’Ostatnio wolę delikatniejsze dźwięki’ – Martin Buttrich dla Euphorii
O Martinie Buttrichu możnaby pisać i pisać. Nic dziwnego, że nie możemy się go nachwalić – w końcu niewielu jest artystów, którzy zasłużyli sobie na to tak bardzo jak on. Dlaczego? O wyjściu z podziemi człowieka, którego zdjęcia w Internecie policzyć możemy na palcach jednej dłoni przeczytacie w zapisie wywiadu udzielonego dwa tygodnie temu w Euphorii.
Hunter, Full Clip – minęło kilka lat… Co się u ciebie zmieniło od tego czasu? Nowy album sugeruje, że sporo…
Pomyślmy… Szczerze mówiąc chyba niedużo. Od kilku lat więcej gram, muzycznie jednak nie.
A moim zdaniem jest głębiej…
Wszyscy przechodzimy zmiany i różne fazy, czasem lubimy czerwień, czasem czerń, tu jest tak samo. Chciałem, żeby album był głębszy, ostatnio wolę deepy, albo nazwijmy to delikatniejsze, bardziej przyjazne dla ucha dźwięki. Jednak słuchając nowych EP-ek zdziwisz się. Możliwe, że kolejne rzeczy będą mocniejsze – kto wie, zawsze staram się zmieniać samego siebie, żeby się nie nudzić, zarówno w kontekście jakości brzmienia, jak i stylu muzycznego.
Pracowałeś z wieloma artystami. Brytyjskiemu DJ Magowi wspominałeś, że twoim najlepszym doświadczeniem jest praca z Kelis.
To był piękny moment, bo byłem i jestem jej ogromnym fanem. Ma głos, który według mnie świetnie pasuje do muzyki elektronicznej, poza tym wprowadza dużo innowacji do muzyki elektronicznej, czego nie można powiedzieć o wszystkich artystach R’n’B. Przez lata podziwiałem ją, a potem weszła do mojego studia… Było wiele takich niesamowitych momentów, jak na przykład gdy Tom Jones zaśpiewał moją piosenkę – to było dziwne uczucie.
Widziałem płyty, kawałki, remiksy Timo Maasa, pod którymi nie ma jego podpisu. Jest tylko „napisane i wyprodukowane przez Martina Buttricha”. Wszyscy zastanawiamy się, kto co tak naprawdę zrobił.
Bardzo ciekawe – myślałem, że zapytasz odwrotnie: że mnie nie ma. Zwykle, gdy tworzyłem coś podpisanego jako „Timo Maas Remix”, był to po prostu „Timo Maas Remix” i nic poza tym.
Możesz nam powiedzieć jak to było? Pracowałeś z nim, czy robiłeś po prostu swoje kawałki?
Timo nie jest muzykiem, nie potrafi grać na klawiszach, czy czymkolwiek innym. Zadania były podzielone – on był DJ-em, ja producentem. Nasze imiona znajdowały się na każdej wydanej płycie. Poświęciłem czas, by stał się popularny, skupiając się tylko na tym jednym projekcie. Pracowaliśmy razem przez prawie dziesięć lat, wszystko poszło świetnie – nie ma na co narzekać!
Z Loco Dice było podobnie?
To zupełnie inna historia – on też nie potrafi grać, ale ma wizję, co chce robić.
Czyli Timo nie miał?
Nie powiem nic na ten temat. Dice miał poczucie czego chce, na przykład słuchał brzmienia, które wybrałem i mówił: to nie ja. Ma pomysł na siebie – to wielka różnica między Loco Dice a Timo. To już przeszłość, trzy lata tworzę sam i szykuję się na przyszłość.
Jesteś szczęśliwy, że robisz coś, czego nie robiłeś wcześniej? Jesteś wreszcie w centrum!
Bycie na scenie zawsze przyciąga więcej uwagi publiki, dziennikarzy…
Kolejne wywiady…
Ważnym było dla mnie zobaczyć, co wyjdzie z samotnej pracy nad własnym krążkiem w studiu. Mogłyby powstać jego różne wersje, ale wyszedł homogeniczny, głęboki materiał. Nigdy nie ma dość miejsca by wyrazić całego siebie. Musiałem podjąć decyzję i wybrać tylko dziesięć utworów. Jest to ekscytujące, ale – może zabrzmi to nieco chłodno – od strony producenta to tylko kolejny album…
Rozmawiał Marcin Żyski