Czy muzyka Ricardo Villalobosa za 100 lat będzie uważana za sztukę wysoką?
Na czym polega fenomen jednego z najpopularniejszych didżejów świata, który niewiele produkuje, dużo miksuje, podczas grania seta pije wódkę z gwinta i wrzuca co jakiś czas kolejną tabletkę?
Ciągle się ostatnio mówi o tym, że żeby osiągnąć sukces, być znanym i zarabiać krocie, trzeba chodzić na kompromisy ze światem komercji, myśleć o radiu, sprzedaży płyt czy plików, akcjach marketingowych. Fakt, że Ricardo Villalobos zaczynał w innych czasach, ale i tak pozostaje dobrym przykładem na tezę dokładnie odwrotną.
A w każdym razie inną – grunt to wymyślić coś swojego i prawdziwego i być temu wiernym przez lata.
Ricardo Villalobos zagrał już w swoim życiu na imprezy miliony minut i setki tysięcy kawałków – zwłaszcza, że woli grać dłużej niż krócej – i nigdy nie sięgnął po numer choć trochę pachnący komercją. No, chyba że dla jaj albo z sentymentu (który na pewno ma do choćby kawałka„Age of Love”). Nie przeszkadza mu to być jednym z większych i przy okazji jednym z najdroższych na planecie.
Co więcej – Villalobosowi daleko nawet do tych, którzy grają niekomercyjnie, ale za to stricte parkietowo. Villalobos uwiebiany jest na całym świecie i to miłością autentycznie wielką – daleko nie szukać: w ostatnią sobotę na Time Warp w momencie kiedy grał, nie można było się dostać do ogromnego pawilonu. Aż trudno uwierzyć, że klubowa społeczność aż tak szaleje na punkcie gościa, który znany jest z muzyki dosyć trudnej w odbiorze.
Ricardo nie atakuje mocnymi stopami. Nie prezentuje chwytliwych motywów. Jego muzyka rozłazi się po bokach, pełna jest psychodelii, często solówek klawiszowych czy akustycznych, w których mało jest powtórzeń. Ciągnących się pozornie (albo i nie) bez składu i ładu, sprawdzających wytrzymałość słuchacza i przy okazji jego osłuchanie.
Złośliwi twierdzą, że jego muza jest po prostu stworzona pod określone narkotyki. Albo że to hochsztapler udający niezrozumiałego artystę, który w swoich produkcjach zapętla loopa do czasem 40 minut, w międzyczasie improwizując na klawiszu w stanie oszołomienie. Czytaj: „tylko jego głowa może zrozumieć sens jego kompozycji, a jeżeli ktoś twierdzi inaczej, snobuje się”. Z drugiej strony w tym kontekście bliżej mu do muzyki poważnej w wersji awangardowej i nie tylko, gdzie przecież utwory nie mają co prawda równego rytmu, ale motywy jak najbardziej zmieniają się jak w kalejdoskopie, unikając powtórzeń.
Jakiś czas temu natknąłem się na ciekawy komentarz opublikowany na onecie. Dotyczył on tego, w którym kierunku idzie muzyczny i nie tylko świat, jak bardzo z roku na rok obniża się poziom wszystkiego, jak to kiedyś ludzie interesowali się sztuką wysoką, a teraz starczy im serial w telewizji i prostacki pop w radiu. Zwróciłem uwagę na fakt uwzględnienia tu w pewnej refleksji właśnie postaci Ricardo Villalobosa. Zresztą, przeczytajcie sami”:
„Co do sztuki wysokiej, na przykładzie muzyki, która jest Ci na pewno najbliższa, ukułam sobie taką głupawą hipotezę: „Kiedy muzyka klasyczna była tworzona zazwyczaj, tworzono ją dla czyjejś przyjemności, Bach robił to dla duchownych, Pana Boga i pieniędzy, Mozart starał się zazwyczaj zabawić aczkolwiek miał też dokonania wybitne, Beethoven już z rzadka zabawiał, bardziej pisał ku chwale, Chopin w ogóle gdzieś mi się tu nie mieści, Brahms dochodzi do takich szczytów, że nawet ludzie wyedukowani muszą doczekać „swoich lat” by czerpać z jego muzyki przyjemność. Pojawia się cała rodzina Straussów, która ewidentnie komponuje do „kotleta” i… tu ciekawostka bo w naszych czasach uznaje się w zasadzie tę muzykę za sztukę wysoką. Per analogiam zatem zastanawiam się czy za 100 lat The Beatles, czy Tangerine Dream a może i Ricardo Villalobos też będą uważani za przedstawicieli wysokiej sztuki. Hipoteza moja zakłada po prostu, że jako cywilizacja „chamiejemy” niejako i coraz mniej zrozumiałe są zatem dla nas dzieła, które niegdyś cieszyły nawet „prostaczków”:). To tak pół żartem, pół serio. Ważna jest edukacja, każda edukacja oswaja nas z nieznanym. Dogłębna nauka biologii, pozwala nam patrzeć bez odrazy na zwłoki, dogłębna nauka niemieckiego pozwala nam zrozumieć, że to nie faszyści, ale bardzo fajni ludzie, nauka historii sztuki nigdy już nie pozwoli nam powiedzieć patrząc na dzieła Picassa „też bym tak potrafiła”. Przyznam Ci się do czegoś: ja kocham techno :D.” (nefer titi)
Czy faktycznie „za 100 lat The Beatles, czy Tangerine Dream a może i Ricardo Villalobos” to już będzie sztuka wysoka? Tego się już nie dowiemy, możemy jedynie przypuszczać.
P.S. Ricardo przez ostatnie dwa lata zrobił raptem parę rzeczy, ale niebawem coś się w tej kwestii ruszy. I to grubo. Niedawno otrzymał dostęp do całego katalogu wytwórni z muzyką współczesną ECM – Edition of Contemporary Music (czyli do muzyki mistrzów muzyki poważnej i jazzu) – i wraz z Maxem Loderbauerem z m.in. Moritz Oswald Trio przygotowuje reintrpretacje. Ma z tego wyjść głęboka fuzja ambientu, jazzu i nie wiadomo czego jeszcze, z dużą ilością elementów perkusyjnych zapewne o południowo-amerykańskich korzeniach, z których znany jest Villalobos.