News

Mayday Polska 10 lat temu – relacja FTB.pl!

Coraz mniej czasu dzieli nas od 19. edycji Mayday Polska. Czy są wśród Was osoby, które były w Spodku również w 2008 roku, dokładnie 10 lat temu? Gdy pamiętnego seta grał u nas na scenie głównej DJ Rush, który w tym roku do nas powraca?

Podobno od początku roku katowicki Spodek przechodził będzie gruntowny remont, ciekawe jak będzie wyglądać więc kolejna, jubileuszowa edycja największej techno imprezy w Polsce. Chyba nie wyobrażamy sobie, żeby mogła odbyć się w innym miejscu? Polski Mayday kojarzy się nam tylko i wyłącznie z miastem Katowice i właśnie Spodkiem. Niektórzy nawet dorabiają do tego pewną ideologię i porównują brzydką, śląską, przemysłową metropolię z Detroit, które… miało podobne cechy, gdy powstawało techno. Dziewiąta edycja jak zwykle zresztą zakończyła się wielkim sukcesem frekwencyjnym – 10 listopada wszystkie drogi prowadzą do Spodka (co można poczuć w pociągach pędzących z różnych stron do Katowic).

Podczas Mayday Polska obie sceny są równie istotne, a że nie da się być w dwóch miejscach naraz, od razu zaznaczę, że moje spostrzeżenia i opinie dotyczą w dużej mierze tego, co działo się na scenie głównej, a w zebraniu do kupy wrażeń z lodowiska pomagał mi klubowicz z forum FTB czyli Villabobas. Zanim przejdziemy do muzyki, słów kilka o wystroju. Mainroom w tym roku wyglądało bardzo oryginalnie – nie da się ukryć, że tak Spodek jeszcze nie wyglądał. Wielkie, podświetlone od wewnątrz i ruchome prostopadłościany – robiły potężne wrażenie, tym bardziej że nie widzieliśmy wcześniej zdjęć z przygotowań, więc było to spore zaskoczenie. Showroom też zaskoczył – tu wystrzałowa scenografia nie była nikomu potrzebna (starczyły lasery, stroboskopy i dym), ale za to scena stała po drugiej stronie sali.

Zacznijmy właśnie od lodowiska, na które jak zwykle trochę trudno było się dostać (albo odwrotnie), ale to już stały element Mayday – chyba nie chcielibyśmy, żeby do Spodka przyjechało o połowę mniej ludzi, a tylko wtedy tego problemu by nie było. Gdy pierwszy raz tam się pojawiłem, usłyszałem od znajomego „Ty, tu nie ma żadnych kobiet”. I rzeczywiście – rozejrzałem się dookoła i przedstawicielek płci pięknej było bardzo malutko. Nie od dziś jednak wiadomo, że Showroom to królestwo ciężkiej muzy, którą preferują panowie… Dodajmy jednak uczciwie, że trochę kobiet jednak tam było. Jedna z nich czyli legins w swoim komentarzu zawarła kilka ciekawych spostrzeżeń, z których również nie omieszkaliśmy skorzystać.

Pierwsze trzy sety na lodowisku należały do Polaków i wszyscy spisali się na medal. Już pierwszy set laureata konkursu Nexy’ego porwał do szalonego tańca – były kawałki Chrisa Liebinga i jego „ekipy” (Speedy J i Perc), pojawił się też po raz pierwszy tej nocy powerplay Mayday 2008, zdecydowanie najczęściej powtarzający się track czyli Radio Slave „Grindhouse” w remiksie Dubfire. Nie wszyscy jednak kochają ten numer – wspomniana legins zapytała w komentarzu: „ile razy poleciał Grindhouse w remixie Dubfire i po co ?”.  Drugi z laureatów konkursu Maq również zaprezentował się całkiem ciekawe, choć jego popisy szybko przebił Pekin, który według wielu zagrał przepotężnie! Było to doskonałe wprowadzenie do pierwszej zagranicznej gwiazdy Erica Sneo, który przez to, że Dave The Drummer nie zdążył na samolot, grał nieco dłużej. Legins tak to zapamiętała: „Eric Sneo – zaczarowana pałeczka. Zaryzykuję stwierdzenie, że zagrał niezwykle przemyślanie, czarując do tego perkusją. Wbił ludzi w parkiet, zakręcił, wymieszał i z hukiem wyrzucił z powrotem, tym razem w wir tańca :F Nie wiem jak on to zrobił, do tego z jednym okiem, bo drugie zasłaniała emo-grzywka”.  Eric pocisnął konkretnie, choć dużo też było znanych i lubianych fragmentów – w tym „Ciao Bella”, „Spastik” czy „Total Departure” w wersji Cirez D, które później powróciło w secie Svena.

