Pleasure Island 2011 – relacja!
„Czechy przeżywały dziś najgorętszy dzień roku. Niemal we wszystkich województwach kraju temperatury przekraczały 30 stopni Celsjusza. (…) W praskim Klementinum, gdzie pomiary temperatury prowadzi się nieustannie od 1775 roku, padł kolejny rekord: zarejestrowano 31,9 stopnia Celsjusza, czyli najwięcej od 1982 roku.”
Takie informację można było przeczytać w przeddzień wyprawy na Pleasure Island. Była to doskonała wiadomość nie tylko dla mnie ale dla wszystkich, którzy wybierali się do naszych południowych sąsiadów. Sobotni poranek zdawał się być doskonałym potwierdzeniem, przypuszczeń o świetnej pogodzie, która miała nam towarzyszyć podczas zabawy w Czechach. Tak się niestety nie stało, o czym wspomnę za chwilę.
Miałem przyjemność wybrać się na PI – zorganizowanym przez jednego z naszych forumowiczów – autokarem. Kilka minut po godzinie dziesiątej, przy autokarze zaczęli gromadzić się pierwsi klubowicze. Wyjazd z Wrocławia zaplanowany był na godzinę 10:45 i przebiegł zgodnie z planem. Na początku podróży niemal wszyscy byli nieco zaniepokojeni dość słabo wydajną klimatyzacją, która dopiero po dłuższym czasie zaczęła przynosić lekką ulgę, wygrywając z wysoką temperaturą panującą w autobusie. Po mniej więcej półtora godzinie na niebie zaczęły pojawiać się ciemne chmury, które przypomniały mi słowa meteorologów „…upały mają skończyć się w czasie weekendu. Nad terytorium Czech nadciąga fala chłodnego powietrza, która przyniesie burze i deszcze.” Po przekroczeniu granicy nie miałem już wątpliwości – to był koniec dobrej pogody. Gdy dotarliśmy na miejsce przywitał nas deszcz, wiatr i wszechobecne – złowrogo wyglądające – chmury.
Impreza odbywała się na terenie lotniska nieopodal miejscowości Rudnice. Na widok trawiastego i podmokłego terenu przypomniało mi się Creamfields 2008 w Polsce, na którym to, ludzie tonęli w błocie. Zastanawiałem się, jak będzie wyglądało to miejsce nad ranem jeśli już na samym początku było tak grząsko. Wejście na teren imprezy przebiegło płynnie, bez większych kolejek. Pierwszą rzeczą, która przyciągnęła mój wzrok, był znajomy widok pasiastych namiotów z Global Gathering czy Creamfields. Było jednak coś co odróżniało je zdecydowanie od tych, które widziałem w Polsce. Były co najmniej dwa, a może nawet trzy razy większe!
Zanim udałem się do jednego z nich postanowiłem rozejrzeć się najpierw po całej okolicy. Po chwili zdałem sobie sprawę jak doskonale rozplanowane zostało rozmieszczenie wszystkich obiektów. Stojąc tuż przy wejściu w zasięgu wzroku miałem wszystkie sceny. Były rozmieszczone jak wachlarz z kart. Począwszy od lewej aż, po moją prawą stronę. Wszystkie punkty gastronomiczne, chill-strefy, sklepy i atrakcje były rozmieszczone symetrycznie w środkowej części imprezy, co dawało jeszcze większe poczucie ładu i porządku. Wystarczyło raz spojrzeć na mapkę lub przejść się po całej okolicy aby zapamiętać gdzie co jest.
Pierwszym punktem do którego się udałem, był sklep z żetonami. Cena jednego żetonu wynosiła 40 koron czyli około 7zł. Za jeden żeton można było kupić np. jedno piwo, wodę mineralną, hot-dog’a , gotowaną kukurydzę lub za 1,5 żetonu miskę makaronu z mięsem itp. więc nie było tragedii jeśli chodzi o ceny. Oczywiście catering był znacznie obszerniejszy ale myślę, że nie ma sensu bym wymieniał tutaj wszystkie dania i alkohole jakie można było kupić. Z całą pewnością mogę stwierdzić, że catering był na całkiem przyzwoitym poziomie!
Kolejnym punktem mojej wycieczki po Wyspie Przyjemności był namiot Techno Masters Stage, a w nim Brian Sanhaji częstujący ludzi porządną dawką energii. Zagrał miedzy innymi swój „Left off”, którym rozbujał wszystkich bawiących się pod sceną. Byłem bardzo mile zaskoczony mocą nagłośnienia, które pieściło moją klatkę piersiową niskimi częstotliwościami, już od momentu przekroczenia progu tego namiotu, pomimo dzielącej nas około 50-cio metrowej odległości. Wrażenie wywarła na mnie także frekwencja, która była już dość pokaźna mimo – jeszcze dość – wczesnej pory.
