Creamfields Polska 2008 – relacja FTB.pl
Tegoroczne Creamfields było festiwalem innym od pozostałych z kilku powodów. Po pierwsze nie mieliśmy jeszcze imprezy w błocie do kostek, po drugie nie mieliśmy jeszcze imprezy z odwołaną z powyższego powodu sceną główną. Po trzecie z tak pomieszanym (z dwóch powyższych powodów) timetable, który mocno dawał się we znaki zwłaszcza, że przemieszczanie się po pełnym błota terenie festiwalowym nie było łatwe, więc nie każdy decydował się na nieustanne wycieczki po namiotach w celu zorientowania się czy czasem jego ulubiony artysta właśnie nie rozpoczął swojego seta. W każdym razie nic nie zapowiadało, że mimo tych wszystkich utrudnień będzie tak dobrze!
Zanim wtargnąłem na teren imprezy, stałem przez chwilę w pobliżu funkcjonariuszy Służby Celnej, którzy denerwowali się fiaskiem swojej misji, że po przeszukaniu kilkunastu samochodów nie udało im się znaleźć żadnych środków odurzających. Ucieszyłem się z tego powodu, ale po chwili humor popsuło mi kilku gości, którzy… wracali z terenu imprezy mówiąc, że tam się nie da tańczyć, że wzięli nieodpowiednie buty, więc wracają do domu (!). Zanim doszedłem na miejsce, natrafiłem na kilka osób, które po informacjach od innych również decydowały się zrezygnować z zabawy i pospiesznie próbowali sprzedać swoje bilety. Policjanci stukali się w czoła i niedowierzali, że mimo niesprzyjających warunków pogodowych tyle osób bez wahania pędzi w kierunku lotniska Szymanów. Jeden z nich powiedział coś w stylu „I to wszystko dla tego łup, łup, łup? Ja bym bez wspomagaczy nie wytrzymał nawet przez 10 minut”.
Specyficzny pech unoszący się nad tegorocznym Creamfields (potęgowany przez fakt, że do prawie samego końca nieznany był timetable) to jednak głównie wszechobecne błoto, które zanim zaczęło psuć krew na terenie festiwalu, dawało się we znaki wszystkim, którzy na imprezę przyjechali samochodami. Już przed rozpoczęciem zabawy niektórzy musieli się martwić o to, że ich auto ugrzęzło i nie chce jechać dalej, z kolei po imprezie niezawodny okazał się gość z traktorem, który za drobną opłatą wyciągał samochody z błota… W środku był istny błotny Armagedon! Współczuję wszystkim tym, którym przemokły buty, a nie było o to trudno, bo większość placu usłana była błotem co najmniej do kostek! Furorę więc robiło stosiko z kaloszami, a także miejsce, gdzie odbywało się „Workowanie butów za 5 zł”. Niektórzy więc obwiązywali sobie obuwie workami na śmieci, inni podciągali nogawki i ochoczo pląsali sobie w błocie (po pewnym czasie można już było się do tego przyzwyczaić, a nawet zacząć robić sobie z tego jaja), najlepiej miały kobiety, które były po prostu noszone na rękach albo na barana przez swoich wspaniałomyślnych panów.
Na szczęście w samych namiotach było sucho i można było przez większość czasu nie przejmować się survivalowym klimatem na zewnątrz. Tutaj największą przeszkodą były zmiany w timetable, o których nie zostaliśmy poinformowani. Brak sceny głównej spowodował, że Pendulum, Vitalica i Sashę z Digweedem trzeba było upchnąć w którymś z namiotów. Pendulum mieli rozstawić się w wielkim namiocie Deep & Blue, ale ostatecznie Australijczycy stwierdzili, że na scenie jest zbyt mało miejsca na ich sprzęt i wrócili do hotelu… Wielka szkoda, bo przez cały czas imprezy spotykałem dziesiątki osób, które pytały mnie gdzie i o której gra Pendulum, bo przyjechali specjalnie dla nich. Vitalic wylądował na scenie techno, a Sasha z Digweedem w namiocie house (grali w porze Juniora Jacka, którego zupełnie zabrakło). Nieco inaczej w porównaniu do pierwotnego prezentował się też namiot drum’n’bass. Najmniej zmian zanotowaliśmy w namiotach: techno i trance (tutaj wszystko było jak należy).