Z powodu nieobecności Drummera, dłuższy set trafił się również Marco Baileyowi, który dzięki temu miał szansę pograć wiele różnych klimatów. Było trochę mocniejszych uderzeń jak za starych czasów (zaczął z wielką mocą), były też fragmenty „spokojniejsze” (choć u tego pana spokój prezentuje się inaczej niż jego definicja) czyli bardziej minimalowe, Marco zapodał też co najmniej dwa numery ze swojego ostatniego albumu nagranego z Tomem Hadesem. Tuż po pierwszej miałem chyba największy dylemat tegorocznego Mayday – na głównej scenie popisywał się Sven, a na lodowisku mieliśmy live act Extrawelt. Musiałem sprawdzić i jedno i drugie – z tego co wyłapałem, to duet Extrawelt sięgnął nie tylko po premierowy materiał ze znakomitej płyty „Shone Neue Extrawelt”, ale panowie przemycili również kilka starych, nie starzejących się ich tracków jak np.: mocno wkręcające „Soopertrack” czy „Titelhead”. Zgodnie z przewidywaniami ich występ był doskonałym oddechem między miażdżącymi setami innych, wprowadzili na lodowisku niesamowity klimat, można było zamknąć oczy i popłynąć daleko.

Felix Krocher, od kiedy przestał grać ultraszybko,  stracił wielu fanów, i podobnie jak po Globalu opinie o jego secie były skrajne, od „Felix koniec świata”, po „Temu panu już dziękujemy”. Zagrał na pewno kilka swoich rzeczy, Tony’ego Rohra, był bootleg Placebo, który później pojawił się jeszcze na głównej w secie Treshera.  Na secie Feliksa pojawiło się wiele osób, które już do końca nie opuściły lodowiska, bo końcówkę organizatorzy rozplanowali nieziemsko. Zresztą trzeba tu dodać, że dla wielu to właśnie lodowisko ma prawdziwy klimat Mayday i nie ruszają się stamtąd ani na minutę. Zeszłoroczny występ The Advent na długo nam został w głowach, to samo można powiedzieć o tegorocznym. Wielu po imprezie wymieniało go jako najlepszy. „The Advent – grał ze skupieniem i zaangażowaniem porównywalnym do potrzebnego przy smarowaniu kromki chleba, lub też ściąganiu skarpetki… A dźwięki były piekielnie urzekające, porywające, zniewalające i eh… cudne” – to znowu legins. Po tym już kurzyło się i iskrzyło do samego końca. DJ Murphy do swojej potężnej muzyki dorzucał efektowne skrecze (wypadło to naprawdę ciekawe zwłaszcza, że nuty były pierwszorzędne), ostatnie dwa sety to już była schranzowa rzeźnia czyli coś, na co wielu czeka cały rok…

Zważywszy na to, jak bardzo chwalone są po każdym Mayday schranzowe sety zastanawia mnie, dlaczego tak mało schranzu czy hard-hard-loop-techno mamy w Spodku. Nawet fani trance’u często wspominają, by nie wrzucać do line-upu trancowych dj-ów, bo „Mayday to Mayday”. Tymczasem prawdziwą muzyczną masakrę mamy przeważnie tylko na samym końcu, w tym roku tylko na lodowisku (w zeszłym na głównej kończyli Pet Duo i Amok, więc było ok.). Sven Wittekind postawił na sporo powszechnie znanych motywów w schranzowych wersjach (Royksopp, Members of Mayday, Underworld), było też oryginalne „We Will Schranz You”. Na zakończenie Frank Kvitta – choć byli tacy, którzy nie odróżniali muzyki Wittekinda i Kvitty, większość znających się na rzeczy wskazała na tego drugiego – ostatnie minuty Mayday w Showroom to było prawdziwe muzyczne piekło, atak nuklearny, chłosta czy jak kto woli najmocniejsza muzyka na świecie. Edwin zaznaczył w komentarzach: „Podobał mi się także motyw serca wykonany przez Kvittę, grający po secie dwa kawałeczki, które może były nieco śmieszne, ale jakże rozluźniły atmosferę i pozwoliły rozładować napięcie, żeby to nie wychodzić ze Spodka zbytnio nabuzowanym”. Swoją drogą  naprawdę trudno jest opisać słowami muzykę schranzową – to absolutnie ekstremalne doznania, słowa w takich przypadkach są bezradne. To samo można powiedzieć o secie DJ-a Rusha na Mainroom, ale o tym dopiero za dwie chwile.

