Dlaczego muzyki elektronicznej nie można ostatecznie sprzedać? cz.1
Tyle mówimy o masowej sprzedaży DJ-ów, producentów i innych gwiazd, że wydaje się to z dnia na dzień rzeczą coraz bardziej normalną. Zapowiedziana apokalipsa muzyki klubowej ponoć nadchodzi nieuchronnie. Ale czy aby na pewno jest tak bardzo nie do zatrzymania? Niekoniecznie, z kilku dość oczywistych powodów, które być może lada dzień staną się nieaktualne, a świat faktycznie zaleje – pozytywnie – fala muzyki elektronicznej.
Sześcio – albo i więcej – minutowe wersje utworów zwyczajnie nie mają prawa pojawić się w jakimkolwiek „przypadkowym” radiu. Pomyślcie sobie, ilu mamy ambitnych radiowców, którym będzie się chciało wycinać z najnowszego utworu choćby nawet najbardziej nadającego się do nadania w eterze artysty tworzącego muzykę przyjazną dla ucha „zbędne” pięć minut w taki sposób, by pozostała z niego sama esencja, a początek i koniec, nie wspominając o miliardach powtórzenia tej samej pętli, które powodują – może nie u nas, ale na pewno u większości słuchaczy – odruchowe przełączenie częstotliwości. A producenci muzyki elektronicznej „radiówki” przygotowują stosunkowo rzadko – choć z tendencją, ostatnimi przynajmniej czasy, zwyżkową, niby w myśl właśnie tej zasady.
U kilku producentów techno, między innymi u popularnego ostatnio Paula Kalkbrennera, również dostrzec możemy tego typu rozumowanie. Przykładowo, hitowy „Sky And Sand” ma oficjalnie niecałe cztery minuty, podczas gdy w trakcie występu artysty na żywo, usłyszeć możemy znacznie dłuższe aranżacje, dochodzące nawet do dziesięciu minut – nie wspominając o Mathew Jonsonie i jego „Marionette”, który odegrany live potrafi trwać dobre pół godziny. Tych aranżacji nie usłyszymy nigdzie indziej.
Mathew Jonson live
A jakie jest Wasze zdanie na ten temat? Czy zdarza się Wam szukać odruchowo wersji radiowej utworu, by nie słuchać w empetrójce samej stopy przez pierwsze kilkadziesiąt sekund utworu? Czy zdarza Wam się wybrać wersje krótkie zamiast kilkuminutowych, pełnych miksów?