Recenzja 'Invol2ver’
Wreszcie! Po ponad roku nieustannych plotek, domysłów, po kilkukrotnym odkładaniu daty premiery ukazała się kontynuacja słynnego „Involvera”. Sasha kazał czekać zniecierpliwionym fanom aż cztery lata. O tym, jak duże było to zniecierpliwienie i jak podsycały je ostatnie wydawnictwa empire nie trzeba chyba mówić, ale przypomnijmy.
Latem 2004 roku ukazała się pierwsza część „Involvera”. Już od momentu publikacji toczono dyskusje na temat tego, jak odbierać tę płytę. Czy bardziej jako kompilację? Czy może już jak autorski album? Sasha nie ograniczył się wyłącznie do skompilowania wybranych utworów bądź niewielkiej weń ingerencji. Dokonał wręcz reinterpretacji każdego z nich, wprowadzając wówczas swego rodzaju novum. Niedawno, w jednym z wywiadów, Charlie May (z duetu Spooky), który współpracował z Sashą nad każdą z części „Involvera” mówiło tym zabiegu tak: Przed albumami stawiano trudne zadanie każąc im konkurować z niezliczoną ilością kompilacji. My zawsze uważaliśmy, że te dwa elementy powinny zostać połączone, skupiając w sobie wszystko – komponowanie, remiksowanie, jak i miksowanie. Przełomowa była premiera Abletona, ponieważ niespodziewanie zaczęliśmy używać tego samego narzędzia zarówno w klubie, jak i w studio. Fascynujące było to, jak nagle wszystko stanęło na głowie.
W ciągu czterech ostatnich lat, jakie upłynęły od premiery pierwszej części, wiele się w karierze Walijczyka zmieniło, choć wciąż niezmiennie jest czołowym didżejem świata. Przede wszystkim daleko ewoluował jego styl. Zmianę sygnatury brzmieniowej najłatwiej było zauważyć obserwując kolejne nowości labela emFire, który wystartował w ubiegłym roku. To właśnie pod tym szyldem ukazują się rezultaty ostatnich prac studyjnych kolektywu COMA – Sashy, Charliego Maya, Duncana Forbesa (obaj – Spooky), Barry’ego Jamiesona oraz Leo Leite. Choć każdy z wymienionych muzyków miał swój wymierny wkład także w „Invol2ver”, to „produkt finalny” firmuje swym artystycznym pseudonimem tylko Sasha.
„Invol2ver” jest wyraźnie różny brzmieniowo od poprzedniej części, co w obliczu wcześniej przedstawionych okoliczności zupełnie nie powinno dziwić. Podejrzewam, że wskazówką dla słuchacza miał być już sam tytuł, sugerujący, iż „Invol2ver” nie jest typowym sequelem. Sasha celowo nie nazwał go po prostu „Involver 2”, tym samym uprzykrzając życie nie tylko mnie (o czym przekonać możecie się m.in. tu: http://virus.info/events/2008-09/Interview_CharlieMay.php4 , autor ustawicznie gubi drugą literę „v” w tytule). Album rozpoczyna się mrocznie i intrygująco. Intro Badgera pojawiło się już na innym krążku Sashy – „Fundacion NYC”. W rzeczywistości jest to jeden z nielicznych aliasów artysty. Kolejny utwór „You Are the Worst Thing in the World” zaczyna się bardzo melodyjnie, przypominając tym samym otwierające „Involvera” „Talk Amongst Yourselves” w wykonaniu Grand National. Mimo to sam nastrój zbudowany w obu kompozycjach jest zgoła inny. „Talk Amongst Yourselves” było nagraniem bardzo ciepłym, nie tylko ze względu na partie wokalne. Utwór amerykańskiego duetu IDM jest natomiast wyraźnie skojarzony z nagraniem rozpoczynającym, przez co frapująca, a nawet pesymistyczna otoczka jest w nim jak najbardziej wyczuwalna. Świetny kawałek, którego efekt potęguje przejście w Rone – „Flesh”. Głęboki kick robi wrażenie (http://pl.youtube.com/watch?v=3_nXnx_RKDQ)! I pomyśleć, że techniczne „Flesh”, które nawiasem mówiąc możecie zupełnie za darmo odsłuchać w profilu artysty na last.fm, w wersji oryginalnej brzmi tak niepozornie, acz niewątpliwie pięknie. Po kapitalnej sekwencji trzech otwierających album nagrań pora na kolejną ciekawostkę. Ciekawostkę głównie ze względu na to, że „Eclipse” – poza krótkim wstępem Badgera – jest pierwszym autorskim nagraniem Sashy w tej serii. Tuż po nim pojawia się kolejny utwór, który bazuje na tym samym zabiegu. Oba bowiem