Płyta tygodnia: Guy J
Nowy album kozaka z Izraela mieszkającego w Belgii zlądował! Pisaliśmy już o nim pięknie w zapowiedzi, już wtedy na podstawie fragmentów wiedzieliśmy, że będzie to wydawnictwo godne polecenia każdemu, kto kocha muzykę elektroniczną.
To prawdziwa gratka zarówno dla tych, którzy uwielbiają dobre, taneczne rytmy (CD 2), jak i bardziej wysmakowaną i klimatyczną elektronikę do słuchania (CD 3). Jest też coś dla didżejów (CD 3)…Jak pisałem w zapowiedzi: „Szykuje się prawdziwa uczta dla fanów progresywnej, pełnej uczuć i nieziemskiej atmosfery muzyki elektronicznej! „Tysiąc słów” prawdopodobnie nie wystarczy, żeby opisać klimat i głębie nowego dzieła Guy’a J”.
Nam musi starczyć, bo tak długich recenzji nie produkujemy. Zacznijmy od końca, od CD 2 (trzecia płyta to club mixy). Czyli od płyty z muzyką taneczną. Już „Doves” pokazuje, że słowo „magiczne” pasuje do Guy’a jak ulał. Do tego można by dorzucić jeszcze słowo „mroczne”. Łuny syntezatorów w połączeniu z subtelnym beatem wprowadzają w pierwszy trans. Będzie ich więcej!
W „Limbo” Guy pozwala na chwilę przysnąć, jednocześnie pokazując swoją słabość do deep-house’u. Kawałek jest lekki jak piórko, pełen plam i uspokajających dźwięków. W podobnej tonacji utrzymany jest jeszcze „Easy as can Be” – nieco dynamiczniejszy, ale nieznacznie. Stopniowanie napięcia zdecydowanie udało tu się uzyskać: w„My Thought on You” nie ma już deepu, wchodzimy do świata klasycznego progressive’u, który pęcznieje wraz z kolejnym „Sahara”. Nastrój nadal rozmarzony, ale więcej basu, więcej energii.
Idealnym zwięczeniem tego przechodzenia na kolejne stopnie jest technicznie pędzący „Teva”, po którym następuje uspokojenie w postaci wokalnego „No Under But You”. „Heliscope” zaskakuje (w kontekście poprzedników) pompującym klawiszem, ale można uznać, że dopiero tutaj dochodzimy do przystanku znanego nam wcześniej jako „Muzyka Guy’a J”. „Personal Haze” i „Azimuth” utrzymują ten klimat i poziom – aż chce się powiedzieć „na to czekaliśmy!”. Bardziej wesoło robi się w „I Lost My Head”, a na koniec … oczywiście coś bez beatu, outro w stylu Jean-Michela Jarre’a.
I tu dochodzimy do człowieka, z którego twórczością kojarzy mi się prawie całe CD 1. Zapewne można by tu znaleźć wiele innych inspiracji (Vangelis, Tangerine Dream, tysiące wykonawców i składanek z chill outem etc.), ale dla mnie to wszystko Jarre. Może dlatego, że nasłuchałem się tego pana w życiu co niemiara i jako pierwszy przychodzi mi na myśl, gdy mam do czynienia z klawiszowymi pasażami bez beatu, z syntezatorami malującymi w powietrzu przede mną ciekawe wzory…
Nie jest jednak CD 1 pozbawione miarowej perkusji – co więcej, zawiera chyba dwa najszybciej wpadające w ucho kawałki w całym tym dwupłytowym zestawie. Mam na myśli śliczny „I Lost My Head” (to chyba ciągle o miłości? Jak wiele wyżej wspominanych tytułów?) i „Electric Tale”, który wchodzi w głowę i biodra od pierwszego clapa. Melancholijny, ale dynamiczny„Stay Cow” i połamany „Fly” (sorry, ale znów słyszę Jarre’a) też spokojnie mogłyby się wpasować w CD 2.
Trzeba dać tej płycie trochę czasu, trzeba z nią trochę „pochodzić”, a wtedy ma szansę stać się jedną z ulubionych pozycji. Wielki plus za muzyczny rozstrzał, który nie spowodował tu niespójności i bałaganu. Słychać, że to robota jednego człowieka. Robota momentami mistrzowska.