Jurek Przeździecki dla FTB: 'Bez harmonii nie ma muzyki’
W ostatniej Euphorii gościliśmy na żywo przez telefon twórcy jednego z najlepszych tanecznych albumów w polskiej historii czyli Jurka Przeździeckiego. Zanim zaczął wydawać w Cocoon i nagrywać progresywne techno i tech-house jak teraz, był połową sensacyjnego duetu Bigwigs, który swego czasu rządził na scenie psytransowej. Od tego zaczęliśmy rozmowę…
Czy masz jeszcze cokolwiek wspólnego z psytransem? Śledzisz, lubisz?
Mam sporo pracy z własnym projektem i nie mam czasu na odświeżanie Bigwigs czy solowych rzeczy z pogranicza trance’u i psytechno czy psytransu. Nie ukrywam, że z nostalgią słucham takich rzeczy i chodzi mi po głowie powrót do tych brzmień i zrobienia czegoś samemu lub wspólnie z drugą połową Bigwigs Grzegorzem.
Do dziś są problemy z nazwaniem tego, co wyczynialiście jako Bigwigs. Jak ty sam to nazywasz?
Jestem daleki od szufladkowania swojej muzyki i muzyki, której słucham. Trudno mi powiedzieć, co to był za gatunek. Próbowaliśmy sieę w jakiś tam sposób wpasować w muzykę taneczną, ale płynęło to prosto z naszych serc i z tego, co potrafiliśmy wtedy zrobić. W związku z tym mało zastanwialiśmy się czy to taka muzyka czy inna. Przede wszystkim chcieliśmy, żeby to było oryginalne, bardzo nasze. Inspirowaliśmy się sobą a nie tym, co słyszeliśmy wokół nas.
Byliście rewelacją nie tylko w Polsce, dlaczego zarzuciliście projekt?
Każdy z nas poszedł w swoją stronę, zaczęliśmy nagrywać solo. Wciąż łączy nas serdeczna przyjaźń, jesteśmy ciągle w dobrej relacji, no i nadal nagrywamy osobno swoje rzeczy, wciąż muzyka od nas płynie…
Pamiętasz moment przełomowy, kiedy postanowiłeś, że od teraz będziesz robił delikatniejsze beaty i subtelniejsze brzmienia?
Wiesz, człowiek się starzeje (śmiech), trudno jest cały czas uderzać mocno…
Skąd zatem pomysł na swoje nowe brzmienie, samo wyszło czy to jakaś inspiracja?
Muszę powiedzieć, że dość szybko się nudzę jedną, stereotypową formułą. Ciągle szukam nowych inspiracji, nowych pomysłów. To, co teraz robię, to wynik kolejnego etapu inspirowania się. Przyszedł u mnie czas na muzykę techno czy rzeczy idące nawet w stronę house’u czy tech-house’u. To wszystko zmieniło się w okolicach 2003 roku, wtedy zacząłem się tym interesować i pomyślałem sobie, że wcześniej takich rzeczy nie robiłem i chciałbym spróbować. Czułem wtedy przesyt tego, co się działo na scenie transowej. Akurat graliśmy wtedy na wielkim festiwalu Boom w Portugalii i pamiętam, że poza naszym live actem, muzyka którą grano tam przez parę dni potwornie nas zmęczyła. Wszyscy grali na 250 bpm-ów, ciężko było to wytrzymać. Pomyślałem wtedy, że chyba już dosyć na jakiś czas, może na zawsze? Choć nostalgia została, podobnie jak pewien sposób myślenia, choćby w kontekście melodii.
No właśnie, mówisz techno i tech-house, ale w dzisiejszym techno i housie dominują loopy, a u ciebie wciąż sporo syntezatorowych pasaży.
No wiesz, loop to nie wszystko – czegoś takiego właściwie nie można nazwać aranżacją. Ja zmierzam do tego, by wciąż doskonalić warsztat i robić coraz lepsze kompozycje, coraz ciekawsze aranżację. Żeby to właśnie z pętlami nie miało wiele wspólnego, mam nadzieję, że nigdy u mnie tak nie było, że to nigdy nie były loopy, które gdzieś tam przypadkiem stworzyły utwór muzyczny. Bardziej mi chodzi o opowiadanie historii, żeby to było takie muzyczne opowiadanie, żeby słuchacz mógł wejść w to głęboko i zanurkował w tym moim świecie na te kilka minut. To jest dla mnie ważne, robię tę muzykę dla słuchaczy, nie jest to moja egoistyczna fanaberia, którą sam sobie sprawiam frajdę – muzyka jest dla słuchaczy, to im chcę sprawiać frajdę.