zawierają krótkie, przypominające szepty sample wokalne. W „Eclipse” zawarto fragment utworu „Be Here Now” wielokrotnie nagradzanego amerykańskiego muzyka – Raya LaMontagne’a, zaś w następnym „Lowlife” – „High Life” (udana gra słów) szerzej nieznanego Adama Parkera. Niestety nie jest już tak ciekawie pod względem muzycznym, przez co uważam, że oba nagrania w połączeniu stanowią najsłabszy – lecz nie słaby (sic!) – „moment” płyty. Choć przyjemnie bujają (szczególnie „Lowlife”), to wyraźnie czegoś im brakuje. To coś ma na pewno w sobie „Midnight” Charliego Maya, stanowiące zaledwie trzyminutowy przerywnik, tylko trzyminutowy i tylko przerywnik. Myślę, że warto byłoby je wyeksponować kosztem „Eclipse”. Za to ani sekundy nie można żałować „Arcadii” Apparat, w którym śpiewa sam jego autor, czyli Sascha Ring. Remiksowi daleko do sielskiego, choć też nieco tajemniczego charakteru odsłony oryginalnej. W ten sposób budowana jest niepewność towarzysząca kolejnemu nagraniu – „That You Might” Home Video, a która wprost eksploduje wraz z pierwszymi dźwiękami „Destroy Everything You Touch”. Spotkałem się z jedną, dość przewrotną opinią, iż tak wspaniałego nagrania jak kawałek Ladytron po prostu nie da się zepsuć. Tak, ale taki utwór to również wyzwanie, jakim jest stworzenie (co najmniej) równie atrakcyjnej interpretacji. Misja udana, choć wciąż chętniej słucham wersji Ladytron. „Destroy Everything You Touch” ma w sobie najwięcej energii ze wszystkich zawartych na „Invol2ver” nagrań. Od początku pętla perkusyjna niesamowicie „wkręca” niczym w nieśmiertelnym „Belfunk” z „Xpander EP”. Po ognistym punkcie kulminacyjnym emocje studzi „Couleurs” M83 z dobrze przyjętego albumu „Saturdays = Youth”. Zremiksowany, pierwotnie shoegaze’owy utwór – podobnie jak „These Days” na „Involver” – jest zarazem podkładem dla znakomitej części równie znakomitych poczynań wokalnych Thoma Yorke’a w „The Eraser”. Emocje i wrażenie, które wywołuje następne nagranie – „3 Little Piggys” zbliżone są do tych, jakie wywoływane są na widok samego tytułu. Nagranie pełne pozytywnych, powodujących uśmiech na twarzy, wibracji, które transferowane są wprost do zamykającego album kawałka – „Sometimes I Realise”. Urzeka przede wszystkim ciepły bassline jak we wcześniej wspomnianym „Talk Amongst Yourselves” Grand National.
Długo można by rozważać na temat stylów, w jakich utrzymany jest album. Najogólniej rzecz biorąc jest to zaktualizowane brzmieniowo połączenie progressive i tech house’u, choć nie brakuje też wpływów techno czy nawet dawnego oblicza progressive trance – głównie, a może wręcz wyłącznie za sprawą podobieństwa „Destroy Everything You Touch” do „Belfunk”. Niezależnie od tego, jak wiele toczyłoby się na ten temat słownych batalii, wygląda na to, że najmniej zainteresowany nimi jest sam zainteresowany. Sasha nie raz podkreślał, iż zupełnie nie zależy mu na stylistycznym zaszeregowaniu. Bez względu na to, na którą półkę w sklepie muzycznym trafiłby ten album, najważniejsze jest to, iż stanowi gwarancję, że poświęcony mu czas nie będzie stracony. Trzeba przy tym zaznaczyć, że tym razem nie udało się uniknąć kilku słabszych punktów. Autorskie nagrania Sashy dość niespodziewanie prezentują się mniej okazale niż jego ostatnie single w labelu emFire. Gdyby nie muzyczny koncept, zastanawiałbym się, czy na pewno udało mu się być o krok przed podążającymi za nim fanami, na czym mu tak bardzo zależy.
Sasha – „Invol2ver”
01. Badger – „Intro”
02. Telefon Tel Aviv – „You Are The Worst Thing In The World”
03. Rone – „Flesh”
04. Sasha vs. Ray LaMontagne – „Eclipse”
05. Sasha vs. Adam Parker – „Lowlife”
06. Charlie May – „Midnight”
07. Apparat – „Arcadia”
08. Home Video – „That You Might”
09. Ladytron – „Destroy Everything You Touch”
10. M83 – „Couleurs”
11. Thom Yorke – „The Eraser”
12. Sasha – „3 Little Piggys”
13. Engineers – „Sometimes I Realise”