Godskitchen Urban Wave 2009 – relacja FTB.pl
Pierwsze, na co zwróciłem uwagę lądując w okolicy Hali Stulecia to fakt, że z żadnej strony nie widziałem Policjantów ani funkcjonariuszy Służby Celnej. Miła odmiana, w stosunku do tego, co dzieje się w Poznaniu. Tam przed każdym eventem w Arenie dookoła obiektu pełno jest Policji z psami. Pod tym względem Wrocław wydaje się bardziej cywilizowany. Dookoła hali nie było więc nerwowej atmosfery rodem z gangsterskich filmów, tylko sielanka z setkami osób w rolach głównych, w napięciu oczekujących na wydarzenia wieczoru i nocy. W środku również zastałem piknikowy klimat, uprzejme zaproszenia i życzenia miłej zabawy od przedstawicieli obsługi. Większość chyba ucieszyła się z braku żetonów, wiosenno-letni klimat potęgowało stoisko z goframi.
Gdy wszedłem na parkiet okazało się, że oprócz zapowiadanych, sześcianowych elementów wiszących w powietrzu (w tym jeden mega potężny 4 tonowy!, z solidną konstrukcją i neonami), oprócz ciekawej sceny, która jest w tym roku motywem przewodnim wszystkich imprez z cyklu Godskitchen, po jej bokach usytuowano pionowe elementy z diodami, a jeszcze dalej spore telebimy połączone ze sceną, na której pojawiały się tancerki. Od razu pomyślałem, że fajnie by było, gdyby na nich pokazywano didżeja i rzeczywiście chwilę później okazało się, że taki właśnie zamysł mieli organizatorzy agencja MSM Events. Największe wrażenie robiły ujęcia z kamery zawieszonej nad głową artysty – pomysł idealny dla wszystkich aktualnych i potencjalnych didżejów, widzieliśmy bardzo dokładnie wszystkie ruchy miksującego. Dzięki dodatkowym LEDom i telebimom po bokach, scena generalnie sprawiała wrażenie niezwykle szerokiej. Siedząc na balkonie całkiem z tyłu, miało się wrażenie, że częścią sceny są też podwieszone po bokach zmieniające kolory konstrukcje z ekranami LCD, pod którymi na zmianę pojawiały się atrakcyjne tancerki i … pedałujący zgodnie z bpm-ami na rowerach treningowych. Pomysł na pewno nowy, niektórzy mieli dzięki niemu spory ubaw.
Scena w takiej formie podzieliła klubowiczów – wielu trudno było pogodzić się z brakiem laserów. Przyzwyczajenie to druga natura człowieka, a nie da się ukryć że poza wszystkim mocno przyzwyczailiśmy się do obecności laserów na eventach. Towarzyszą nam od lat i jak dotąd z imprezy na imprezę było ich coraz więcej – od dwóch do nawet dwudziestu, z wyjątkiem występów Tiesto, który już podczas Elements of Life tour życzył sobie, by jako jedyny element wizualny pozostawić specjalnie przygotowane na jego cykl imprez wizualizacje (swoją drogą można uznać, że się udało, bo do dziś te motywy pamiętamy). Pod tym względem Godskitchen było podobne – mieliśmy się skupić na wizualach, po raz pierwszy wyświetlanych w taki sposób. Po raz pierwszy też DJ miał wizualizacje dookoła siebie, był ich elementem. Osobiście przez większość część nocy byłem pod dużym wrażeniem, widać było, że wizualizacje nie były przypadkowe, tylko specjalnie wyselekcjonowane, by dobrze wypaść właśnie w takich okolicznościach.
