale klubowiczom Cez Are Kane. Ceź tym razem postawił na mało znany repertuar. Rok temu, gdy poprzedzał Antoine’a Clamarana, serwował bardzo energetyczną mieszankę house, pumpin’-house i electro-house, tym razem było zupełnie inaczej. Najkrócej rzecz ujmując, był to house z elementami progressive house i ..trance! House’owe beaty plus trancowe motywy klawiszowe. Tuż przed końcem seta usłyszeliśmy tribalowo-progesywną wersję „Silence” Delerium. Była też światowa premiera dwóch numerów, które Cez Are Kane stworzył razem z The Brothers Funk. Mnie osobiście set Cezia bardzo przypadł do gustu, choć opinie klubowiczow są bardzo różne – trudno jednak, żeby było inaczej, skoro zamiast przebojów na rozgrzewkę dostaliśmy muzykę ambitną, momentami bardzo psychodeliczną.


 


Od godziny 21:30 do samego rana mieliśmy już do czynienia z muzyką trance. Trancowy wieczór rozpoczął John Askew – jeszcze u nas nieznany, utalentowany młody Brytyjczyk, który w swoim kraju zyskał już miano jednego z najciekawszych trancowych producentów. Ostatnio wydał potrójny (!) album, o którym dużo pisały branżowe magazyny na całym świecie. Kilka fragmentów tego wydawnictwa mogliśmy podziwiać w Arenie, a set Askew zebrał dobre recenzje. Dobre, ale nie znakomite, bo też muzyka Anglika była chyba ciut za mało chwytliwa. Z wyjątkiem początku seta „Shockwaves” Martina Rotha, Askew grał płynący, delikatny trance. Pojawiło się dużo bardzo ciekawych dźwięków, nie wszystkie jednak nagrania były genialne, słyszałem opinie, że set był „niewyraźny” i chyba jest w tym dużo prawdy.


 



Podczas seta Johna Askew świeciły 2 kolorowe lasery i niewiele świateł. Wszystko zmieniło się, gdy na scenie pojawili się Ernesto i Bastian. Arena oszalała przy pierwszych dźwiękach „Dark side of the Moon” – najpierw pojawił się sam wokal, Ernesto zaczął go zapętlać, a w międzyczasie pojawiło się 8 dodatkowych laserów. Mieliśmy zatem 2 lasery po bokach sceny i 8 zamontowanych tuż nad i tuż pod sceną. Po mocnej wersji ich największego przeboju usłyszeliśmy tribal-trancowy remix „It’s a shame(reformation)” Talk Talk. Generalnie holenderski duet skupił się na trancowych remiksach znanych przebojów – była też nowa wersja „Boys and Girls” z repertuaru Blur, było też „Friend of Foe” z repertuaru..Tatu! – wg wielu jedno z dwóch nagrań, które nie powinno było się w ich secie pojawić. Momentami jednak miało się wrażenie, że słuchamy gwiazdy wieczoru – Ernesto i Bastian mieli znakomity kontakt z publicznością, dosłownie skakali za konsoletą (co raz skończyło się przeskoczeniem płyty), zagrali też 3 numery, przy których euforia sięgnęła zenitu – najpierw „Monotone” Marcela Woodsa, potem „Red Blue Purple” Marco V i „Playmo the 2nd” Barta Claesema czyli Barthezza. Dodajmy, że Bastian (który jest odpowiedzialny za produkowanie) przez cały występ stał przy klawiszach i dogrywał różne dziwne dźwięki, czasami pomagał koledze miksować.. Był to więc swoisty live-act. Jeśli chodzi o samą muzykę, to była raczej zaskoczeniem, ponieważ po twórcach „Dark side of the moon” spodziewaliśmy się raczej dźwięków delikatniejszych.



