’Lubię zabierać w podróż’ – Josh Wink dla Euphorii
Gdy ktoś mówi, że zaczynał grać i produkować (jak również wydawać!) na przełomie lat 80. i 90., brzmi to dość kosmicznie. Josh Wink miał już swoje lepsze i gorsze lata, ale ostatnio znów jest na fali. W zeszłym roku wydał doskonały album, od którego zaczęliśmy rozmowę…
Po pierwsze, muszę ci powiedzieć, że DJ Mag Polska uznał twój najnowszy album za album roku.
Wow! Masz na myśli „When banana was just a banana”? Wow! Chociaż jeden kraj, jeden magazyn odebrał tę płytę tak jak powinien (śmiech). Wiesz co jest ciekawe? Zabrzmi to dziwnie, ale robię muzykę po prostu żeby robić muzykę, a nie by wygrywać nagrody. Fajnie jest wiedzieć, że ludziom naprawdę się ona podoba i miałem nadzieję, że cała paczka – okładka i koncept – zostaną docenione, ale jeśli wydajesz album na początku roku… Swego czasu wygrał on album miesiąca w brytyjskim DJ Magu i Mixmagu, zdobył ten tytuł w mnóstwie dobrych magazynów, ale sądzę, że wielu ludzi zapomniało o nim, gdy wszystko było wydawane pod koniec roku. Chyba coś takiego się stało, chociaż wydaliśmy dużo pieniędzy na jego promocję w czasopismach właśnie w ostatnich miesiącach. Nie zapominaj o tym, gdy robisz album. Sporo ludzi miało przynajmniej jeden utwór z niego w ich rocznych top 10 i to było cool, ale nic tak prestiżowego jak u was, więc dzięki wielkie!
My nie zapomnieliśmy. Byłeś na naszej liście tuż przed albumem Moderat.
Świetnie!
Czytałem, że składał się on z utworów nowych i starszych, które czekały na swoją premierę. Które kawałki miały już kilka lat?
Muszę spojrzeć na niego jeszcze raz… Większość z nich jest naprawdę stara. Wiesz, robię w studiu wiele rzeczy i potem zapominam o nich. Mam jakieś pomysły, ale ostatnio ciężko mi skończyć jakiś utwór, bo cały czas podróżuję – jestem w domu trzy dni, robię koncepcję kawałka i, jeśli nie skończę go w dwa-trzy dni, mówię „aaach, wrócę do niego później”. Potem wracam z wyprawy i pracuję nad nowymi rzeczami, do których zainspirowała mnie podróż, zapominając o starym projekcie i zaczynając kolejny. Często mi się to zdarza. W albumie z zeszłego roku, najnowszym utworem był „Stay out all night”, a to i tak powstało w 2008. Większość z tych kawałków była już na moim komputerze. Po prostu je znalazłem, podobał mi się feeling, klimat i dokończyłem je, ale masa z nich była zrobiona jakoś w 2002, 2003. To całkiem fajne, bo muzyczna scena przechodzi serie stylów, trendów i dobrze wydać coś, co nie brzmi jak najnowszy, najmodniejszy hit.
Zawsze byłeś pośrodku między techno i house’em czyli można uznać, że teraz nadeszły dla ciebie bardzo dobre czasy.
Tak, to prawda, dziś bardziej niż kiedykolwiek na topie są techniczno-housowe hybrydy. Czyli moja specjalność. Zawsze byłem w rozkroku. Wydawałem na przykład w Strictly Rythm i Nervous w późnych 80. i we wczesnych 90. i moja ówczesna muzyka również była miksem tych dwóch gatunków. Wśród housowców, z którymi się zaprzyjaźniłem 19 lat temu, takich jak na przykład Loui Vega, Kenny Dope, Todd Terry, Eric Morillo czy Roger Sanchez, zawsze byłem tym dziwnym techno-kolesiem. Dla ludzi od techno z kolei moja muza była niewystarczająco ciężka. Ale DJ-e pokroju Carla Coxa, Laurenta Garniera albo Richiego Hawtina puszczali w latach 90. moje kawałki, więc nigdy nie czułem się naprawdę przynależny do jednej kategorii. Dla mnie zawsze było to pewnego rodzaju problemem. Rozmawiając o tym niedawno z Chrisem Liebingiem usłyszałem: „O czym ty mówisz, przecież to najlepsza sytuacja, w jakiej możesz się znaleźć. Kiedy patrzą na mnie, widzą tylko techno”. Ma sporo racji, ale ja chyba zawsze chciałem być częścią jakiegoś ruchu, a przez moje gatunkowe niezidentyfikowanie, nie było mi to dane. Jednak cenię sobie moje dryfowanie, w którym nie ma nic złego tak długo, jeśli dzieje się to samo, bez starania się o to na siłę.
Jeszcze raz gratuluję albumu i przy okazji seta na ubiegłorocznym Global Gathering w Polsce, o ile go pamiętasz!