Jak to jednak bywa z imprezami typu Creamfields, muzyka nadrabia wszystkie zaległości. Gdy dotarłem na miejsce, tuż po 20ej, na Deep&Blue miażdżył szatan we własnej osobie czyli Panacea, którego muzyka wchodziła mocno w pięty – ostry, chory drum’n’bass plus elementy hardcorowe, eksperymentalne: coś niesamowitego! Kilka metrów obok, na Tech-Genetic zamiatał – i to dosłownie, pod każdym względem Vitalic. To, co ten pan wyprawia za swoim sprzętem, to się po prostu w głowie nie mieści! Zawsze elegancko ubrany (kołnierze koszuli wystające spod pulowerka) i niezwykle aktywny Vitalic dosłownie w każdej sekundzie był czymś zajęty, co było wyraźnie słychać. Każdy kolejny numer był mocniejszy od poprzedniego, każdy ubarwiał efektami, miało się wrażenie, że napięcie rośnie z minuty na minutę. Połączenie bitów z techno, z motywami electro i rockowych gitar dosłownie wystrzeliwało w powietrze. Przez cały występ towarzyszył mu potężny aplauz, dlaczego ten pan tak rzadko gra w Polsce? Geniusz, bez dwóch zdań – nie trzeba dodawać, co się działo przy jego najsławniejszym „La Rock 1”. Główny porywający motyw przerwał na chwilę, na 2 minuty rozśmieszył publikę fragmentem kawałka italo-disco sprzed 20 lat, by za chwilę powrócić do charakterystycznego riffu, przy którym nie można nie szaleć! Ciekawy pomysł, który od jakiegoś już czasu wykorzystuje podczas swoich występów.
W tym samym czasie scenę Hypnosis rozruszał konkretnie Yahel, który zgrabnie połączył psytrancowe bity z gitarą elektryczną na żywo. Pod względem muzycznego rozstrzału tegoroczne Creamfields pobiło wszystkie poprzednie edycje, kiedy to w każdym namiocie była dokładnie określona muzyka. Tym razem było inaczej – na Hypnosis poza kilkoma postaciami ze świata trance, była dwa sety psytrancowe (poza Yahelem zagrali jeszcze legendarni Astral Projection), swoje pięć minut miała też tu grająca electro Diana D’Rouz. Najlepsze recenzje zebrał Eddie Halliwell, który też miał na swoim secie największą frekwencję. „Posłuchaj jak ten gość wymiata, od razu ludzie zaczynają się schodzić” – usłyszałem od jednego z Was przed wejściem do namiotu. Nawet 10 minut z Halliwellem daje już pogląd na to, jak wiele potrafi. Szybkie miksy, precyzyjne skreczowanie i wyjątkowy zmysł w doborze numerów – w połączeniu z doskonałym, czystym i mocnym nagłośnieniem (chyba najlepszym z wszystkich namiotów), jego set robił wielkie wrażenie.
Ciekawego, również powszechnie chwalonego seta zagrał Ronald van Gelderen, spisał się również Markus Schulz – podczas jego występu usłyszeliśmy najwięcej ładnych i zgrabnych, trancowych melodii. Ponadto wszyscy trzej panowie mieli doskonały kontakt z publiką, z całą pewnością zarówno oni, jak i klubowicze zapominali o wszystkich niedogodnościach. Bardzo dobrym pomysłem było danie Halliwellowi i Schulzowi po dwie godziny – wreszcie mieli dużo czasu na to, żeby się rozkręcić, zbudować dramaturgię i naprawdę pokazać co potrafią. Zupełnie inaczej zagrali Astral Projection – izraelscy pionierzy psychodelicznego trance’u (i trance’u w ogóle) wysłali nas w długą kosmiczną podróż, pełną ciekawych, nieznanych planet i meteorytów. Coś czuję, że po tym występie wzrośnie liczba fanów psytrance w Polsce, bo zarówno wcześniej Yahel, jak i później Astrale pokazali na czym ta muzyka polega i jak doskonała i obfita w muzyczne wrażenia może być przy tym gatunku zabawa. 90 minut z Astral Projection z całą pewnością nie da się porównać z niczym innym, słowa są tu bezsilne – jeśli w tym momencie nie było Was w środku namiotu Hypnosis, nie wiecie o jakiego rodzaju „hipnozie” tu mówimy. W tym kontekście dość blado wypadł występ Johna O’Callaghana, który nikogo niczym nie zaskoczył, a już zdążyliśmy się przyzwyczaić, że tej nocy w tym namiocie zaskoczenia są na porządku dziennym. Za to Yahel i Astrale, Ronald, Markus, a zwłaszcza Eddie spisali się na medal, a wręcz na dwa medale.
