’EDM rządzi światem’, czyli co narobił David Guetta
Od kilku sezonów obserwujemy rosnącą popularność tanecznych rytmów na popowych listach przebojów. Komercyjne rozgłośnie radiowe o każdej porze dnia i nocy grają elektroniczne beaty, których za żadne skarby nie zagrałyby na swoich antenach jeszcze parę lat temu. Fani elektroniki niekoniecznie są tym faktem zachwyceni – za rosnącą popularnością poszła oczywiście komercjalizacja, a więc w większości są to kawałki nagrane przez wielkie gwiazdy muzyki pop, które w odpowiednim momencie przerzuciły się na takie brzmienia, mimo że wcześniej tworzyły zwykły pop lub r’n’b. Skąd to się wszystko wzięło? Pierwszy był on – David Guetta. Człowiek, który zmienił świat.

Jedni go za to kochają, inni nienawidzą, ale prawda jest taka, że to on pierwszy wprowadził taneczne hity na salony, on też jako pierwszy z ich pomocą podbił amerykańskie listy bestsellerów i zaangażował do pomocy megagwiazdy muzyki pop czy r’n’b. Jak zauważa Jakub Bożek w artykule „Epoka Dance’u Mija?” zamieszczonym na portalu T-Mobile Music „wskaźnikiem sukcesu każdego gatunku jest to, jak radzi on sobie w Stanach. EDM zaś skolonizował Amerykę, jak Brytyjczycy. Przy okazji zaś wykończył czarne r’n’b, które do tej pory królowało na listach przebojów. Stało się to nie tak całkiem dawno, bo w 2005 roku – 7 z 10 najpopularniejszych singli w Stanach zostało nagranych przez gwiazdy hip-hopu i r’n’b. Cztery lata później producenci muzyki tanecznej maczali ręce w aż pięciu spośród 10 największych hitów na listach.
W tym roku osiem EDM-owych singli sprzedało się w ponad milionowym nakładzie – wśród nich „Scream & Shout” Will.I.Am i Britney Spears oraz „I Love It” Icony Pop z Charli XCX”.

Trudno w przypadku tych numerów mówić o „typowym EDM”, choć z drugiej strony mniej obeznany w gatunkach muzycznych radiowy słuchacz może mieć problemy z rozróżnieniem najnowszego kawałka Afrojacka czy Aviciiego od najnowszego kawałka Will.I.Ama czy Britney Spears.
Stąd przecież niekończący się wciąż proces przerzucania się gwiazd trance’u czy house’u w bardziej big roomowe (EDM-owe) rejony – a nuż uda się wstrzelić w rynek i sprzedać ponad milion egzemplarzy singla?
Autor artykułu o EDM wypowiada się mocno drwiąco: „Witajcie w krainie Electronic Dance Music (EDM). Tu wszystko smakuje jakby było polane dźwiękowym keczupem, którego składnikami są kwadratowe rytmy, naiwne melodie i świsty białego szumu, zapowiadające nieodzowne dropy o brzmieniu wiertarki waszego sąsiada albo alarmu jego samochodu”. Dorzuca jeszcze jedno zdanie dotyczące kwestii, która również nam leży na sercu i o której często dyskutujemy:
„Jeszcze nigdy tak wielu nie tańczyło przy tak niewielu dźwiękach”.

Potem, nawiązując do pierwszego rave’owego boomu w UK i jego późniejszego schyłku zauważa, że tuż za szczytem popularności czai się początek końca. „Wygląda też na to, że coraz więcej imprezowiczów jest zmęczonych gigantomanią amerykańskiej sceny, jej ciśnieniem na rozwój i zarabianie pieniędzy. No i narkotyki przestają działać. Koniec już blisko”.
Trzeba przyznać, że co do jednego zgadzamy się z osobami, które na co dzień nie przepadają za muzyką taneczną i mają już dosyć jej dzisiejszej wszędobylskości – boom na EDM w USA, w dużej mierze spowodowany przez hity Davida Guetty, mógłby już się skończyć i wszystko mogłoby już wrócić do normy sprzed jego rozpoczęcia. Też tak czujecie?