News

Electrocity 2011 – relacja!

To, jak wypadła szósta edycja Electrocity, było dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Sądząc po komentarzach i opiniach sprzed imprezy, dotyczących line-upu, spodziewałem się najgorszego. Tymczasem po raz kolejny okazało się, że maruderzy na forach to jedno, a rzeczywistość to drugie.

Rzeczywiście – zestaw wykonawców zapowiedzianych na Electrocity 6 prezentował się skromniej niż w poprzednich latach. Można na to spojrzeć też z drugiej strony – w poprzednich latach z liczbą międzynarodowych didżejów i ilością scen Soundtrade wręcz przesadzało, więc w 2011 zwyciężył rozsądek. Postawiono na kilka dużych nazwisk, dano im do dyspozycji więcej czasu na zaprezentowanie się i jak się okazuje wszystkim wyszło to na dobre.  Jak się okazało klubowicze nie zapomnieli o poprzednich, bardzo udanych edycjach festiwalu w Lubiążu i zaufali organizatorom, że tym razem również będzie świetnie.

Może nagle, tuż przed imprezą większość narzekających na line-up przypomniała sobie jaką robotę podczas Electrocity robi sam klasztor, jaka to wyjątkowa miejscówka, nie dająca się porównać z żadną inną?

Soundtrade przyzwyczaili nas do tego, że potrafią „grać klasztorem”, włączyć go do zabawy światłami, sprawić, że każdy podczas Electrocity czuje się wyjątkowo, nietypowo i bardzo przyjemnie. No i raz jeszcze podkreślmy – zupełnie inaczej, niż na pozostałych imprezach.

Rzućmy okiem na pierwsze z komentarzy po imprezie. Route napisał: „yłem na Electrocity pierwszy raz i bardzo jestem zadowolony. Już teraz wiem dlaczego ten event jest tak punktowany pozytywnie w porównaniu z innymi”. Feta7 dorzucił: „Jestem pozytywnie zaskoczony! Nie mogłem uwierzyć. Frekwencja chyba lepsza niz w 2010 roku, bilety tańsze, a mimo to mam wrażenie, że event się rozwija. Dużo więcej laserów, ciekawych animacji, a farejwerki o północy zdecydowanie na bogato”.  Patrykdzienis: „Byłem pierwszy raz i poprostu brak mi słów. Pod każdym względem rewelacja !”. Trudno się dziwić, że ktoś debiutujący na Electrocity był pod wrażeniem zabawy na terenie okazałego klasztoru, ale opinie od stałych bywalców również były pozytywne.

Dzięki temu, że było mniej scen, łatwiej można było wszystko ogarnąć, łatwiej było się zdecydować, gdzie akurat chcemy się bawić. Mniej tracenia czasu na latanie między scenami = więcej zabawy. Z drugiej strony trzy solidne sceny z różną muzyką (plus dwie dodatkowe z polskim składem) to zbyt dużo, żeby narzekać na brak atrakcji.

 

Na pewno nikt nie narzekał na klimat z powodu małej frekwencji. Wyczytałem nawet, że dla niektórych był „za duży ścisk”. To znak, że impreza się udała.

Pogoda dopisała, dopiero nad ranem pojawiła się mżawka, którą kwitowano z uśmiechem. Dwie główne sceny na świeżym powietrzu wyglądały powalająco (sprawdźcie na zdjęciach, jeżeli Was w Lubiążu zabrakło), płynąca z nich muzyka mogła zadowolić słuchaczy bardzo różnych klimatów. O północy na mainstage zainstalował się Sasha, na Run To The Sun ATB. Ta druga jeszcze nigdy w historii imprezy nie była tak oblegana. Boleśnie odczuła to brytyjska legenda progressive’u, która delikatnie rzecz ujmując nie miała tłumów na swoim secie.

