News

Global Gathering 2009 – relacja FTB.pl

Zapytał mnie wczoraj znajomy: „I jak tam po deszczowym Globalu?”. Pewnie myślał, że odpowiem „Kiepsko, fatalna pogoda” czy coś w tym stylu. Nic z tych rzeczy – odpowiedziałem, że było pięknie. I dodałem, że po prostu uwielbiam festiwale, pogoda nie jest w stanie mi tego popsuć. Kilka scen z różnorodną muzyką na ciekawie zagospodarowanym terenie wystarczy mi do szczęścia. Pod tym względem nie mam drugiemu polskiemu Globalowi nic do zarzucenia, bawiłem się wyśmienicie już od godziny 17. Swoją drogą – dzienna część każdego festiwalu to rzecz na osobną opowieść. Niech żałują ci wszyscy, którzy przybywają dopiero po zmroku, klimat jaki panuje od godzin popołudniowych jest nie do opisania!


Szwędając się po terenie festiwalu zauważyłem, że wygląda prawie tak samo jak rok temu, co mnie bardzo ucieszyło, bo podczas debiutanckiego polskiego Globala było pod tym względem idealnie. Namioty blisko siebie (czasem trochę przebijała muzyka, ale nie było tragedii), dużo innych atrakcji… Po dwóch edycjach można już chyba uznać, że klubowiczom do szczęścia starczy muzyka plus ewentualnie bungee. Pozostałe atrakcje mało kogo interesują, więc właściwie szkoda na nie pieniędzy i zachodu.


Pierwsze wrażenia: wygląd sceny bardzo podobny (choć później okazało się, że konstrukcje LEDów w jej wnętrzu robiły większe wrażenie niż rok temu), w namiotach podobnie, choć nie było odpowiedzi na zeszłoroczne kolumny w DJ MAG TECHNO ARENA, ani trójkąty z ELECTRIC HOUSE ARENA. Z komentarzy jednak wynika, że nikomu nie przeszkadzało. Podobnie jak w przypadku Creamfields w poprzednich latach dominowały opinie, że priorytetem był muzyka! Potężna liczba światowych nazwisk plus świetne nagłośnienie były tu zdecydowanie najważniejsze. No i maty – tym razem MSM wyłożyli nimi przestrzeń w namiotach. Sprawiły się wyśmienicie! Dobrze się na nich nie tylko tańczyło, ale też spoczywało 🙂



I jeszcze jedna ważna sprawa – każdy namiot był oznaczony i posiadał przed wejściem dokładny time-table. Który przypomnijmy – przed wejściem na teren imprezy czyli w sobotę 6 czerwca do godziny 15 nie był znany. To absolutna nowość na naszym terenie, choć Anglicy już znają ten zwyczaj. Pomysł jest nieco kontrowersyjny (jeśli ktoś nie jest długodystansowcem spędzającym na festiwalu 12 albo więcej godzin), ale dzięki temu więcej osób ma okazję podelektować się pięknym, letnim popołudniem w festiwalowym miasteczku pełnym muzyki. Pewnie, że szkoda, że nie było tak ładnie jak w 2008, tym bardziej, że do 15 w Poznaniu świeciło słońce! No ale ustaliliśmy już wcześniej, że zabawa mimo tego była fantastyczna.


MAINSTAGE



Znowu przypomina się zeszłoroczne Creamfields. Tam jednak w ogóle scena główna ze względu na długie i obfite opady w ogóle nie została postawiona. Tutaj była i sama w sobie radziła sobie nieźle, a czasem fenomenalnie, ale nieustające opady odstraszały od mainstage – dzięki czemu prawdziwe szaleństwo było w namiotach. Jednak rzadko się zdarza, że teoretycznie największe gwiazdy imprezy mają mniejszą publikę od wykonawców w namiotach tematycznych. Martin Ten Velden po swoim występie pokazywał mi filmiki z Electric House Arena, totalnie zachwycony i oszołomiony. „Cieszę się, że mogłem zagrać tak wcześnie, namiot był już full i było doskonale!” – wspominał. Podczas wczesnych występów Micky Slima i Junkie XL-a przed główną sceną bawiła się garstka ludzi, a szkoda, bo oba występy były piekielnie energetyczne. Zaskoczył mnie Junkie XL, który kojarzony z bardziej eksperymentalnymi dźwiękami, w Poznaniu zagrał bardzo … typowo. Mocno, w większości electro-housowo. Bez większych szaleństw i ryzyka.