Phynn nie zaskoczył muzyką – znany jest z produkowania i grania pięknego uplifting trance i taki też repertuar zaprezentował. Zaczął od Perasmy „Swing 2 harmony”. Potem dla młodego protegowanego Tiesto nadeszły ciężkie chwile – najpierw niepłynnie przeszedł w swój największy przebój „Lucid” (jak on wspaniale brzmi na potężnym nagłośnieniu!), kolejny wchodzący kawałek zaczął przeskakiwać, więc trzeba było go szybko wymienić na nowy i zagrać od samego początku.. Do końca seta pech go już nie prześladował – była jego wersja „Adagio for strings”, był remix „Praiseworthy tunes” Kay D, „Sattelite” Oceanlab i wiele innych cudowności. Phynn doskonale spełnił rolę Menno de Jonga z EnTrance – zagrał zdecydowanie najpiękniejsze nuty tej nocy. Jemu również się w Arenie podobało „Impreza była doskonała, fantastyczny tłum i niesamowite efekty wizualne!” – to jego opinia.


 


Potem na 5 minut pojawił się DJ Kris, który zaprezentował premierowo hymn tegorocznego Sunrise, życzył wesołych świąt i zaprosił najwytrwalszych na swojego seta na godzinę szóstą. Zapowiedział też „blondyna z Kołobrzegu” czyli Johana Gielena. Kolejny już występ tego pana w Polsce i kolejny wspominany jako najlepszy! Johan w wywiadzie powiedział mi, że „jestem ciągle na topie głównie przez to, że mam świetny kontakt z ludźmi”. Jest w tym dużo prawdy, ale nie zapominajmy, że Gielen gra bardzo specyficzną muzykę. Bardzo ostre, syntetyczne bity przez większość nagrania, a w środku piękne zejście, po którym wraca suchy bit już bez melodii.
Zagrał dużo nagrań zupełnie nieznanych (ich wspólna cecha: ostre bity i długie narastanie wręcz stworzone do eksploatowania stroboskopów), ale też sporą porcję znajomych dźwięków: najnowszy singel Johana „Physical Overdrive” w wersji Akatishia Tribal Mix (oryginalną wersję pod nazwą Ijojs grywał prawie rok temu Tiesto), były nowe wersje „Lethal Industry”, „Children” Roberta Miles’a i „Power of Love” Frankie Goes to Hollywood. Usłyszeliśmy też znany na pamięć remix „Sosei” autorstwa F&W, podczas której Johan wdrapał się na konsoletę, a także „Cherry Blossom” Marcela Woodsa, przy którym cała Arena dosłownie zwariowała – Gielen również, bo wybiegł poza konsoletę i podbiegł do ludzi, skakał i witał się ze stojącymi najbliżej..


 



Podobnie jak wcześniej Ernesto z Bastianem, Sander Van Doorn również zaczął od samego wokalu z jego największego hitu „S.O.S.”. Słyszałem zarzuty, że grał zbyt monotonnie, choć przez godzinę słyszeliśmy rzeczy bardzo różne. Przypomnijmy, że Sander nagrywa pod wieloma pseudonimami i za każdym razem jest to inny trance. Podczas Revolution wybrzmiało sporo utworów utrzymanych w stylu Sandera Van Doorna – to właśnie pod tą nazwą osiąga największe sukcesy – brytyjski MixMag uznał ostatnio Holendra za jedną z najważniejszych postaci współczesnego trance. Nie zapomniał jednak o innych swoich obliczach: ostrzejszy trance tworzy jako Sam Sharp, piękniejszy i głębszy jako Purple Haze (kilka lat temu odnosił też sukcesy jako Sandler). Większość propozycji Sandera w Arenie należała do raczej mrocznych, był jego „Pumpkin”, był jego remix „Control Freak” Armina Van Buurena, znalazło się też miejsce dla „Advanced” Marcela Woodsa (przez pewien czas w remiksie Filterheadz), „Mary go wild” Rona Van Den Beukena i dwóch syntetycznych, electro-trancowych nagrań, które równie dobrze mogłyby znaleźć się w secie Johana Gielena. W przeciwieństwie do Johana, bardziej był skupiony na muzyce i miksowaniu niż na publiczności i zabawie.


