’Ludzie dziś chcą tego, co już znają’ – wywiad z Sashą
Sasha solo na polskim festiwalu to prawdziwy rodzynek. Już w przyszły weekend przyleci na Sunrise Festival do Kołobrzegu. W związku z tym postanowiliśmy przybliżyć Wam ostatni wywiad, jakiego udzielił z okazji tegorocznego Creamfields w Wielkiej Brytanii.
Czy czekają nas jakieś nowe kawałki Sashy?
Tak, pracowałem ostatnio nad sporą porcją nowego materiału. Z mojej strony można za darmo ściągnąć kawałek „SparkyLives”, zbliżają się też nowe remiksy. Zrobiłem też numer z Yousefem „Thunderbird”, który wyszedł bardzo, bardzo fajnie, plus kilka innych kolaboracji. Do końca lata będzie kilka premier. Zwykle nie zasypuję tak rynku nowym materiałem, ale przez ostatni miesiąc miałem wenę i dokończyłem wiele rzeczy, które czekały w moim laptopie.
Dlaczego oddałeś „SparkyLives” za darmo?
Mam kilka wersji, oddałem tę, którą przygotowałem na mój występ na Glastonbury. Chciałem narobić trochę szumu wokół mojego nowego show z LED-ami, który będzie można oglądać w te wakacje. Dałem ludziom za darmo i odzew był fenomenalny.
Coraz więcej artystów robi takie rzeczy, jak myślisz dlaczego?
To dobry chwyt marketingowy, poza tym dziś trudno sprzedać muzykę, zwłaszcza tak undergroundową. Gdybym miał w zanadrzu mniej undergroundowy kawałek, pewnie bym nie oddał go za darmo.
Jak clubbing się zmienił przez ostatnie 20 lat?
Mógłbym mówić godzinami! Tyle było mutacji i zmian, pewne instytucje i firmy zdobywały więcej władzy, inne odchodziły, rzeczy stawały się modne i na odwrót. W tej chwili trendem jest potrzeba czegoś „dzisiejszego”, nie lubię używać słowa „komercyjny” w negatywnym kontekście, ale ludzie dziś chcą czegoś, co już znają, i chcą to usłyszeć szybko czyli dłuuugie progresywne sety to niekoniecznie to, czego szukają. Przez ostatni rok zacząłem grać sety 1.5 – 2 godzinne, zamiast 5-godzinnych, z których jestem znany. To największa zmiana w tej chwili – masz ludzi typu Swedish House Mafia czy Calvin Harris, Deadmau5 gra przez dwie godziny robiąc prawdziwą masakrę i to jest to, czego chcą ludzie. Widziałem go w akcji podczas Electric Daisy Festival, było 90 tysięcy ludzi, którzy po prostu szaleli na maksa, trudno się nie wkręcić. Widzieć to w miejscu, gdzie odbywała się Olimpiada 20 lat po tym, jak to się zaczęło, to niesamowita sprawa. Ale to też się zmieni, to jest piękne w elektronicznym świecie, że on ciągle zjada siebie samego i się zmienia, nigdy nie stoi w miejscu.
W tym roku grałeś już w Australii i Ameryce – jak dajesz radę z podróżowaniem i czy zmieniasz sety w zależności od kraju, w którym występujesz?
Nie wiem czy w zależności od kraju, ale na pewno w zależności od rozmiaru tłumu i tego, jak wygląda miejsce, w którym grasz. Podróżowanie to dziwna sprawa – czasem lecę do Japonii i nic się nie dzieje, poza tym, że po powrocie nie mogę zasnąć przez cztery godziny. Innym razem tam nie mogę zasnąć, a po powrocie do domu śpię jak dziecko. Trudno wyczuć, kiedy i jak uderzy „choroba powietrzna”, czasem w jej trakcie jestem bardzo kreatywny, nie mogę zostać w łóżku po prostu leżąc, w moim mózgu coś się dzieje, muszę spróbować to wykorzystać. Nauczyłem się, że nie ma sensu z tym walczyć.
Gdzie spędzasz najwięcej czasu?
– Głównie Londyn i Nowy Jork. Moja żona jest Amerykanką, ale w tej chwili mieszkamy w Londynie. Staramy się jednak spędzać podobną ilość czasu w Londynie i Nowym Jorku.