Gdy słyszymy o muzyce robionej dla słuchaczy, często chodzi o „przymilanie się” do słuchaczy. Ale u ciebie nie ma czegoś takiego…
Oczywiście nie pytam słuchacza, co mu się akurat podoba i czy mam mu coś takiego zrobić. Mam na myśli robienie dla słuchaczy w tym sensie, jak każdy muzyk czy artysta w ogóle tworzy coś, żeby to zostało przez kogoś zauważone. Ja nie robię „pod słuchacza”, ale chcę go wciągnąć w pewien ciekawy pomysł, który wymyśliłem.
Słuchając albumu „Biscuit Symphony” zastanawiałem się, czy te partie klawiszy to efekty twojego improwizowania…
Dużo gram na klawiaturze, to jest mój sposób na dochodzenie do pewnych pomysłów. Dla mnie harmonia to jest w ogóle fundament i podstawa całej muzyki. Bez harmonii nie ma muzyki – jak powiedziałeś wcześniej w innym przypadku to się sprowadza do pętli, jakiegoś tylko rytmicznego konceptu. Dla mnie to, co powoduje, że człowiek się uśmiecha, że czuje, że to serce mu się jakoś unosi, to jest harmonia. I dlatego to dla mnie jest najważniejsze, harmonie biorą się z melodii, ze skojarzeń tych wszystkich dźwięków, których używamy. Tego poszukuję, staram się doskonalić te harmoniczne pomysły. Siadając do robienia muzyki, zupełnie się nie zastanawiam czy to będzie utwór, który jakoś się sprzeda. Nie ma to dla mnie żadnego znaczenia, z kilku powodów. Po pierwsze mam ten komfort, że nie muszę myśleć o utrzymywaniu się z muzyki, bo utrzymują się z zupełnie czegoś innego, a muzyka jest realizacją mojej pasji i tylko przyjemnością. Nie muszę więc myśleć, czy na tym zarobię czy nie, czy będą to grali w klubach tak długo, że będą z tego profity etc. Oczywiście dla każdego artysty ważne jest, żeby jego muzyka się komuś podobała, bo to motywuje i zachęca do dalszej pracy, ale jest to dla mnie sprawa drugorzędna. To kwestia indywidualnego wyboru – albo robimy rzeczy komercyjne, w czym absolutnie nie widzę nic złego, nie twierdzę, że słowo komercja ma pejoratywne, negatywne znaczenie, to po prostu coś, co lubi mnóstwo osób i z czego biorą się pieniądze. Ja wybrałem inną drogę – poszukiwanie oryginalności, nie zawsze ta oryginalność łączy się z jakimś tam sukcesem rynkowym…
Nie męczy ci jednak trochę fakt, że nagrałeś piękną, wciągającą płytę, opowiadającą fajne historie, na pewno wydarzenie w naszym kraju, a jednak niewiele o tym się nie mówi i pisze poza stricte klubowymi portalami, bo ciągle u nas pokutuje uprzedzenie, że jeśli coś ma taneczny beat, to nie jest to „ciekawa obiektywnie” muzyka? A przecież twój album jest dużo ciekawszy muzycznie, niż ¾ płyt rockowych czy innych…
Tak, jest taki sposób patrzenia. Wrzucanie wszystkiego do jednego worka. Znam to z rozmów z moimi znajomymi – pytają mnie „jaką muzykę robisz?”. I w tym momencie zadaję sobie pytanie – jaka to muzyka? Techno? House? Muzykę elektroniczną? A oni mówią: „aha, techno, no tak…”. Trudno komuś, kto jest poza tym światem zupełnie, wyłuskać to, co się mieści w tym pojęciu, a to przecież bardzo szerokie pojęcie, opisujące bardzo dużo gatunków i kolorów tej muzyki. Na szczęście jest sporo ludzi, którzy interesują się samą muzyką a nie tym, co jest do niej przypięte. Ostatnio brałem udział w takim opisie polskiej sceny klubowej dla czasopisma „Blues & Soul”, więc to też ludzie spoza tego świata. Nie można wszystkiego wrzucać do jednego worka.
Album „Biscuit Symphony” miałeś już gotowy rok temu, co się przez ten czas zmieniło, w którym miejscu jest w tym momencie Jurek Przeździecki?
Nie ukrywam, że w międzyczasie zrodziło się wiele nowych utworów, które głównie ukazały się w wytwórni Affin. To label, którego celem jest promowanie muzyki z pogranicza, niekoniecznie mocno zdefiniowanej. Nawiązałem z nimi fajną relację. Pojawiła się tam m.in. fajna EP „Flow My Tears”, która zebrała bardzo dobre feedbacki. Kawałek „Funk Paradox” był długo na plejliście Laurenta Garniera. Kolejne rzeczy w Affin ukażą się we wrześniu, z bardzo fajnymi dwoma remiksami, na razie nie mogę zdradzić czyimi. Bardzo muzykalne, bardzo melodyjne rzeczy.
Dziękuję ci bardzo.
Ja też bardzo dziękuję za wszystkie pochlebne opinie na FTB, tobie i wszystkim innym za posłuchanie mojej płyty.