Dubfire – nr 1 na świecie?
Tytuł brzmi kontrowersyjnie, ale wierzcie mi, że nie raz i nie dwa spotkacie się z taką opinią na internetowych forach czy w rozmaitych klubowych magazynach muzycznych. Skąd to się bierze?
Powodów jest kilka, a ten jeden i chyba najważniejszy jest taki, że Ali Dubfire to w tej chwili jedyny producent muzyki tanecznej na świecie, którego muzykę znajdziecie w setach zarówno Armina van Buurena, jak i Richiego Hawtina.
Gdyby wymienić wszystkich Dj’ów, którzy nie tylko grają jego kawałki, ale ciepło się o nich publicznie wypowiadają, lista byłaby długa i zawierałaby Dj’ów kojarzonych z house, electro-house, progressive-house, trance, progressive-trance, minimal, techno, tech-house… To nie wszystko, tyle przyszło mi do głowy bez dłuższego zastanawiania się. Numery Dubfire słychać na wielkich letnich festiwalach, na halowych eventach, w komercyjnych klubach na tysiąc głów i w malutkich undergroundowych miejscówkach na 60 osób.
Co ciekawe, Dubfire w przeciwieństwie do wielu kolegów po fachu, po zaznaniu smaku sukcesu, zaryzykował i nie stworzył kolejnego „Say Hello”, które było zdecydowanie największym sukcesem w karierze duetu Deep Dish. Rzadko się zdarza w świecie zdominowanym przez pieniądze decyzja o porzuceniu kury znoszącej złote jaja. Co prawda niektórzy zarzucają mu, że przerzucając się na minimal czy progressive techno miał na uwadze fakt, że to bardzo modna i do tego szanowana muzyka. Przy odpowiednio dużym (najlepiej wielkim) sukcesie w świecie techno również można osiągnąć określone zyski, ale pamiętajmy, że ostatnie single z ostatniego jak na razie albumu Deep Dish (w tym wspomniane „Say Hello” czy „Dreams”) to nie tylko były ogromne ogólnoświatowe sukcesy na parkietach dużych, komercyjnych klubów, ale też świetnie radziły sobie w rozgłośniach radiowych. Nie tylko tych nastawionych na młodzieżową muzykę house’opodobną, ale tych, które puszczały je obok Britney Spears i Lionela Richie. Tak więc nie ma wątpliwości, że pozostanie przy takiej formule Deep Dish przyniosłoby kolejne kokosy. Bob Sinclar, Axwell, David Guetta, Tiesto, Armin i Paul van Dyk nigdy specjalnie nie celowali w radio, do momentu, kiedy poczuli smak tryumfu na popowych listach przebojów. Dubfire poszedł inną drogą. Przede wszystkim zrezygnował z wokali.
Wyjątkiem jest „I Feel Speed”, cover jego ulubionego kawałka z „lat młodzieżowych” gitarowego zespołu Love & Rockets. Jedynie tak brzmiąca rzecz w jego repertuarze, coś osobnego, hołd dla idoli i numer breakbeatowo-rockowy. Choć z drugiej strony bardzo transowy, oparty na dwóch ciągle tych akordach, płynący i przywołujący aurę z progresywnych klasyków Jamesa Holdena z czasów Balance 005 – choć może to trochę naciągana teza. Mamy tu nieco rockowe brzmienie, ale kilka razy byłem świadkiem, jak doskonale sprawdzał się na dobrym klubowym nagłośnieniu – gdy Angelo Mike zagrał go we Wrocławiu po Paulu Oakenfoldzie, usłyszałem od stojącego obok chłopaka „Czy to jest nowy Joy Kitikonti i nowe Dirty Summer?”. Zmierzam do tego, że Dubfire ma już to w genach – nawet jeśli chce zrobić nowofalowy utwór, wychodzi mu parkietowy killer.
Najpierw jednak już jako Dubfire zaatakował świat dokładnie rok temu w Miami – jak wspominał na łamach DJ Magazine premierowe prezentacje jego nowego materiału nie zrobiły na nikim większego wrażenia. Ale tylko z początku – tygodnie i miesiące później w klubach całej naszej planety królowało „Roadkill”. Tu jeszcze nic nie zapowiadało zwrotu w kierunku minimalu – popularność numer ten zdobył dzięki temu, że był po prostu instrumentalnym hiciorem w popularnym stylu electro-house. To właśnie po tą produkcję sięgali Dj’e trance’owi, a przy okazji wszyscy grający w popularnych klubach z electro. Dla nich był to wręcz utwór jeden z wielu, obok hitów Thomasa Golda, Dirty South czy Vandalism. W tym momencie jeszcze nie można się było spodziewać, że z Dubfire’a będzie coś więcej. Wszystko zmieniło się razem z „RibCage”, a potem „Emissions”.
Tu dochodzimy do momentu, w którym Dubfire w tej chwili się znajduje – dowodem ostatni remix do „Space Bird” System 7. Pozostał w świecie minimalowego progresywnego techno (inspiracją podobno była muzyka Loco Dice’a) po wielkim sukcesie 11-minutowego „RibCage” – to właśnie ta kompozycja, która jako pierwsza zawitała do setów Dj’ów techno. Ciągnący się w nieskończoność przerywany motyw na jednym dźwięku, z głębokim wiercącym bezlitośnie w brzuchu basem, perkusyjnymi mikroatrakcjami i dramaturgią, przypadkowego przechodnia na ulicy zapewne doprowadziłby na skraj rozpaczy, kres wytrzymania i do wyrywania włosów z głowy. Kto jednak da się zabrać w podróż, będzie błogo leżał na miękkiej poduszce w muzycznym niebie… Jego następca „Emissions” również trafił na playlisty czołówki Dj’ów minimal, techno czy tech-house, a nawet deep-house. Na dodatek wydany został w legendarnej wytwórni równie legendarnego guru techno Richiego Hawtina czyli M_nusie.
W lutowym numerze polskiego DJmaga zastawialiśmy się, czy Tocadisco tworzy z premedytacją pod różną publikę, podobnie można myśleć o Dubfire. Przynajmniej do czasu, kiedy jak się wydaje ostatecznie zdecydował się na minimalopodobne techno. Faktem jest, że podobnie jak Prydz i Deadmau5 trafia w ostatnich miesiącach do setów największej liczby Dj’ów, z tą różnicą, że Prydy czy Myszy nigdy nie zagrają artyści minimalowi. Pod tym względem Dubfire w tej chwili nie ma sobie równych na świecie. W tym sensie jest numerem jeden.
Marcin Żyski, redaktor naczelny DJ Magazine Polska
P.S. Artykuł został zainspirowany jednym z wczorajszych opisów gg, cytuję z pamięci „Emissions na 20 tysiącach wat nie przepuszczę!”. Mniej więcej w tym samym czasie dostałem telefonem z potwierdzeniem wywiadu z Dubfire we Wrocławiu przed Godskitchen. Już teraz więc odsyłam do majowego DJmaga.