Przenieśmy się na główną scenę Mayday 2008:  Reflect Yourself, na której rozstrzał muzyczny był bardzo szeroki. Podobnie jak na lodowisku zaczynali rodacy – i podobnie jak w Showroom dali konkretnie popalić. Już pierwsze dźwięki Stardusta dały nam wyraźnie do zrozumienia na jakiej jesteśmy imprezie i co się będzie działo przez tę noc (choć do nocy wtedy jeszcze było daleko – 16-godzina impreza zaczęła się tuż po 17!). Eric Sneo, Marco Bailey, The Advent – ci panowie występowali później na lodowisku, wcześniej ich produkcje pojawiły się w secie Stardusta. To było jak oficjalne zaproszenie na lodowisko! Potem równie energetyczny set Magikala i nieco delikatniejszy Poziom X-a (słyszałem tylko we fragmentach). Psio Crew miało być intrygującą ciekawostką i … było. Udało im się spowodować uśmiechy na większości obecnych już w Spodku twarzy. Było mocno i konkretnie, z góralską i drum’n’bassową wibracją. Oczywiste jest, że nie wszystkim się podobało (pewnie nie było w Sposku ani jednego ich fana), poza tym według niektórych mogli wydobyć z siebie jeszcze więcej energii.

O godzinie 20:15 za sterami pojawił się jeden z wieloletnich rezydentów imprez spod znaku Mayday czyli Hardy Hard. Co prawda Hardy od dawna już nie gra muzyki, z której kiedyś był znany, ale na pewno wciąż dobrze wie, jak rozruszać publiczność. Był pierwszym tej nocy, który serwował muzykę breakbeatową (potem jeszcze sięgał po takie klimaty Westbam) i trzeba przyznać, że wybrał same kosmiczne, wkręcające numery – nawet ci, którzy nie przepadają za łamanymi bitami, byli wniebowzięci. Były nowe wersje „It’s Like That” Run DMC, jego własnego „Silver Surfer”, i „Just A Dance” Lena Fakiego. Hardy zapodał też kilka numerów ekipy Stanton Warriors co nas wcale nie zdziwiło, bo to nadal ścisła elita breakbeatowego świata. Godzina z Hardy’m upłynęła błyskawicznie, aż żal się było rozstawać.

Na szczęście Moritz Piske, podobie jak na tegorocznym Soundtropolis zagrał tak, że szybko zapomnieliśmy o poprzednich setach. Moritz jest bardzo na bieżąco ze współczesnym, stosunkowo wolnym i klimatycznym techno, zahaczającym o tech-house, a nawet deep house. Dowodem „Una Pena” Stimminga, przy której nie można usiedzieć i której nie można nie śpiewać! Ponucić można sobie było również inną perełkę: Transform w remiksie Tobi Neumanna. Bardzo przyjemna rzecz! Był też numer innego proucenta, o którym coraz głośniej ostatnio na świecie czyli Reboot „Assign The Source” – słuchając ten kawałek z komputera można go nie docenić, ale na potężnym nagłośnieniu zabrzmiał wspaniale.  Generalnie kolejny doskonały set Moritza Piske, trzeba było się wsłuchać i wczuć w klimat, kto tego nie zrobił, niech żałuje…

Następnie mieliśmy godzinę i kwadrans z Bad Boy Billem, który zebrał skrajne recenzje – nie da się jego setowi odmówić energetyczności, ale jak na Mayday zagrał dość lekko i … przebojowo. Joachim Garraud, Laidback Luke, Sharam, Deadmau5, Funkagenda, Axwell (!) – to prawie tracklista ze zwykłego polskiego komercyjnego klubu. Zabawa trwała w najlepsze, choć dla mnie osobiście to była stracona godzina. Przez chwilę zastanawiałem się nawet czy BBB nie zrobił tego specjalnie, żebyśmy mogli się zrelaksować przed setem pana, na którego czekała większość, co można było odczuć w kolejce z lodowiska tuż przed występem „największego” z dj-ów.