Z kolei świetnie wypadli Kosheen, których występ kilka lat temu we Wrocławiu zbyłem wielkim ziewnięciem. To chyba kwestia nagłośnienia, który na mainstage było fantastyczne. Wokalistka zespołu bardzo się z nami zżyła, w przerwie między utworami powtarzała jak bardzo się cieszy, że u nas gra, że dziękuje że nie boimy się deszczu… Klimacik był naprawdę miły, a zestaw ich największych przebojów wypadł lepiej niż nieźle i przestałem się dziwić skąd to regularne granie na festiwalach na całym świecie. Kilka ponadczasowych nut, każdy chciałby mieć takie kalibry w swoim repertuarze…



Groove Armada zakoczyli na plus, w porównaniu do ich zeszłorocznych ibizowych setów w Edenie, było mniej monotonnie, a momentami totalne szaleństwo, łamane beaty i muzyczne zaskoczenia. Na Axwellu deszcz mocno padał, ale twardych fanów miał pod sceną sporo – ci ten moment wspominają doskonale – nie co dzień skacze się w ulewie z tak wielką radością. To był bardzo housowy set, z dużą liczbą znanych motywów, nie tylko tych podpisanych Axwell. Trio Above & Beyond również miało dla swoich fanów dużo nagród w postaci ich najpiękniejszych utworów wokalnych, wystąpili tradycyjnie we dwójkę. Poza typowycm upliftingiem przyłożyli też z kilku bardzo energetycznych, progresywnych i instrumentalnych numerów, które doprowadzały do szaleństwa nie tylko miłośników trancowej muzy. Do tego lasery współgrające z kroplami deszczu, i fenomenalne wizualizacje na ekranach i LEDowych łukach. Ostatecznie sety na głównej były nieco skrócone, na koniec – jak określili to ci, którzy dotrwali – „dobił wszystkich DJ W”.






TRANCE STAGE


Scena trancowa tym razem nie miała konsolety na środku, mniej też był świateł i laserów. Ci, którzy mimo braku time-table nie dotarli na Tor Poznań we wczesnych godzinach, przegapili bardzo energetyczny występ First State. To było mocne rozpoczęcie ze strony zagranicznych wykonawców – ci, którzy nie zdążyli bardzo żałowali, zwłaszcza słysząc entuzjastyczne recenzje. Najlepsze sety w kontekście całej nocy w tym namiocie? Najbardziej chwalono duet Kyau & Albert i Menno de Jonga – okazuje się, że nikomu nie przeszkadza ich częste występowanie w naszym kraju, za każdym razem jest wyjątkowo i zawsze dominują pochwały. Oni wariują na scenie razem z ludźmi na parkiecie, co dodaje energii, i to konkretnie.



Wyspiarz Matt Darey również się podobał, razem ze swoim popersem również bawił się doskonale, a jego basy dosłownie miażdżyły. Z szybkich i mocnych setów na pewno wyróżnić należy jeszcze te w wykonaniu dobrych znajomych Joopa i Leona Boliera. Niedoceniany Joop po raz kolejny wbijał w ziemię, z kolei Orjan postawił tego wieczoru na nieco lżejszy repertuar. Dobrze, że zagrał swoją „La Guitarrę”, która uskrzydliła fanów muzyki trance, a tych było na Globalu sporo. Dzięki temu trancowy namiot cały czas tętnił życiem, więcej miejsca zrobiło się dopiero około godziny trzeciej.



DJ MAG TECHNO ARENA



Świetne nagłośnienie, mało dekoracji i na pewno najbardziej zróżnicowana muzyka. Do tego stopnia, że ten namiot dobrze wspominają nie tylko fani techno. Bywali tutaj wszyscy – szukający urozmaicenia fani house’u i trance’u czy odpoczywający miłośnicy hardstyle czy hardcore. W zależności od pory można było trafić na wiele różnych odmian muzyki technicznej – Poziom X grał raczej delikatny tech-house, po nim osobiście zrzuciłem kilka bomb w stylu „wolno ale dobitnie”, przyspieszając pod koniec, by utorować drogę Carli Roce. Widziałem zza konsolety ile osób szło specjalnie na jej występ, który był miazgą! Karolina postanowiła zagrać tak, jak jej fani lubią najbardziej – szybkie funky techno, raczej bezlitosne.



Przez kolejne 1,5 godziny było dużo spokojniej za sprawą dość progresywnych propozycji Petera Paina, następnie pojawił się Umek, który po prostu zaczarował. Mocny, a jednocześnie dość melodyjny set z dwóch jabłek – w drugim Macu miał efektor.  Faworyt wielu, ale nie zapominajmy o wielkiej trójce – Josh Wink zabrał nas w tajemniczą podróż sięgając po wiele roots housowych, deepowych klimatów, z kolei Dubfire przyłożył kilka potężnych nut, ale ogólne wrażenie było średnie. Zbyt monotonny set, w przeciwieństwie do Felixa Krochera, który mieszał wszystko z wszystkim, i znów jak rok temu zaprezentował konkretne show z tańcami na konsolecie i nie tylko. Jego znajomego Elmara Strathe już nie doczekałem, ale z komentarzy wynika, że również wypadł ciekawie.