Scena Mystic House jeszcze dwa lata temu była bardzo… housowa (Shapeshifters, Bob Sinclair), rok temu była zdominowana przez electro (Szwedzka Mafia), tym razem w tym namiocie z małymi wyjątkami nie było ani house’u, ani electro. Moją przygodę tam zacząłem od Plump DJs, którzy przecież powinni byli grać w „połamanym” namiocie. Cóż jednak znaczy słowo „powinni”, skoro podobno oni sami poprosili o to, żeby grać w Mystic House. Ich występ odpowiedział nam na pytanie dlaczego tak. Po prostu od jakiegoś czasu lubią mówić wszem i wobec, że grają muzykę klubową wszelkiej maści, od brejków, po house i electro i tak właśnie było u nas 16 sierpnia. Na pewno był to bardzo „kolorowy” set – bardzo zabawowy i zawierający wiele różnych elementów. Koszulka z napisem „Weirdos” (dziwacy) idealnie pasowała – ich miksy i niektóre nagrania były niemal…zabawne. Mega rozrywkowy duet, prawdziwi szaleńcy kochający to, co robią choć moim zdaniem niektóre kawałki były trochę banalne i nietrafione. Dawał się też we znaki fakt, że namiot ten najgorzej wyglądał i miał najmniej ciekawe nagłośnienie. Nie wszystko było dobrze słychać, a do tego fatalne żółte światła świeciły nam zza pleców dj-ów po oczach powodując, że kompletnie nie było widać kto aktualnie gra. Nie wspominając o tym, że z takim samym natężeniem świeciły w przerwach między występami, gdy nie było muzyki (!).
Z powodu tych niefortunnych świateł wielu nie widziało czy „tych dwóch panów za konsolą to jeszcze wciąż Plump DJs czy może Sasha i Digweed”? Wątpliwości rozwiewała muzyka – gdy zaczęli panowie importowani ze sceny głównej, stało się jasne, że zaczyna się seans z mniej rozrywkowym materiałem muzycznym. Mnie duet absolutnie zaczarował, nie byłem na całym ich secie, ale to, co słyszałem, było piękne – prawdziwa progresywno-techniczna uczta dla uszu, długo rozwijające się utwory, dzięki którym można było się naprawdę zapomnieć. Miód! Szkoda tylko po raz kolejny, że organizatorzy nie powiesili choćby zwykłych kartek an namiotach, które wszystkich fanów zgromadziłyby w dobrym miejscu. Trzeba bowiem przyznać, że po nieco męczącym (dla niektórych) secie Plump DJs namiot Mystic House był dość wyludniony, więc wejście Sashy i Digweeda pozbawione było napięcia i magicznej atmosfery, której za pewno by nie brakowało, gdyby stało się inaczej. Po nich jedynego housowego seta w namiocie house (!) zagrał amerykański stary wyjadacz David Morales i można powiedzieć, że w tym miejscu i o tej porze wręcz nie pasował, bo od momentu początku seta Sashy i Digweeda panował tam iście progresywny klimat, który spotęgowali po Moralesie kolejni znakomici goście: Hernan Cattaneo z Argentyny i Moshic z Izraela. Było progresywnie, wymagająco i arcyciekawie. Nie zdobędę się tu na ocenę który z nich zagrał lepiej – obaj są mistrzami w tworzeniu unikalnej atmosfery w powietrzu, „każda produkcja, po którą sięgają wydaje się być najlepsza na świecie” – to słowa, które usłyszałem od zagorzałego fana tego rodzaju muzyki. Na pewno było magicznie i w porównaniu do innych namiotów – niespiesznie, subtelnie, nawet spokojnie.