Podczas setów Glassego i Arneja mogliśmy sobie jedynie wyobrażać, co się będzie działo w warstwie wizualnej w dalszej części imprezy, bo na ich rozgrzewkowe sety nie zaplanowano żadnych efektów specjalnych. Może również z tego powodu sety te nie zapadły nam w pamięć tak, jak by mogły, gdyby… Set Glassego – na pewno ucieszył miłośników nowoczesnego, klubowego grania, w jego seciku królowały świeże housowe brzmienia. Z kolei Arnej zasłynął tym, że nie zagrał swojego wielkiego przeboju „The Ones That Get Away”. Były za to inne jego produkcje takie, jak „Dust In The Wind” w wersji dub i „Strangers We’ve Become”, a także jego własne wersje utworów Armina van Buurena i klasyka Marca Vision „Time Gate” z 1999 roku. A propos klasyków – znalazło się też miejsce dla „Fly Away” Vincenta de Moora z 2000 roku w nieco młodszej wersji Cosmic Gate. Była też „Chakalaka”… Generalnie set Arneja nie porwał, widać było brak doświadczenia zarówno w zachowaniu na scenie, jak i w samym doborze repertuaru. Szkoda też, że Arnej nie postawił na delikatniejsze brzmienia znane z jego produkcji, przez co jego set był „typowym trancowym setem” bez znaków szczególnych.
W trakcie występu Johna Dahlbacka, który nieco przytył i zarósł, zaczęło na scenie dziać się coraz więcej. Przed nim zobaczyliśmy intro przygotowane przez ekipę Clockwork. Nawiązywało ono do tego z poprzedniej edycji – stonowany klimat, lektor spokojnie czytający nam kolejne wersy, przewracające się kartki książki. Miło, ale bez tąpnięcia na koniec – intra kończyły się ni stąd ni zowąd, poza tym widzieliśmy je tylko na bocznych telebimach, nieco też przebasowany był ich dźwięk. Jeżeli chodzi o wizualną stronę, zwracał uwagę motyw z ramą obrazu i tancerkami po boku didżeja – naprawdę wyglądało to, jakby ktoś zawiesił wielki obraz, wewnątrz którego wyginał się Szwed. W przeciwieństwie do większości didżejów i artystów w ogóle, swojego największego przeboju „Blink” nie zostawił na koniec albo na bis, ale od niego zaczął. Już przy pierwszym tracku więc zaczęło się szaleństwo, spotęgowane przez pierwszy mocny motyw wizualny tej nocy czyli wielki magnetofon, którego membrany trzęsły się rytmicznie po bokach Johna. Generalnie w jego secie pełno było wokalnych numerów – głównie śpiewanych przez kobiety. Jak w „Hustle Up” (nie zagrał własnej wersji, a Myersa) albo wspomnianym „Blink”. Z kolei męskie głosy usłyszeliśmy w porywającym „Golden Walls” oraz w „I’m Not Alone” Calvina Harrisa – wciąż będącego na pierwszym miejscu brytyjskiej listy przebojów. Była też „Chakalaka”…Reakcja na set Dahlbacka była bardzo entuzjastyczna, choć sam John nie należy do cieszących się z puszczania własnych numerów. Na koszulce miał napisa Jesus Loves You – ciekawe czy to był wyraz jego wiary, może ironia, a może … chodziło o nazwę wytwórni należącej do Valentino Kanzyaniego?
Eric Prydz również znany jest z tego, że zwykle mocno skupiony jest na miksowaniu i prawie go zza konsolety nie widać, w dodatku zawsze ma czapkę. Tej nocy jednak mieliśmy do czynienia z nieco inną wersją Prydza. Przywitany został wielkimi brawami i sam się do nich dołączył namawiając do wspólnego szaleństwa, co już było nowością w stosunku do poprzednich jego eventowych występów w naszym kraju. A co najważniejsze – od pierwszych sekund przeszedł do konkretów, nie trzeba było wiele minut czekać aż się rozkręci. Nieznany, potężny numer z monumentalnym intrem na początek, poleciały serpentyny i zapaliły się światła wewnątrz konstrukcji didżejki, która robiła przez kilka chwil wrażenie jednego, wielkiego stroboskopu. Eric Prydz jest już na takim etapie kariery, ma taki szacunek i popularność, tyle własnych, kochanych na całym świecie produkcji, że mógłby grać właściwie tylko swoje rzeczy. W dużym stopniu tak było we Wrocławiu – pierwszy track raczej jest jego, zagrał też „Armed”, niesamowitą „Europę” zmieszaną z wokalem z „Missing” Everything But The Girl, z „Pjanoo” był tylko fragmencik przez dwie chwilki, był „Lift” z ostatniej EPki, „Miami To Atlanta”, a na sam koniec, już po zakończeniu seta, po chwili ciszy „Melo”. Podczas jego seta dominowały „geograficzne” wizualizacje z kulami ziemskimi, mapami i nazwami miast. Było też sporo stroboskopów, bo Eric oczywiście nie szczędził mocnych, techno motywów, momentami apokaliptycznymi, mocno wkręcającymi. Wielkie brawa spowodował temat z klasyka The Prodigy „Breathe”. Była też Chakalaka… po raz trzeci, i ostatni. Plus oszałamiający Dusty Kid „Train Nr 1”, który miał jeszcze powrócić, dokładnie za 90 minut….
