Daft Punk jak zwykle ponadczasowo?
Jadąc niedawno samochodem, tradycyjnie już pstrykałem guzikami radia, przeszukując eter w nadziei znalezienia czegoś interesującego na falach zapamiętanych radiostacji, gdy nagle, niczym grom z jasnego nieba spadła na mnie wybrzmiewająca w pełnej harmonii mieszanka kwaśnych brzmień i dźwięków prosto z orkiestry symfonicznej… Nie skojarzywszy sobie wcześniej tego z faktem niedawnych, stopniowych ujawnień owianych tajemnicą utworów Daft Punk, którzy jak wiadomo stworzyli ścieżkę dźwiękową do zbliżającego się wielkimi krokami filmu „Tron: Legacy”, jak zaczarowany przysłuchiwałem się, odpływając gdzieś w rejony odwiedzane do tej pory najprawdopodobniej tylko przez najwierniejszych fanów francuskiego duetu, milczącego – a przynajmniej jeśli chodzi o nowe produkcje – przecież od prawie pięciu lat. Przypomnę tylko, iż jechałem samochodem, więc jakiekolwiek odpływy wydawałyby się niewskazane. Wydawałyby się, bo w wypadku utworów tego typu, a zwłaszcza jeśli wyszły one spod ręki Guya-Manuela de Homem-Christo i Thomasa Bangaltera, którzy to znani są ze swych szczególnych zdolności do wprawiania w błogi nastrój nie tylko fanów muzyki elektronicznej, ale też całego klubowego – i nie tylko – świata muzycznego, nie wspominając nawet o zagorzałych ich fanach, którzy prawdopodobnie już dawno stracili paznokcie, obgryzając je w oczekiwaniu na nowy album. Tym razem jednak nie tylko im włosy staną dęba, a skóra zadrży pokryta gęsią fakturą. Kończąc peany na cześć Daftów i przechodząc powoli do faktów, przyznać muszę, iż ich kolejny album nie będzie dla każdego. Będzie – bardziej niż to zwykle w elektronicznym światku bywa – uniwersalny pod względem przystępności dla ludzi niezaangażowanych w muzykę elektroniczną, aczkolwiek w stu procentach docenią go chyba tylko ci, którym nieobca jest muzyka klasyczna w wydaniu koncertowo-symfonicznym. Sami artyści mówią zresztą w wywiadzie dla magazynu Dazed & Confused, że jest to najciekawszy moment w ich karierze. „Mając za sobą tworzenie muzyki elektronicznej w małej sypialni, ostatecznie odgrywana jest ona przez dziewięćdziesięcioosobową orkiestrę złożoną z jednych z najlepszych muzyków na świecie,” zdaje się wzdychać Thomas. „Szczęśliwi jesteśmy, że mieliśmy okazję przeżyć potężne artystycznie momenty przez lata, ale nagrywanie tej orkiestry było bardzo głębokim doświadczeniem.” Nic dziwnego, podczas gdy większość artystów marzy o napisaniu ścieżki dźwiękowej do wielkoformatowego filmu wraz z ogromną orkiestrą, panowie z Daft Punk ten kamień milowy w karierze mają już za sobą. Film jakikolwiek by nie był, na pewno okaże się hitem kinowym, przyciągając do sal zarówno nowych fanów science fiction, jak i wielbicieli starego „Trona” oraz oczywiście miłośników samych Daftów, którzy już zdążyli gdzieniegdzie skwitować utwory komentarzem: „ten film powinien nazywać się Daft Punk”, albo jeszcze bardziej dosadnym, dotyczącym kawałka „Drezzed” – „ktoś musiał nakręcić do tego film”. W dalszej części wspomnianego wywiadu, ideowiec Thomas Bangalter wyjaśnia, co tak naprawdę urzekło producentów w wizji pracy z klasycznymi instrumentami. „Wiolonczela była tu czterysta lat temu i nadal będzie za czterysta kolejnych. Ale syntezatory, które były wymyślone dwadzieścia lat temu prawdopodobnie w ciągu następnych dwudziestu znikną. Syntezatory to niski poziom sztucznej inteligencji, podczas gdy mamy Stradivariusa, który żyć będzie tysiące lat. W przeszłości pracowaliśmy z gryzącymi się ze sobą gatunkami, jak disco i heavy metal, a tutaj zrobilibyśmy to z ścieżkami do filmów… Ten pomysł to pełne wyobrażenie retrofuturyzmu.” Retrofuturyzmu, którego Dafci są muzycznym symbolem od swoich początków w roku 1993, podobnie jak dziś film, którego kolejna część pojawi się na ekranach kin już niebawem. Reasumując, Francuzi powracają i to w stylu, którego pewnie nawet sami nie mogli sobie wymarzyć. Myślicie że cały ten artykuł jest gigantyczną przesadą? Wspomnicie go, wychodząc za kilkanaście dni z kina ze szczęką ciągnącą się gdzieś poniżej pasa. Tytułu utworu z radia nie pamiętam, być może nawet nie został podany, ale wrażenie po nim pozostało tak ogromne, iż mam nadzieję, że nie będzie mi dane go usłyszeć już nigdy (poza oczywiście ogromnym nagłośnieniem kinowym). Panowie wcale nie przesadzili nazywając jedną z kompozycji „Adagio for Tron”. Chciałoby się rzec nawet, że być może napisali nowy rozdział w muzyce filmowej, podobnie jak kiedyś zrobił to Samuel Barber, gdy jego Adagio umieszczone zostało w „Plutonie”. Pozostaje czekać. Tracklista: ps. Oczywiście nie wytrzymałem i odsłuchałem album przed dokończeniem tekstu, ale tylko raz i to jednym uchem, wrażenia zostawiając „na potem”… |