DJ Rush już swoim wyglądem budzi respekt i pokorę, chyba nikt nie chciałby go spotkać w ciemnej uliczce. Potężna, masywna postać, ponad 2 metry wzrostu, niezbyt pogodny wyraz twarzy, koszulka z napisem Police… Ostatnia podwójna kompilacja Rusha zawiera także nieco elektrycznych i progresywnych dźwięków, więc spodziewałem się mimo wszystko, że to będzie urozmaicony set. Myślałem, że Rush po Bad Boy Billu zacznie w miarę spokojnie, powoli zbuduje napięcie, by w odpowiednim momencie przyłożyć z grubej rury. Tymczasem DJ Rush nie owijał w bawełnę i od pierwszych dźwięków mieliśmy do czynienia z prawdziwą apokalipsą (i do tego trzykrotnie przyspieszoną). Na pitchu miał wciąż co najmniej +8, więc nawet gdy grał szybką przeróbkę Carla Coxa do nagrania Tima Deluxe’a, trudno było ją zidentyfikować, bo była dużo szybsza. Podobnie z innymi numerami jak Inner City, Felixa Krochera czy Mr Sama albo The Amazing. Nieco śmiesznie zabrzmiał breakdown z przeboju waszych rodziców „Time To say Goodbye” Andrea Bocceliego i Sary Brightman, gdzie po kilkunastu sekundach operowej wstawki, wracał mocarny bit w prędkości co najmniej 150 bpm. Tak czy inaczej było to niezwykłe doświadczenie i dobrze, że wreszcie ktoś taki mógł zagrać TAKĄ muzykę na TEJ scenie o TEJ porze…

Następnie za konsoletą pojawił się dżentelmen w kapelusiku czyli Sven Vath. Ten z kolei już od pierwszych dźwięków zmienił diametralnie klimat – przenieśliśmy się z pola bitwy na piękną łączkę „Symphony for The Apocalypse” Mathew Jonsona to bez wątpienia jeden z najbardziej niesamowitych numerów tego roku. Tak jak rok temu secik Svena był wciągającą, muzyczną podróżą, niespieszne tempo i bardzo dużo wkręcających motywów, przy których można się było dosłownie rozpłynąć. Było więcej „przebojów” tego roku (Len Faki, Technasia, Timo Maas, Smith & Selway), a także kilka wyjątkowo imprezowych, upliftingowych techno tracków typu Rekorder czy Radio Slave w wersji Dubfire, które to mógłby na jego miejscu zagrać Chris Liebing. Jakby Sven chciał nam nadrobić brak Krzysztofa na tej edycji. Piękny, różnorodny set – i do tego jak zwykle Sven grał bezbłędnie z winyli.

Po kwadransie z Members of Mayday (z problemami technicznymi przy „Sonic Empire”, które zresztą zdarzały się też kilka razy na lodowisku), za konsolę wkroczył Westbam, który – w przeciwieństwie do poprzedniego roku, kiedy grał więcej techno, znów powrócił do swoich ukochanych breakbeatów. Jak zwykle podzieliło to publikę – część pobiegła na lodowiska, a część korzystała z zastrzyku połamanych bitów (momentami zahaczających nawet o hip-hop) i dała się porwać. Podobnie jak u Hardy Harda pojawiły się numery Stanton Warriors , a także samego Hardy’ego, świetne wrażenie zrobił numer ojca chrzestnego brejków czyli Rennie Pilgrema oraz Acid Funk Mix „Higher State of Conciousness” Josha Winka. 

