Leszczyński: wprost o festiwalach.
„W sobotnią noc w polskich klubach bawi się ponad pół miliona osób, na koncertach rockowych – zaledwie setki. Wakacje 2007 rozpoczynają wojnę: tradycyjny koncert rockowy kontra całonocna impreza taneczna. Wynik jest przesądzony – wygrają imprezy didżejskie. Bo przychodzi na nie tysiąc razy więcej osób niż na koncerty rockowe. I to mimo że media mówią o nich tysiąc raz mniej niż o rocku.” – to teza jaką przedstawił Robert Leszczyński (fot.) w ostatnim wydaniu Tygodnika Wprost.
W artykule Polska Ibiza, Leszczyński słusznie zauważył, że największe polskie media nie widzą lub też nie chcą widzieć zjawiska clubbingu w Polsce. Radio, gazety, telewizja opanowane są przez redaktorów muzycznych 'starej daty’, piszących nikomu nie potrzebne recenzje rockowych płyt – których i tak nikt w Polsce nie kupuje.
Fakt, iż artykuł pojawił się w gazecie Wprost – niezwiązanej zupełnie ze społecznością klubową, z pewnością zwróci na siebie uwagę. Choć zapewnie nie wpłynie to znacząco na wizerunek clubbingu i festiwali klubowych w Polsce to cieszy nas fakt, iż problem ten został zauważony.
Polecamy lekturę Waszej uwadze.
Treść artykułu:
W sobotnią noc w polskich klubach bawi się ponad pół miliona osób, na koncertach rockowych – zaledwie setki
Wakacje 2007 rozpoczynają wojnę: tradycyjny koncert rockowy kontra całonocna impreza taneczna. Wynik jest przesądzony – wygrają imprezy didżejskie. Bo przychodzi na nie tysiąc razy więcej osób niż na koncerty rockowe. I to mimo że media mówią o nich tysiąc raz mniej niż o rocku.
Rzeczpospolita tańcząca
W Polsce rock praktycznie nie istnieje. I to mimo że tego lata koncertują u nas najwięksi – od Rolling Stones przez Red Hot Chili Peppers po Linkin Park. Wszystko to są jednak remanenty z przeszłości. Imprezy dla 40-latków. A nastolatki nie chcą już zgłębiać przesłań społecznych przy akompaniamencie ostrych gitar. Wolą zabawę przy muzyce, która wprawia w relaksujący trans. Ich liczba z każdym rokiem się podwaja.
A co z rockiem? W 2006 r., nie licząc darmowego Przystanku Woodstock, nie było ani jednego większego festiwalu rockowego. Do klubów na koncerty rockowe – np. na Wilki czy Myslovitz – przychodzi tygodniowo w całej Polsce ledwie kilka tysięcy fanów. Tymczasem na imprezy didżejskie – tysiąc razy więcej. Frekwencja dopisuje szczególnie na festiwalach typu plażowego: od kołobrzeskiego Sunrise (2 x 20 tys. uczestników) przez Creamfields pod Wrocławiem (15 tys.) po Beach Party w Gdyni (25 tys.). Łącznie bawi się tam kilkaset tysięcy osób. Jesienią przenoszą się do klubów. – W bazie danych naszej firmy mamy ponad 500 klubów o średniej pojemności 1000 osób – mówi Dawid Szczepaniak z wortalu muzyki klubowej ftb.pl. – Nie o wszystkich klubach wiemy: zwłaszcza tych mniejszych, prowincjonalnych, znajdujących się na wschodzie kraju. Te pół miliona uczestników zabawy to zatem bardzo ostrożny szacunek.
W największych klubach – jak Protektor – mieści się ok. 7 tys. osób. Sieć Protektor to zresztą osiem klubów, czyli w sumie miejsce dla 25-30 tys. osób. A „kilkutysięczników” jest w Polsce kilkadziesiąt. Większość to jednak kluby na kilkaset do tysiąca osób. Niemal wszystkie otwarte są również
w piątek, a niektóre – przez cały tydzień, co daje, lekko licząc, ponad milion „wejść” tygodniowo. Latem ta liczba jeszcze wzrasta, bo kluby przenoszą się „pod chmurkę”. Tu półnadzy młodzi ludzie tańczą po pas w wodzie do ósmej rano bez względu na dzień (noc?) tygodnia. Zupełnie jak na Ibizie.