Tak – pamiętam. Był bardzo trudny przez pogodę. Granie na festiwalach to dla mnie ciężka sprawa – lubię czasem to robić, bo to sposób na dotarcie do większej ilości ludzi i artystów, z którymi normalnie bym nie pracował. Nie zawsze podobają mi się festiwale. Czuję się na nich jak nazwisko na liście, jakiś numer. Nie to, co gdy jestem w klubowym line-upie sam, czując, że ci ludzie są tam naprawdę dla mnie. Oprócz tego, do różnic między graniem w klubie i na festiwalu, dochodzi jeszcze inna mentalność, jeśli chodzi o interakcję z publiką i DJ-em. Czuję, że w klubie ludzie mogą wybrać się w podróż ze mną przez różne drogi, którymi chcę podążać. Gdy mam cztery godziny na seta, mogę zagrać tak eksperymentalnie, tak deepowo i tak technicznie jak chcę, a ludzie przejdą przez to ze mną. Na festiwalach, gdzie sety trwają godzinę, półtorej, ludzie myślą, że każdy DJ musi zagrać najlepszy występ w karierze i wytworzyć jak najwięcej energii w tak krótkim czasie. Wydaje mnie się, że ciężko jest przykuć uwagę ludzi bez grania tandetnych hymnów.
Byłem zdziwiony, bo myślałem, że mnóstwo ludzi w zapełnionym namiocie nie zrozumie twojej wolniejszej, bardziej deepowej muzyki, kompletnie innej od tego, co grała reszta artystów. Ale po imprezie mówiono, że Josh Wink był znakomity, że nigdy czegoś takiego wcześniej nie słyszeli.
To bardzo mnie uszczęśliwia, dziękuję bardzo! Próbuję po prostu robić swoje, mając nadzieję, że ludziom to się spodoba. Jestem artystą, więc czuję, że jeśli publika nie jest ze mną, zrobię wszystko, by znów zdobyć ich uwagę i pracować jak najlepiej tylko mogę. Patrzę na to tak: oczywiście, jest kilku fanów, którzy przyszli tam posłuchać Josha Winka, są też inni, mogący mnie nie znać, obecni dla kogoś innego, ale znajdujący się w namiocie razem ze mną. Choć to bardzo trudne, próbuję więc zadowolić każdego. A jedynym co umiem robić jest granie tak jak gram – miks wszystkich rodzajów muzyki. I jestem szczęśliwy, że tak mówisz, bo festiwale to dla mnie trudne chwile. Pamiętam, że pogoda była okropna, a wnętrza namiotów mokre i pełne kałuż – co prawda miałem nadzieje na trochę inną sytuację, ale czułem się dobrze. Ali Dubfire grał po mnie. Zostałem na jego secie i sądzę, że nie był tak dobry, jak twierdzą ludzie – to czasem różnica gustów.
Ostatnie pytanie o tych dwóch setach. Po twoim ludzie mówili, że zabrałeś ich w podróż, a o Dubfire pisali, że był trochę nudny.
Ali zmienił ostatnio styl, ale sądzę, że jest bardzo utalentowany i dobry w tym co robi. Gramy inne rzeczy, a to obowiązek DJ-ów i producentów – posiadanie różnych stylów i chwytanie się różnych gatunków muzyki. Ja, gdy mam szansę, próbuję wziąć ludzi w podróż i jeśli mój przekaz jest odczytany, czyni mnie to szczęśliwym i pozwala dalej robić to, co robię, a nie puszczać minimalowe kawałki, które wszyscy znają i grają. Mieszam kawałki, które znają, nie znają, kojarzą ich brzmienie, a przy tym jednocześnie wprawiać ich w taniec. Dobrze czuje się, gdy ludzie to rozumieją i mówią takie słowa, jak wspomniałeś: docenienie, wycieczka, podróż. To pozwala mi kontynuować wszystko, bo nawet w tej trudnej, festiwalowej scenerii, mogę próbować przekazać swoją wizję. Jeśli przechodzi, jestem bardzo zadowolony.
Pamiętam, że rok temu na polskim Globalu grałeś kawałki, przy których zastanawiałem się, czy to nie czasem jakieś starocie z czasów Chicago house?
Tak, grywam starsze rzeczy. Przede wszystkim musisz zrozumieć, że jestem już na scenie sporą chwilę, cały czas zbierając muzykę. I grając te utwory, ludzie nadal podchodzą do mnie, pytając z zaciekawieniem „Co to jest?! Nowe, stare?” To mogła być nowość stylizowana tak, by wyglądać na coś starszego, ale mógł to być też kawałek, który zrobiony lata temu, brzmi jak stworzony dziś. Fajnie w muzyce jest to, że ludzie nigdy nie są pewni – mogę zagrać coś z lat 90., a ktoś i tak podejdzie do mnie i spyta „Hej, to nowość, kiedy to wyszło?” A ja odpowiadam w stylu „Wow, fajnie, że tak mówisz, bo to ma jakieś osiemnaście lat”.
A te stare klimaty Chicago teraz wracają…
– Dla mnie bazą muzyki elektronicznej zawsze była muzyka house, a jej twórcy zdecydowanie pochodzą z Chicago. Nadal wielki wpływ ma na mnie też to wszystko, co zrobił z house’em Nowy Jork, biorąc oryginał i tworząc swoją własną wersję, z labelami takimi jak Nu Groove, Strictly Rhythm, 8 Bar i innymi markami z mniejszymi hitami. Sądzę, że wszystko bazuje właśnie na tym. To najlepsze co można zrobić, zostając wiernym starym dźwiękom z Chicago i Nowego Jorku.
Mówisz, że po każdym weekendzie jesteś pełny nowych inspiracji.
To mikstura reakcji publiki w miejscach, gdzie gram i życia ogólnie, niezależnie czy jest to muzyka, którą słyszę od innego DJ-a, czy też zasłyszana na lotnisku, spożyty posiłek, natura, która mnie otacza, książki, które czytam… Czerpię inspirację z samego życia i niektóre rzeczy mówią do mnie czasem więcej niż inne, i z tego właśnie korzystam.