Markus Schulz tłumaczy się swoim fanom
Pisaliśmy ostatnio o najnowszym wynalazku Markusa Schulza,
wydawałoby się jedynego z bardzo znanych trancowych producentów i
DJ-ów grubym murem odgraniczającego swoją twórczość od nurtów
trance-hopowych czy hip-housowych. Nieco zawiedzeni obrotem spraw, z
ulgą odetchnęliśmy, gdy Amerykanin opublikował wielkie
sprostowanie, tłumaczące jego krok.
Po krótkim wstępie, w którym wyjaśnia nam, że spodziewał się
tego typu reakcji, zarówno od fanów, jak i najbardziej krytycznych
mediów w Internecie, na czele z antytrancowym ostatnio forum
Tranceaddict. Usprawiedliwia się jednak, przytaczając prawdę o
swoich korzeniach. „Każdy, kto szczegółowo śledził moją
karierę przez lata wie, że zaczynałem na scenie jako breakdancer”
– pisze, wspominając utwory Man Parish, Afrika Bambaataa i Soulsonic
Force, wymieniając jako swoich bohaterów Grandmaster Flasha and the
Furious Five, z którego członkami nagrał szeroko komentowany przez
świat utwór.
Markus mówi również o legendarnej scenie z filmu „Beat
Street”, która miała miejsce w roku 1984, w nowojorskim klubie
Roxy. „Na moim ostatnim albumie Dakota, oddałem cześć tej
scenie, tworząc kawałek inspirowany syntezatorami z tamtej epoki”
– zdradza producent, wyjawiając nam genezę utworu „Roxy 84”.
Pomysł ten rozwinął się dalej, ewoluując w koncepcję na
teledysk do „Sleepwalkers”. „Gdy zaczynaliśmy dyskutować nad
pomysłem dla „Sleepwalkers” i wykonywać telefony, stała się
najdziksza rzecz, jaka tylko mogła.”
Trudno inaczej nazwać odebranie telefonu od jednego ze swoich
bohaterów z młodości, członka wspomnianego Furious Five, Mele
Mela. „Mel robił część muzyki do Beat Street, więc chciałem,
by zaangażował się jakoś w wideo” – pisze Schulz dodając, iż
poproszenie o gościnne udzielenie wokalu było wtedy
surrealistyczne. Wiele myśli krążyło po jego głowie. „Bałem
się, że będą płacze „Markus zaprzedał duszę” albo „Markus
się sprzedał”.” – żalił się, niezdecydowany co zrobić.
Było tak do czasu, gdy wybrał się do Nowego Jorku w interesach
i mając nieco czasu do zabicia, pojechał na swoje „stare śmieci”,
przejechać się po Bronksie. Zatrzymał się na drinka w Hard Rock
Cafe. „Musiałem iść do łazienki, a po drodze, na tamtejszym
„Wall of Fame”, patrzący prosto na mnie, był kto?” Nietrudno
zgadnąć, iż Schulz odczytał to jako znak. „Wszechświat do mnie
mówił” – przyznał.
Kilka tygodni później w jego studiu byli już Mel i Scorpio.
„Przetransformowało mnie to na powrót do małego dzieciaka w
bluzie Adidasa, z koszykarskimi butami i grubymi sznurówkami.”
Schulza zatkało. Spełnił jedno ze swoich marzeń, odkrywając
jednocześnie nowe terytorium produkcyjne. Z całej tej historii
wynika morał, którym Amerykanin nie omieszkał się z czytającymi
podzielić.