 


Jeśli ktoś oczekiwał, że Marcos uspokoi atmosferę, to musiał się zmartwić, bo nic takiego się nie stało. Pochodzący z Anglii twórca pogodnych trancowych kompozycji sprzed kilku lat chyba już zapomniał o swojej przeszłości i zaserwował nam muzykę dość podobną do poprzedników. Części seta niestety nie słyszałem, ale na pewno była jego najnowsza produkcja „Ad Infinitum”, która ma ukazać się w maju, był G-Spott i kilka wariacji na temat „Red Blue Purple” Marco V, zresztą bardzo ciekawych. Sam Marcos po Revolution był zachwycony – powiedział „Great production! I loved every minute”.


 


Ostatnie trzy godziny należały do DJ krajowych. Najpierw pojawili się Kalwi & Remi, zaczęli od hymnu Rosji w wykonaniu Chóru Alaksendrowa, a potem napięcie już tylko rosło. I to dosłownie, bo poznański duet nie oszczędzał pozostałych jeszcze w Arenie klubowiczow. Rosło też tempo i charakter muzyki – najpierw „Tibet” Clokx w wersji DJ Spoke, „Bigger Palace” Peetu S i „Revolution” czyli wspólną produkcję Kalwiego i Remiego z Holendrem Johnem Marx’em, potem m.in. „Symphony” Derler & Klitzing, „Train” Fabio Stein, „Kennetic” Mac Zimms i „Casino” NuNRG.



Jay Bae zaczął oczywiście od hymnu Revolution własnego autorstwa, potem było coraz ciężej i coraz ciekawiej jednocześnie. Kolejny dobry, mocny set tej nocy. Na początku brzmienia przypominające dokonania Jochena Millera, kilkanaście minut później „Blah Blah Blah On The Radio” i „odpowiedź na adagio for strings” czyli „Imagenetic” Deepvoices w wersji Maca Zimmsa, ostatnie 20 minut to już ostre bity, mroczne klimatyi dużo energii. Powrócił też Sander Van Doorn i jego remix „Squelch” TDR.


Na zakończenie zgodnie z zapowiedzią sprzed kilku godzin pojawił się DJ Kris, ale nie sam. Do końca Revolution 2006 grał razem z DJ Tiddey’em. Usłyszeliśmy m.in. niepublikowane wcześniej nagranie 4 Strings „Jewel”, „Bling Bling”” Van Doorna i „Mary go wild” Van Den Beukena, a także nowy utwór Tiddey’a „Close Day”.


To właśnie pod tym jeszcze względem Revolution 2006 było rewolucyjne: wszyscy polscy DJ zagrali przynajmniej jeden swój własny utwór: Cez Are Kane nawet dwa (owoce współpracy z The Brothers Funk „Fire in the sky” i „Airwalker”). Revolution 2006 zakończyło się oczywiście rosyjskim akcentem o 7 rano. Po 10,5 godzinach prawdziwego bomardowania wszystkich zmysłów, z czym świetnie poradziła sobie znakomita, w większości mocna i energetyczna muzyka trance. Oczywiście nie tylko muzyka. Tak intensywne atrakcje wizualne nie zdarzają się co dzień czy co tydzień. Takiego widowiska z tyloma laserami i wizualizacjami nie organizuje się nawet z okazji dni miast czy sylwestra 🙂 I co najważniejsze świetnie się przy tym słucha ciekawej muzyki na światowym poziomie. Gdybym miał swoje odczucia ująć jednym zdaniem, zacytowałbym Marcosa „I loved every minute”.


tekst: zokratez
fot. krzysztofkt




Polecamy również

Imprezy blisko Ciebie w Tango App →