Płyta tygodnia: John 00 Fleming
Jesteśmy trochę spóźnieni, ale w tym przypadku „lepiej późno niż wcale”. W końcu sam Fleming też mocno spóźniony, wydać pierwszy album po ponad 20 latach prężnego funkcjonowania w trancowym biznesie? To chyba rekord wszech czasów.
W zeszłym tygodniu prezentowaliśmy Wam fragmentu ostatniego wywiadu z Johnem, tym razem polecamy Wam z czystym sumieniem album „Nine Lives”, nad którym Fleming pracował przez ostatnie miesiące i lata. Po jego częstych ostatnio atakach na reprezentantów dzisiejszej sceny i ogólny klimat panujący w trancowym świecie, na pewno wielu tego albumu słuchać będzie podwójnie uważnie. Czy własny autorski album Fleming to płyta, która może coś zmienić? I przede wszystkim – czy faktycznie jest tak dobra, że usprawiedliwia wszystkie jego narzekania? Czy jest krokiem milowym, świeżym powiewem, a może nawet jakimś przełomem?
Trudno powiedzieć, pewnie nie będzie, bo się nie przebije aż tak szeroko, jak na to zasługuje. Ale koneserów dobych brzmień na pewno zdobędzie. Jest tak urozmaicona i intrygująca w tak wielu miejscach, że mogłaby być kompilacją utworów wielu wykonawców. Rozpiętość stylistyczna, jak się można było spodziewać, od elektronicznych zabaw, breakowych akcentów, po progresywny trance i psy-trance. Mocno słychać początki trance’u, melodie są albo zadziorne albo melancholijne, czasem zahaczają o motywy orientalne.
Pierwsze wrażenie, jakie miałem w trakcie słuchania to takie, że to album, który nie ukazał się dzisiaj, a co najmniej kilka lat temu, może nawet kilkanaście? Zapewne o to też Flemingowi chodziło – nawiązuje tu do czasów, w których jego zdaniem wszystko jeszcze było na miejscu. Nie ma więc „przebojów”, nie ma „modern trance’u”, niewiele tu teraźniejszości. Czy to może przeszkadzać w odbiorze? Tylko tym, którzy od albumów oczekują jednak czegoś wybiegającego w przyszłość. Tu raczej mamy przeszłość, ale za to jaką! Polecamy.