W ich trakcie grał ten, na którego czekano najmocniej, czyli Markus Schulz. Jak mówił mi później w wywiadzie (już niebawem na FTB), uwielbia grać w Polsce, bo czuje jakąś specyficzną więź z polską publicznością. Czuje się „lubiany, doceniany i przede wszystkim rozumiany”. To jego set najczęściej opisywany był po imprezie jako najlepszy – trzeba też zaznaczyć, że w jego trakcie pojawiły się też niesamowite, trójwymiarowe wizualizacje – rysunkowy dom oddalał się i przybliżał, jechaliśmy szybko przez animowane miasto… wyglądało to naprawdę efektownie, wręcz szokująco. Dla tych motywów warto było postawić taką a nie inną konstrukcję. Pierwsze kilka numerów poderwało mocno całą Halę Stulecia, nawet tych, którzy nie przepadają za muzyką trance. Było bowiem bardzo energetycznie i mało upliftingowo. Rex Mundi vs Marco V, potem jego własna Dakota, następnie niezwykle skoczny Jester Music feat Lavoie – „Dressed In White” w wersji Markusa. Tłum na parkiecie dosłownie wariował, a „przeboje” miały się dopiero zacząć… Do końca seta Markusa słyszeliśmy już same pewniaki: Timmy & Tommy, Cosmic Gate, Rank 1 w wersji Wippenberga, „Magenta” Nitrousa Oxide’a… Nie trzeba opisywać co się działo przy jego własnym „Perfect”, motywach z „Silence” Delerium czy „Lost Connection” Jochena Millera. Największy szał był oczywiście w momencie, kiedy Markus podniósł kilka razy do góry polską flagę. Myślę, że hałas w Hali Stulecia był „odpowiedni” i Markus zadowolony jest z kolejnego odcinka „World Tour”.
Przed 18 kwietnia myślałem, że Mauro Picotto wyważy nieco klimaty i zanim przejdzie do mocnego techno przynajmniej zaserwuje jakieś wprowadzenie, rozgrzewkę. Nic takiego się jednak nie stało. Co bardziej uważni wyłapali, że przepotężny track Dusty Kida na otwarcie, pojawił się już wcześniej w secie Prydza. Picotto przypomniał nam o takich momentach, jak Lucca po Tiesto, Remy przed Arminem czy zeszłoroczny Dubfire na Godskitchen. Wykonawcy techno na trancowych eventach wspominani są wyjątkowo dobrze, co potwierdza, że warto zawsze jednego zaprosić. Oczywiście nie zabrakło tych, dla których było za mocno – bo trzeba przyznać, że mocno było, nawet bardzo mocno. Przy tym bardzo mrocznie, momentami wręcz klaustrofobicznie. Raz na jakiś czas Mauro zapodował coś dla oddechu – mam tu na myśli między innymi fantastyczny track Ahmeta Sisana „Saruka” albo housowego sztosa Steve’a Lawlera. Na koniec nie było tym razem radiowej wersji „Komodo” albo „Proximusa” jak zdarza się finiszować Picotto, ale za to usłyszeliśmy „Iguanę” w niemal hardstylowej wersji. Wielka moc, ostre brzmienia i szybkie tempo – Picotto dał mocno popalić, momentami czuliśmy się jak na Mayday…Kilka motywów na wizualizacjach świetnie się wpasowało – pamiętne wiatraki czy wykresy i nie tylko.