Koneserzy byli zachwyceni melanchoijną, progresywną podróżą (w tym Sasha jest królem), choć trudno nie przyznać racji tym, którzy woleliby coś takiego mieć w późniejszej porze. Prime-time festiwalu w naszym kraju to musi być wszak mocne uderzenie – energia i moc, porywające beaty i jednoczące wszystkich motywy. Sasha na pewno był dla nielicznych – nie spełniał żadnego z tych kryteriów. Osobiście uwielbiam taką muzę, ale lepiej by było dla wszystkich, w tym samego artysty – by móc zaczarować w bardziej adekwatnych okolicznościach.

W tym samym czasie scenę wewnątrz klasztoru rozgrzewał Dubfire (do środka wejdziemy za chwilę), a obok, dla nadkompletu publiczności grał ATB.

Tutaj mieliśmy do czynienia z symbiozą didżeja z publicznością, żywym reagowaniem na każdy dźwięk, po prostu szaloną zabawą. Widać było jak na dłoni, jak dużo osób przyjechało do Lubiąża właśnie dla tego pana. Ten jak zawsze przygotował miksturę własnych produkcji – mniej lub bardziej znanych – z aktualnymi nutami w rodzaju „Allright” Red Carpet w interpretacji Schossowa czy „Edge of The Earth” Richarda Dinsdale’a z innym swojsko brzmiącym głosem Sam Obernik (tej z hitu Tima Deluxe’a „It Just Won’t Do”).

Drugi występ w tym roku w naszym kraju i drugie z całą pewnością radosne i satysfakcjonujące doświadczenie Andre. Któż z didżejów nie chciałby mieć tak entuzjastycznego przyjęcia? Żyć, nie umierać! Rozochocony Andre rozdawał klubowiczom Red Bulle, nie zapominał też o robieniu krótkich przerw, by publiczność miała okazję zaprezentować soczysty aplauz.

Ciekawe jak w tym czasie czuł się Sasha i kiedy ostatnio spotkało go takie rozczarowanie. Myślę, że lepiej jego muzę przyjętoby na scenie technicznej. Mam nadzieję, że złapał trochę pozytywnej energii od tych, którzy myśleli, jak Baro4u w ten sposób: „Sasha jest bogiem. Przepiękny, genialny, fenomenalny set. Wygonił przypadkowych ludzi i tworzył piękno”.

Na Fly With Me w prime-timie rządził i dzielił Dubfire (swoją drogą jeszcze 5 lat temu był w Deep Dish i grał podobnie do Sashy!). Fani techno dziękowali opatrzności za pomysł wpuszczenia go za stery na trzy godziny, jak napisał Marcin P-Ce: „ostatnia godzina Dubfire pokazała, że na drugie miejsce schodzi ocena organizacji, ludzi, komarów, jedzenia, piwa, cen biletów itd itd a liczy się po prostu muzyka”. Dodajmy, że pierwszym dwóm godzinom jego seta też niczego nie brakowało. Wielki plus za wizuale, które na tej scenie ogarniali, podobnie jak muzykę, specjaliści z wytwórni Aliego Sci+Tec. Krążąc dookoła publiczności potęgowały minimalistyczny, odrealniony i futurystyczny klimat. 

Świetne wprowadzenie do seta Dubfire wykonał Davide Squillace – techniczny house w jego secie zapowiadał niejako, co będzie się też działo przez pierwsze minuty seta Dubfire. Co ciekawe zarówno jego występ, jak i miks Carlo Lio spotkały się z bardzo pozytywnymi recenzjami, mimo że zwykle tech-house’y wewnątrz klasztoru kwitowane były głosami rozczarowania, że „za słabo, za wolno” i tak dalej. Panowie pokazali (wliczając w to również Bacchettiego), że techniczne house’y czy progresywne techno mogą miażdżyć, że nie trzeba grać w oszałamiających prędkościach zapętlonego hard techno, żeby techniczną publikę wprowadzić w ekstazę. Porywająco zagrała też Nastia, od pierwszych beatów było konkretnie i bardzo skocznie. Fanom zabrakło zejścia do publiczności, ale za to Dubfire i Carlo chętnie ściskali dłonie i dziękowali za wspólnie spędzony czas.