ELECTRIC HOUSE ARENA



A może to tutaj była najbardziej zróżnicowana muzyka? Był i Ten Velden, Knight, była też  Lucca. I do tego Josh Gabriel! Jeżeli na techno było świetne nagłośnienie, to tutaj było mega świetne, a na pewno mega głośne. Pamiętam, że gdy wszedłem do pełnego wielkiego namiotu podczas seta Marka Knighta, mało się nie przewróciłem! Fakt, że Knight grał ciężko, momentami technicznie, ale z głośników dosłownie buchało ogniem. MTV grał nieco lżej, ale też nie oszczędzał słuchaczy, poza Inoxem i Dahlbackiem właściwie typowego electro-house’u nie było.



Lucca gra teraz tech-housowo z elementami electro i techno, Josh Gabriel mieszał tech-house z progressive i techno, a wspomniany Knight wybrał – z tego co słyszałem – najbardziej wybuchowe i hałaśliwe kawałki jakie w tej chwili są na rynku. Przez całą noc euforia publik nie słabła, basy wierciły w brzuchu aż miło. Doskonała próbka tego, jak wiele energii ma w sobie dzisiejsza muzyka taneczna. I jak wiele klimatów muzycznych może pomiecić worek z napisem „electric house”.



THE SOUND OF Q-DANCE ARENA


Tu można by napisać dokładnie to samo, co rok temu – na hardstylowej scenie najszybciej zrobił się tłok, a napięcie nie opadało aż do rana.  Narzekania były tylko na początku, po problemach z prądem i słabym hardtransie zamiast dobrego hardstyle’u. Z hardcorowych dźwięków na koniec dobijał bez litości Panic, a wcześniej rządził hardstyle – najwięcej pozytywnych recenzji zebrali Coone, a także ikony gatunku, holenderskie mega gwiazdy Lady Dana i Luna.



Właściwie to dobrze spisała się zdecydowana większość, bo przypominam sobie zachwyty nad Fausto i Balistic, dla wielu impreza na dobre rozkręciła się przy Stephanie, brawa zbierał też niezmordowany MC V. Przy okazji warto wspomnieć, że organizowana przez holenderski Q-Dance scena hardstylowa wyglądała zdecydowanie najlepiej, to tu poza mainstage klubowicze dostali najwięcej wizualnych atrakcji, lasery szalały jak opętane, wraz z bardzo szybką muzą powodowały eksplozje energii.



Szkoda, że nie wypalił drumandbassowy Open Air Terrace, z powodu opadów na setach żywych legend Aphrodite, Grooveridera i Hype’a bawiły się tylko najtwardsze, pojedyncze osoby. Podejrzewam, że jeszcze nigdy w karierze nie grali dla tylu osób, jak to ktoś określił: „Grooverider nie krył zażenowania”. W namiotach z połamaną, wysoce energetyczną muzyką tkwi spory potencjał, o czym nieraz przekonywaliśmy się we Wrocławiu. Może za rok większa przestrzeń i dach nad głową? Na scenie deluxe tradycyjnie dominował house, z wyjątkami – tam zagrał swojego seta Sebastian Sand, który nie dojechał na czas z powodu kontroli Policji. No właśnie – na następną imprezę w Poznaniu polecamy wyruszać co najmniej godzinę wcześniej. Stróżów prawa na trasie było tylu, jakby odbywał się zlot chuliganów piłkarskich albo neonazistów. Tymczasem na terenie festiwalowego miasteczka panowała atmosfera rodzinnego pikniku, w rodzaju love, peace & harmony. Wielkie brawa za dopiętą organizację dla MSM Events, aura nie przeszkodziła w stworzeniu doskonałego miejsca do zabawy i przebywania. Organizatorzy spełnili obietnicę odnośnie mat w namiotach, dzięki czemu całą imprezę można było przetańczyć bez żadnych przeszkód. Niech żałują ci co nie dotarli, bo obawiali się opadów. Deszcz nie przeszkadzał, niektórych nawet bawił. Muzyka znokautowała wszystkie przeciwności losu, nikt nie narzekał na kilka kropel wody, kiedy był właśnie w trakcie przenoszenia się z jednego „muzycznego kościoła” do drugiego. 




Polecamy również

Imprezy blisko Ciebie w Tango App →