Pewnie nie wszyscy fani trance’u zaprzyjaźnili się z groźnymi beatami Pana Picotto, niektórzy na 75 minut udali się wypocząć, by wrócić na seta jednego z ulubieńców polskiej trancowej publiczności Menno de Jonga. Menno postanowił nie nawiązywać do technicznych klimatów poprzednika, mimo że gdy grał na wspomnianym Mayday zdarzało mu się przemycać nieco mocniejszych klimatów. W Hali Stulecia rozpoczął od klasycznego breakdownu. W dodatku absolutnie premierowego tracka stworzonego wraz z Leonem Bolierem – jak zapowiadał czekał z debiutem specjalnie do Godskitchen. Przy klasycznym już niemalże „Tanz der Steele” ostro poderwała się publiczność, podobnie było przy jednym z największych jego przebojów czyli „Nolthando”. Był też jego „Spirit” w polskiej wersji Paula Millera i wiele innych znanych tematów, które powodowały okrzyki radości. „Remember”, „Viva La Vida”, „Carte Blanche”, „Dream Machine” – przy tych tytułach nie trzeba pisać wykonawców, bo wszyscy fani trance’u od razu wiedzą o co chodzi. Wracając do mocniejszych brzmień, Menno zagrał też ostrą „Tantrę” Mr Sama i remix van Doorna do The Killers. Przy okazji miał oczywiście świetny kontakt z klubowiczami, co zwieńczył jako jedyny wyskoczeniem z konstrukcji didżejki wprost w tłum. Podczas jego seta powróciły też na wizualizacjach trójwymiarowe motywy…
Ostatni numer Menno był jednocześnie ostatnim trancowym kawałkiem tej nocy, wszak imprezę zamykał ekspert od deep techy music czyli Peter Pain. Menno zdążył jeszcze podnieść polską flagę (ciekawe kiedy ten motyw się nam znudzi) i wymienił się z równie wysokim Piotrem, który zaczął dość housowo, ale z minuty na minutę robiło się coraz duszniej, coraz ciężej, coraz bardziej psychodelicznie i jednocześnie porywająco. Od tech-housowych nut typu Smith & Selway „Move” w wersji Angello po „The Wolf” Dave’a Clarke’a sprzed siedmiu lat. Koszący set, ciąg dalszy technicznej, wręcz tresorowej uczty, którą rozpoczął wcześniej Mauro Picotto.
Nie wspomniałem jeszcze o nagłośnieniu – w moim odczuciu było idealne, zarówno na parkiecie, jak i na tylnym balkonie porozumiewanie się było mocno utrudnione, miałem wręcz wrażenie, że na balkonie wiele metrów od sceny słyszę tak samo głośno jak w środku parkietu. Warto było nie stać pod samą sceną, wtedy lepiej było słychać i widać – dopiero wtedy można było docenić wizualizacje, choć trochę szkoda, że trójwymiarowe szaleństwo było tylko atrakcją specjalną, raz na jakiś czas – na dłużej u Markusa, trochę u Mauro i Menno. Gdyby coś takiego działo się przed naszymi oczami przez cały czas, zapewne wszyscy byliby na łopatkach i nikt nie zwróciłby uwagi na brak laserów czy pirotechniki. Muzycznie Godskitchen Uban Wave 2009 okazało się ponownie trafioną hybrydą trance’u, house’u i techno. Żaden DJ nie został powszechnie zjechany, każdy robił co mógł i każdemu udało się wnieść coś od siebie do ogólnego obrazu imprezy. W komentarzach najwięcej pochwał dostali Markus i Menno, niewiele mniej Picotto i Prydz, znaleźli się też tacy, których faworytami okazali się Dahlback albo Peter Pain. Cymek napisał w komentarzu: „jakoś nie widziałem osób, które by się nie bawiły bo im się nie podoba..Gdzie nie spojrzałem, to gęby uśmiechnięte wszyscy mieli, tańczyli i było git”. Tak było – są tacy, którzy narzekają na Prydza i Picotto, ale musiało być ich niewielu, bo spoglądając na parkiet widziałem wciąż doskonałą zabawę. I o to chodzi! Oby na każdym evencie było tyle wybuchów entuzjazmu i energii na parkiecie.