Wróćmy na scenę główną – tutaj po imprezie posypało się sporo negatywnych opinii. Oczywiście nie dotyczących wystroju, ale prezentowanej na Electrocity Stage muzyki. Czy to tylko przez Sashę? Chyba nie. Moim zdaniem problem mógł polegać na tym, że w przeciwieństwie do lat poprzednich brakowało tutaj serii znanych przebojów czy choćby motywów. To jednak było do pewnego stopnia do przewidzenia. Doorly i Tim Healey pocisnęli pięknie i mocno, a jednak mało kto o nich pisze. Byli trochę z innego muzycznego świata – to jednak wymagające klimaty, odbiegające od naszej eventowej średniej.

Serge Devant i duet Sultan & Ned Shepard postarali się o „,momenty”, jednak w całości ich występy mogły być trudne do strawienia. Powód? Za mało kopa. Za mało dźwięków wbijających w ziemię, motywów, przy których usta uśmiechają się same, a nogi same tańczą. Wielu wolało bardziej bezprośrednie uderzenie od Murano, stricte zabawowe i ekwilibrystyczne popisy Mr X, czy techniczne sztosy serowane nad ranem przez V_Valdiego. 

 

Dużo lepiej postarali się Jordan Suckley i Myon & Shane 54 na scenie Run To The Sun – dla wielu to właśnie ich występy były tej nocy najciekawsze ze wszystkich. Świetny kontakt z publicznością, duży przekrój muzyczny i niezapomniane zabawy efektorem w wykonaniu Suckleya, który chyba rzeczywiście zaczyna zajmować miejsce Halliwella, podczas gdy ten ostatni znaczącą wymienił swój muzyczny repertuar. Występ Josha Galaghana nie wzbudził większych emocji, na pewno w porównaniu do ATB, Suckleya czy Myon & Shane 54 wypadł blado i bezbarwnie. No ale w końcu to na tę trójkę czekano najbardziej na tej scenie i chyba nikt się nie zawiódł.

Z pozostałych scen warto wyróżnić Carlę Rocę, na którą czekało wielu klubowiczów. Carla nie omieszkała przygotować dla nich porywającego seta, a ci nie zapomnieli dać jej do zrozumienia, jak bardzo ją lubią. Nie trzeba dodawać, że Karolina na pewno świetnie wypadłaby również na scenie Fly With Me, reakcja byłaby pewnie jeszcze bardziej entuzjastyczna.

Jak przeczytałem w jednym z komentarzy: „Soundtrade pokazało, jak z domniemanie słabym line-upem nadrobić dopracowaniem i organizacją. Sceny konkretne, lasery na scenie EC fantastyczne, nagłośnienie jak co roku na najwyższym poziomie. Publika kulturka w każdym stanie, lepsza, jak w tamtym roku. Rok temu mieliśmy jubileusz, ale w tym roku również ambitnie i na poziomie”.

Nie wspomniałem jeszcze o zapierających dech w piersiach fajerwerkach, ale do tego są już przyzwyczajeni wszyscy stali bywalcy Electrocity. W tym roku nie było inaczej. Reasumując – mniej scen, mniej didżejów, a wrażenia tak samo dobre, wspomnienia tak samo mocno wypełnione dobrą muzą, wizualnymi szaleństwami i nie tylko. Jednych zawodowo zabawił ATB, innych zaczarował Sasha, sporą grupę pozamiatała ekipa Dubfire.

Poza tym był przecież jeszcze TEN klasztor, było, jak widzicie na zdjęciach: sporo pięknych kobiet, szerokich uśmiechów i świetnej zabawy. Jak się okazało – nawet przy skromniejszej didżejskiej armii, Electrocity po prostu nie może się nie udać.

 




Polecamy również

Imprezy blisko Ciebie w Tango App →