Komu szkodzi promocja 'muzyki podziemia’?
Nieustannie gdzieś w oddali przewija się temat sprzedaży masom artystów znanym do tej pory tylko określonym, ściśle zawężonym kręgom wielbicieli muzyki. Słyszeliśmy o upopowieniu Armina, Tiesto, Szwedzkiej Mafii, a nawet jednych z bardziej cenionych artystów dubstepowych, występujących teraz jako Magnetic Man. Nic to jednak wobec spotkanej ostatnio w Internecie oferty sprzedaży paczki siedmiu płyt Caribou. Dan Snaith pewnie nigdy by się nie spodziewał, że jego wydany w zeszłym roku „Swim” odniesie tak wielki sukces pośród dużej ilości skrajnie różniących się od siebie środowisk muzycznych – przez undergroundowe portale jak RA i Pitchfork, po umieszczenie otwierającego krążek utworu „Odessa” na ścieżce dźwiękowej do gry Fifa 11 – zresztą obok przesadnie ogromnej ilości artystów o podobnym profilu. Poprzednie albumy Kanadyjczyka nie wywołały w mediach takiego szumu, nic więc dziwnego, że gdy tylko „udało mu się” – nie ujmując oczywiście jakości albumu – albo też trafił na swój czas z jednym z wydawnictw, natychmiast widzimy go dosłownie wszędzie, jako wykonawcę pożądanego, rozchwytywanego i markę mająca przyciągnąć ludzi. A może tak po prostu musi być? Może każdy undergroundowy producent zmierza na wielkie sceny festiwali, tylko nie zawsze mu to wychodzi, albo niekoniecznie zdaje sobie z tego sprawę? Zastanawiać się można, czym tak naprawdę różni się to od syndromu „gwiazdy jednego sezonu” albo i przeboju, tak często spotykanego w życiu codziennym. Niczym – jeszcze niespełna kilka lat temu jednak, nie mieliśmy tak ogólnoświatowo rozwiniętej gałęzi przemysłu produkcji muzycznej i – co najważniejsze chyba – mediów internetowych w krajach nie tylko „pierwszego”, ale i też „drugiego” świata, więc gwiazdy lansowała tylko telewizja i radia. Gdy na szeroką skalę do tego tandemu dołączył Internet, nawet największy andergrandowiec może stać się znany i w ciągu kilku miesięcy zacząć… robić słodkie hity we współpracy z gwiazdami czarnej muzy. Oczywiście sam Caribou nie jest wbrew pozorom bohaterem tego tekstu, a jedynie pretekstem do dyskusji, czynnikiem wywołującym przemyślenia. Życzymy jemu i wszystkim pozostałym producentom, żeby nie zostali zjedzeni, a następnie zepsuci przez popowego potwora i by podołali wyzwaniom przez niego stawianym. I tu doskonałym przypadkiem jest duet Daft Punk, który pod względem bycia szczerym ze swoimi korzeniami są chyba mistrzami, nie wspominając nawet o czynniku „jednohitowości”, czy też raczej w tym wypadku „hitowości” bez „nowości”. „Stety” albo „nie-stety”, komercyjno-popowy obrót spraw będzie coraz częstszy, a ilość „jednohitowych” producentów nie zapowiada się zmniejszać… Nadzieja to czy przekleństwo muzyki elektroniczno-klubowej? I jeszcze na deser odpowiem Wam na pytanie z tytułu artykułu. Promocja „muzyki podziemia” wcale najbardziej nie szkodzi klubowiczom, ani tym bardziej artystom – życie wszak kręci się wokół pieniędzy. Promocja taka szkodzi samej muzyce. Tylko kto w dzisiejszych czasach robi cokolwiek dla idei… |