Po wyjściu z namiotu TMS, udałem się w kierunku – Pure Trance Stage gdzie za konsoletą królował Ummet Ozcan. Namiot był zapełniony niemal w stu procentach rozentuzjazmowanymi ludźmi z ,którymi Ummet miał bardzo dobry kontakt. Zaserwował sporo własnych produkcji w tym najnowszy kawałek – „Velicity”, który stworzył wspólnie z W&W. Po skończonym secie miałem jednak mały niedosyt gdyż spodziewałem się nieco mocniejszego seta, ale mimo wszystko, było całkiem przyjemnie.
Miejsce Ummeta zajął Jochen Miller, który zaczął bardzo energetycznie, niestety nie słyszałem całego jego seta.
Postanowiłem rozejrzeć się po pozostałych scenach. Po wyjściu z Pure Trance Stage, zahaczyłem na moment o Pleasure Island Main Stage, na której grał Melvin Reese, niestety pod sceną znajdowała się dosłownie garstka ludzi, którym nie straszny był wciąż padający deszcz i ogromne kałuże, które na pewno nie ułatwiały zabawy. Wygląd sceny był bardzo ciekawy. Nie był to klasyczny „prostokąt ze światłami”, ale coś dużo bardziej przemyślanego, coś co kojarzyło mi się nawet trochę z wyglądem scen na Defqon.1. Wiedziałem, że w późniejszych godzinach, po odpaleniu wszystkich „świecidełek” – będzie na co popatrzeć.
Chwilę później, zajrzałem na Reset Hardstyle Stage, gdzie po raz kolejny byłem mile zaskoczony wyglądem sceny. Nie było w niej nic nadzwyczajnego, ale nie była też banalna. Sprawiała wrażenie jakby była skonstruowana ze sterty żelastwa. Panował w niej celowy nieład. Dodatkowo, klimatu dodawały kwadratowe i prostokątne elementy pomalowane w ukośne, żółto-czarne pasy, podobnie jak znaki ostrzegające przed niebezpiecznym obiektem na drodze. Dawały jasno do zrozumienia, że w tym miejscu każdy powinien mieć się na baczności i spodziewać się wszystkiego. Dowodem na to był set Chain Reaction, który nie oszczędzał ludzi, serwując im doskonałą porcję hardstylu. Oczywiście nie mogło zabraknąć MC, który wywiązywał się ze swojego zadania doskonale.
Po wysłuchaniu kilku kawałków od Chain Reaction postanowiłem zajrzeć, na dwie pobliskie sceny – tj. Fabric Stage oraz Playa & Party In House. Nie spodziewałem się tłumów i nie myliłem się. Jak to zwykle bywa, mniejsze sceny świeciły pustkami i tylko od czasu do czasu przewijały się nieliczne osoby, tudzież fani lub znajomi grających. Dodatkowym utrudnieniem w pozyskaniu publiki przez grających były ogromne kałuże, które pomimo zadaszenia powstały na samym środku „densflorów”.
Na szczęście, ludzie z obsługi spisali się na medal, byli na tyle przygotowaniu, że po kilku chwilach zorganizowali specjalne maty, którymi przykryli większą cześć podmokłego terenu. Był to kolejny ogromny plus dla organizatora tej imprezy.
Po wizycie w tej części Wyspy Przyjemności wróciłem do namiotu Techno Mistrzów, gdzie grał Nic Fanciulli. Załapałem się na końcówkę jego seta i bardzo żałowałem, że tylko końcówke. To była wyśmienita mieszanka dobrego bujającego techno / tech-house’u. Niestety wszystko co dobre szybko się kończy i chwilę później Fanciulli dziękował publice za doskonałą zabawę i entuzjazm.
Następnym punktem przy którym się zatrzymałem była scena Głowna, na której grał Moguai, który niestety nie zaskoczył mnie niczym szczególnym. Co oczywiście nie oznacza, że zagrał słabego seta. W przeciwieństwie do Melvina Reese – Moguai miał ogromną publikę, która reagowała z ogromnym entuzjazmem niemal na każdy kolejny kawałek jaki grał.
O tej godzinie i przy takiej gwieździe, kałuże i błoto nie były już prawie dla nikogo problemem. Mimo to służby porządkowe pracowały na pełnych obrotach dowożąc na bieżąco , kolejne maty aby zaradzić efektom intensywnych opadów.