Miliony nieobecnych
Muzyki didżejskiej nie ma w mediach, bo podobno nie nadaje się do grania w radiu i pokazywania w telewizji. Dziennikarskie wymówki brzmią jak kataryna: ta muzyka nie lansuje gwiazd, jest mechaniczna, mało melodyjna. Także jest anonimowa, bo nawet wytrawna publiczność nie zawsze wie, kto nagrał dany utwór. Pomiędzy nią a artystą jest jeszcze didżej – postać dla ludzi spoza kultury klubowej kompletnie niezrozumiała. Podobnie jak niezrozumiała była postać Piotra Skrzyneckiego dla widza, który nie „chwytał” poetyki występów w Piwnicy pod Baranami.
Imprezy didżejskie najskuteczniej sekują dziennikarze. To skutek bariery pokoleniowej. Dziennikarze w dużych, ogólnopolskich mediach to ludzie 30-, 40-letni, wychowani na Maanamie, Kulcie i Wilkach. Trudno więc, żeby z dnia na dzień stali się fanami techno-transu. Oni go nie słuchają, więc nie rozumieją. Nie rozumieją, więc nie piszą o nim. Nie piszą, bo się boją, że napiszą bzdury. A że coś napisać muszą, więc próbują się wykpić tanim szyderstwem. Jest to zresztą postawa stara jak rock and roll. W połowie lat 60. fenomen bitelsów „opędzano” szyderstwami z ich „peruczek”. Fani Claptona, wytrawni rockowi krytycy z lat 70., nie zaakceptowali punk rocka, „bo punki przecież nie umieją grać”. Kiedy w latach 80. pojawiły się zespoły „elektroniczne”, fani gitarowych solówek orzekli, że to jakieś „disco dla robotów”. Przykłady można by mnożyć. Wynika z nich ten sam wniosek: publiczność zawsze była o jeden krok przed krytykami.
Z muzyką didżejską jest jeszcze gorzej niż z nowymi gatunkami rocka. Historię tego ostatniego można przedstawić jako ciąg przyczynowo-skutkowy od Elvisa do Arctic Monkeys, a muzyka didżejska pochodzi z zupełnie innego pnia. Wywodzi się z „użytkowej”, komercyjnej muzyki tanecznej. Wyszydzanej przez krytykę muzyczną od zawsze. I to się nie zmieni, dopóki nie wymrze (w sensie zawodowym) obecne pokolenie dziennikarzy muzycznych.
Nieoczekiwanie muzyka didżejska
w dużej mierze opanowała już radio. Dominuje np. w prezentowanym we „Wprost” od kilku tygodni rankingu piosenek najczęściej granych w 70 największych polskich stacjach. Komercyjne stacje szybko i niezawodnie reagują na gusty publiczności – inaczej natychmiast straciłyby słuchaczy i zbankrutowały. Podobnie jest z takimi telewizjami jak Viva czy MTV, które od dawna są hiphopowo-klubowe. Kolejnym zwiastunem nadchodzącego przełomu jest reakcja agencji reklamowych. Muzyka rockowa ma swoje rynkowe ograniczenia, bo jest otwarcie antykonsumpcyjna. Tymczasem muzyka klubowa nie ma nic przeciwko konsumpcji. Dlatego coraz częściej używają jej koncerny, by reklamować ubrania, kosmetyki, młodzieżowe jedzenie i napoje. Zwłaszcza jednak używki.
Muzyka klubowa ma jeszcze jednego potężnego sojusznika – nowoczesną technologię. Żeby zorganizować koncert wielkiej gwiazdy rocka, potrzeba wielu milionów dolarów, wiele ton sprzętu i legionu ludzi z obsługi. Tymczasem największa gwiazda didżejska przyjeżdża na występ sama, z małą torbą płyt. Bo gramofony, miksery i odtwarzacze CD na całym świecie są takie same, więc po co je wozić? Dlatego znany didżej kosztuje nie kilka milionów, ale kilka tysięcy euro. Reszta idzie na organizację, ochronę i technikę – światła, telebimy czy wizualizacje, które są u nas takie same jak w zachodniej Europie.
Bilety, wcale nie tanie, na największe gwiazdy i najważniejsze imprezy sprzedawane są przez Internet. Przebojem imprezowym tego roku będzie najlepszy didżej na świecie Paul van Dyk. Czy ktoś w ogóle o nim słyszał? Tymczasem wystąpi 4 sierpnia na stadionie Lecha Poznań dla ok. 30 tys. fanów. Kolejne pule biletów sprzedawane są w sieci w ciągu kilku minut, będzie więc na pewno komplet. W dodatku tego typu imprezy wyrobiły już sobie własną publiczność, która potrafi się bawić i która czuje się współodpowiedzialna za dobrą zabawę innych. Kiedy media zorientują się w skali tego zjawiska? To już ich problem. Bo bywalcom klubów wcale na tym nie zależy.