Tuż po czwartej przyszedł czas na kolejną postać od lat blisko związaną z Mayday – Moguaia. Moim skromnym zdaniem zagrał o niebo lepiej niż rok temu – zamiast hitów typu Steve Angello zaczął od legendy brytyjskiego nu electro czyli Digitalism, na które nałożył niesamowitego DJ Toolsa Patrice’a Baumela „Roar”. Nie znacie? Sprawdźcie koniecznie. Miłośników francusko brzmiącego, tłustego, nieco rockowego electro ucieszyły także dwie produkcje Soulwax – zwłaszcza remix dla MGMT (który wcześniej pojawił się też na lodowisku, bodaj w secie Feliksa). Nie muszę dodawać co się działo na parkiecie przy jego klasyku Dial M for Moguai „Beatbox” czy „Freaks” albo przy Sii w dość minimalowej wersji SvD. Ognisty set, dużo znanych motywów, ale nie widziałem, żeby ktoś narzekał.

Następny w kolejce był Lutzenkirchen, który główny parkiet doprowadził do prawdziwego brzmienia. Jak napisał mi w SMSie o 5:50 podekscytowany DJ Inox: „Lutzenkirchen najlepszy live act jaki słyszałem, gra z kompa ale zamiata motywami, wie co tu robi i zna sprzęt jak własną kieszeń. 6 minut później w kolejnym SMSie dorzucił: „Powiem tyle – ja bym nie zdążył wyciągnąć płyty i nowej założyć – On tym żyje…”. Coś trzeba dodawać? Jak to bywa w przypadków live’ów, skupił się na własnych produkcjach i remiksach (m.in. dla Quivver). Electro minimal w najlepszej postaci! Pierwszy raz na naszym Mayday i oby nie ostatni. Gregor Tresher mnie nieco rozczarował, bo liczyłem na bardziej klimatyczne kawałki prosto z jego studia, tymczasem powrócił Radio Slave w wersji Dubfire, powrócił też Timo Maas i jego nieprawdopodobnie dobre „Subtellite”… Ten kawałek mógłby jak dla mnie być w każdym secie na Mayday… Oczywiście nie zabrakło jednak kilku jego rzeczy, w tym najbardziej znanego „A Thousand Nights”. Surrealistyczny klimat wprowadził świetną „Marionetką” Mathew Jonsona, choć i tak szkoda, że nie zagrał wcześniej, bo wielu nie doczekało do jego występu, poza tym to niekoniecznie odpowiednia muzyka na koniec imprezy. Ostatnie minuty należały do Menno de Jonga, jedynego trancowca w zestawie – szczerze przyznam, że myślałem, że dostosuje się do estetyki Mayday i zagra – jak w zeszłym roku – electro-trance’y czy tech-trance’y, tymczasem Menno postawił jednak na melodie typu „1998” Binary Finary, „Radio Crash” Corstena czy „Chakalaka” Wippenberga. Czy to był dobry pomysł na zakończenie Mayday, to temat na osobną dyskusję…

Jedno jest pewne – coraz więcej osób spoza środowiska muzyki techno jeździ raz w roku do katowickiego Spodka, żeby „zobaczyć jak to jest”, usłyszeć na własne uszy tę niesamowitą muzę, której brakuje na innych imprezach. Nie wspominam tu nawet o schranzu (choć spotkałem wielu, którym wydawało się wcześniej, ze czegoś takiego nie cierpią, a w Spodku zmienili zdanie), nie mówię o Rushu (wielu zapamięta jego mega szybką muzę na długo), ale o takich artystach, jak Sven Vath, Lutzenkirchem, Extrawelt czy Moritzu Piske. Poza tym na Mayday – jak zgodnie podkreślacie w komentarzach – jedzie się przede wszystkim dla muzyki, starania organizatorów odnośnie oprawy wizualnej zostały w tym roku docenione, ale i tak każdy powtarzał, ze muza liczy się najbardziej. Takiego doborowego techno towarzystwa nie znajdziecie nigdzie indziej, takiej publiki również. Zło i zagłada, mordercze bity, totalne zniszczenie, masakra, makabra i tak dalej. Aż tak mocno nie było (poza wiadomymi momentami), ale tego typu wrażenie – w jak najbardziej pozytywnym sensie pozostaje.  A od basów swędziły nas nosy : ). Nagłośnienie odrywało tynk z sufitu…Czyżby za rok była 10 edycja Mayday? Już się nie mogę doczekać.




Polecamy również

Imprezy blisko Ciebie w Tango App →