Po mniej więcej połowie seta Moguai’a wróciłem na scenę Pure Trance aby posłuchać, jak radzi sobie Sied van Riel. Był to bardzo pozytywny, pełen niesamowitej energii i przyjemnych melodii – set. Strzałem w dziesiątkę okazał się zagrany przez Sieda kawałek Ferrego Corstena – Punk, po usłyszeniu którego, ludzie oszaleli – podobnie z resztą było ze mną. Po zakończeniu seta, Sied zszedł do publiczności, z którą rozmawiał, robił sobie zdjęcia i rozdawał autografy przez dobre 15 minut.
Jego miejsce mieli zająć Aly & Fila, ale ich nie było. Jak się później okazało, tak mi się tylko wydawało. Co prawda był tylko jeden z nich – Aly, ale go zupełnie nie poznałem i przez dłuższą chwilę myślałem, że Aly i Fila się spóźniają i gra ktoś w zastępstwie za nich. Tak czy owak, nie zostałem na jego seta.
Postanowiłem wrócić do „techno-namiotu”, w którym ciężkim technicznym beatem raczył nas Chris Liebing. Stojąc dość blisko sceny przekonałem się po raz kolejny na własnej skórze o doskonałej mocy nagłośnienia. Dziwną rzeczą jaką zauważyłem, był natomiast owinięty folią kontroler, na którym grał Chris. Po chwili poczułem, jak coś kapie mi na głowę. Okazało się, że namiot w niektórych miejscach przeciekał stąd folia na kontrolerze Chrisa.
Świetnie się bawiłem podczas całego seta. Bardzo miłym zaskoczeniem była obecność bardzo wielu Polaków pod sceną, przez co czasami zapominałem, że jestem w Czechach. Jednak brak buractwa oraz wszechobecna życzliwość i kultura bawiących się przypominała mi, że jednak nie jestem na rodzimym evencie. Przy okazji chciałbym mocno zaznaczyć, że był to kolejny, bardzo duży plus tej imprezy.
Po świetnym secie Chrisa Liebinga, przyszedł czas na Josepha Capriatiego, który jak się okazało był dla mnie setem imprezy. Joseph dosłownie powalił mnie na kolana. Niesamowita moc i dynamika, świetny klimat i bardzo dobry kontakt z publiką w połączeniu z rewelacyjnym nagłośnieniem i doskonałym doborem utworów sprawiły, że namiot omal nie wykipiał! Dawno się tak dobrze nie bawiłem.
Gdy wybrzmiał ostatni kick zagrany przez Josepha, rozległy się gromkie brawa, chwilę później próbowałem wydostać się z namiotu bez zaliczenia gleby, przeprawiając się przez morze błota jakie powstało przed wejściem do namiotu. Na szczęście udało się wyjść, bez szwanku. Gdy byłem na zewnątrz, zauważyłem tłum ludzi skupiony w jednym miejscu. Podszedłem bliżej. Okazało się, że wszyscy ogrzewali się przy ognisku. Był to doskonały pomysł ze strony organizatorów. Nad ranem było już bardzo zimno i pomysł z ogniskami był strzałem w dziesiątkę!
Po krótkiej przerwie na regenerację siły przy ognisku, udałem się do namiotu Pure Trance, w którym od kliku minut grali W&W. Muszę przyznać, że prócz doskonałego seta, i niewiarygodnego kontaktu z publiką, Holendrzy oczarowali mnie perfekcyjnym stylem miksowania. Nie mogłem wyjść z podziwu jak idealne przejścia wykonywali między kawałkami. Stojąc zaraz obok nich i obserwując jak doskonale się bawią razem z publiką prezentując petardy własnej produkcji jedna po drugiej – myślałem sobie! To naprawdę prawdziwi artyści!
Występ W&W był dla mnie praktycznie ostatnim punktem tej imprezy, co prawda zajrzałem jeszcze na chwilę na scene Reset Hardstyle na set Angerfist i do namiotu Techno Masters na Cariego Lekebusha, ale brakowało mi już sił. Postanowiłem dołączyć do ogniskowego towarzystwa.
Reasumując całą imprezę…
Jestem pod ogromnym wrażeniem i gdyby nie pogoda, która narobiła sporo problemów z podłożem nie mógłbym powiedzieć ani jednego złego słowa o tej imprezie. Doskonała organizacja i rozmieszczenie scen, bardzo dobry catering, świetne nagłośnienie, pomysłowy wygląd scen, przestronne namioty, pełna kultura i pozytywne nastawienie bawiących się, a przede wszystkim muzyka na najwyższym poziomie!
Z całą pewnością! – Pleasure Island to idealna nazwa dla tej imprezy, która w 100% oddaje klimat tego eventu.