Nowy album Cosmic Gate – recenzja FTB.pl
Bossi i Nic Chagall wracają z kolejnym albumem stworzonym dla Blackhole Recordings. Po wydanym w 2006 roku „Earth Mover”, który w pewien sposób na pewno poruszył ziemię na trancowym terytorium, nadszedł czas na „Sign Of Times”. Oto nasza recenzja tego wydawnictwa.
Rok 2006 był dla tego niemieckiego duetu okresem wyjątkowym: powrót do trancowej czołówki po kilkunastu miesiącach nieobecności wzbudził potężne zainteresowanie. Szczególnie, że był to powrót nie byle jaki: nowy styl, świetne brzmienie, a na „Earth Mover” kilka potencjalnych hitów. Po przesłuchaniu tego rozpoczynającego nowy rozdział w karierze Nica i Bossiego albumu, ciężko było uwierzyć, że ci sami panowie kilka lat wcześniej z całkiem dużą częstotliwością próbowali karmić nas hard-trancowymi produkcjami opartymi na powielanych patentach, a często mocno flirtującymi z komerchą (świetnym przykładem wydaje się być niesamowicie kiczowate „Somwhere Over The Rainbow”).
O ile „Should Have Known” z udziałem Tiff Lacey było utrzymane w bardziej klasycznym stylu, to już niesamowite „Analog Feel” (które angielski DJmag opisał jako „zawieszone gdzieś pomiędzy tech a progressive trancem”), „Elements Of Life” (później zmienione w hitowe „Body Of Conflict”) czy „Guess Who?” stworzone z Wippenbergiem (który de facto również wracał do łask z nowym brzmieniem dalekim od aquagenowo-tandetnego okresu swej działalności) to już wizytówka ówczesnego, udoskonalonego brzmienia Cosmic Gate. Od tamtego czasu Cosmic Gate stało się marką niezwykle cenioną w trancowym świecie, a samemu Nicowi Chagallowi pomysłów starczało na znacznie więcej, dla tego też coraz częściej mogliśmy też napotkać na solowe produkcje połowy Cosmic Gate. Istnieje teoria, która głosi, że w każdym duecie jedna osoba jest bardziej kreatywna od drugiej, nadaje mocy całej pracy kolektywu i popycha ją w odpowiednim kierunku, w wypadku Cosmic Gate takim kimś wydaje się być właśnie pan Chagall.
„Sign Of Times” to materiał zróżnicowany. Znajdziemy tu zarówno brzmienia techniczne, jaki i nieco złagodzone aranżację z (czasami aż do przesady) popowymi wokalami. Nie ma co ukrywać, że wszystkie wokalne utwory tutaj są robione na wzór niebezpiecznie ocierających się o pop trancowych numerów rodem z pewnej popularnej audycji prowadzonej przez najpopularniejszego dj-a na świecie. Album potwierdza wysoką klasę umiejętności producenckich Nica i Bossiego: wszytko brzmi niesamowicie czysto. Czuć, że wszystko brzmi tak, jak oni tego chcieli. Brakuje tu jednak kawałka w stylu „Analog Feel”, czegoś, co w efektowny sposób pokazało by tę studyjną maestrię Cosmic Gate. Ok, jest tytułowe „Sign Of Times” (którego motoryka przypomina nieco patent stosowany często przez Sandera van Doorna), jest oldskoolowo pobrzmiewające „Trip To P.D.” (układ syntezatorów w tym numerze przypomina stare Cosmic Gate;)) oraz mocne „F.A.V.” i „Whatever” (szczególnie klimat tego drugiego ucierpiał na banalnej melodii, szkoda bo numer zasługiwał na coś lepszego), ale nie ma następców tych (nie bójmy się tego słowa) przebojów z „Earth Mover”.
Wydaje się, że panowie złagodnieli nieco, brak w tych numerach tej samej mocy i świeżości. Z wokalnych numerów ciekawie przedstawia się „Only Time” z udziałem Tommy’ego Clinta (de facto kolejny numer pokazujący fascynację Cosmic Gate lekko rockowymi brzmieniami). Generalnie każdy numer z wokalami zawarty na „Signs Of Time” to nie jest bynajmniej zrywacz parkietu, najbardziej „tanecznie” wypada z nich „Open Your Heart” (ile jeszcze tytułów w tym stylu?) z głosem Tiff Lacey (czy ta pani potrafi odmówić komuś śpiewania?), z klasyfikacji tej wyłączam „Body Of Conflict”, które w idealny sposób pokazuje jak efektywnie panowie Bossi i Chagal potrafili wykorzystać soczystość swojego brzmienia jeszcze jakiś czas temu… mały kontrast?
Fani trancu w dzisiejszej formie nie powinni być zawiedzeni. „Sign Of Times” to różnorodny materiał, gdzie znajdziecie zarówno muzykę do posłuchania, wypełnioną sporą (szczerze, o wiele większą niż przypuszczałem) ilością wokali. Nic i Bossi prezentują nam inną muzykę niż na „Earth Mover”. Czy lepszą, czy gorszą – ocenicie sami zaopatrując się w ten album lub dając mu szansę stania się kolejnym siedliskiem kurzu na półkach w pobliskim Empiku. Prawda jest taka, że jest to brzmienie lżejsze, mniej zadziorne, niż to, którym tak delektowałem się słuchając ich poprzedniego longplaya. Mam nadzieję, że Cosmic Gate pokażą jeszcze lwi pazur, być może wydając przeróbki albumowych numerów. Tymczasem, cieszmy się tym, co mamy.
Abstrahując od tematu: od jakiegoś czasu można zaobserwować zmianę tendencji na trancowym rynku, którym przecież rządzi singiel: powstaje masa albumów. Nie wiem czy to dobrze. Generalnie dożyliśmy czasów, w których istnieje prawdziwy przesyt muzyki. Naturalnym następstwem jest wydawanie potężnej ilości singli, teraz nastała moda na wydawanie albumów. Można odnieść wrażenie, że wydanie albumu kiedyś było bardziej prestiżowym wydarzeniem dla artysty. Dziś, w dobie cyfrowej techniki i ciągłym pędzie za nowością wydanie albumu to nic trudnego, czego przykłady możemy znaleźć nawet na polskim podwórku. Dziś jeżeli nie chcesz być zapomniany jako artysta, musisz o sobie przypominać autorskim (lub tylko podpisanym przez siebie) albumem średnio co 2 lata, w międzyczasie możesz jeszcze wydać remiksy własnego dzieła autorstwa popularnych producentów (kolejna tendencja). Cóż, taki jest dzisiejszy rynek… Znak czasu?
Tekst: Piotr Truszkowski