Namiot Deep&Blue prawie przez całą noc był wypełniony po brzegi – gdzie są ci, którzy twierdzą, że czasy drum’n’bass bezpowrotnie minęły? Dobrze prezentowała się scena – plazmy po bokach i zaledwie sześć głów, które dały radę – kolejny dowód na to, że najważniejszy jest pomysł i lepiej umiejętnie świecić do góry sześcioma głowami niż bezsensownie oślepiać całym arsenałem. Jak zwykle też niesamowita była energia wewnątrz . To, co tam się działo, powinno być nakręcone kamerą od samego początku do samego końca! Szaleni dj-e, szaleni MCs i szalona publiczność.
Wspomniałem już o dj-u Panacea, który dosłownie strzelał miażdżącymi motywami jak z karabinu – nie dało się obok tego przejść obojętnie. Niektórzy kręcili nosem, że za mocno, ale trzeba przyznać, że był to prawdziwie wybuchowy misz-masz ekstremalnych odmian drum’n’bass. „Panacea nie jest normalny!” – słyszałem zachwyconych podskakujących bez wytchnienia fanów. We wczesnych godzinach z tego co się dowiedziałem świetne występy zaliczyli Logistics, no i człowiek-legenda Goldie. Ciekawym urozmaiceniem okazały się występy Skreama i Lady Waks – jak ta pani pięknie prezentuje się za konsoletą! Trzeba to zobaczyć, trzeba dać się porwać jej breakbeatowym rytmom, nogi same podrywają się do tańca. Zupełnie inaczej wypadł Skream, którego rytmy nie były już tak oczywiste. Przy dubstepie oczywiście można się świetnie bawić, ale wymaga to głębszego zanurzenia się w dźwiękach – nie dla wszystkich to było porywające doświadczenie, ale na pewno warto było. Uczciwie dodajmy, że było tez sporo głosów narzekających na oba występy – że Skream nudno, a Lady Waks tak sobie…
Po swoistej przerwie w postaci Waks i Skreama, przyszedł czas na główne dania tej nocy: najpierw High Contrast, który jednak nie okazał się bynajmniej punktem kulminacyjnym – zagrał co najwyżej średnio, a na pewno typowo dla siebie, żadnych zaskoczeń z jego strony nie uświadczyliśmy. Dużo lepiej wypadł Aphrodite, choć nie brakowało głosów, że zagrał zbyt „niepoważnie” czyli za dużo tzw clownstepów ze „smerfowymi”, przyspieszonymi wokalami. Na wszelki wypadek druga połowa seta była już czymś z zupełnie innej beczki – było ostro i konkretnie, plus popis ultraszybkiego miksowania, który spowodował potężną euforię wśród wszystkich zgromadzonych. Na koniec artysta, na którego czekało wielu, a może nawet większość miłośników drumów czyli DJ Spor – jego występy nie da się opisać słowami. „Przyjechałem na tego pana 400 km!” – usłyszałem. 90 minut ze Sporem dużo jest warte – głębokie basy dosłownie oszałamiają, muzyczne zróżnicowanie i wyczucie w doborze nut powalają. Wielkiego pecha miał John B, pojawiając się na scenie po „czymś takim”, ale i tak wybrnął z tego całkiem nieźle – po solidnej dawce ciężarów na koniec mieliśmy dosyć „humorystyczny” akcent.
Na koniec o tym, co działo się w namiocie Tech-Genetic, który kusił wielkimi nazwiskami, w mniejszym stopniu oprawą wizualną (wizualizacje przeznaczone były tylko dla pierwszego rzędu pod barierką, bo wyświetlane były tylko na dwóch plazmach… pod sceną). O Vitalicu już wspominałem – dodam tylko, że jeszcze nigdy nie słyszeliście go na żywo, koniecznie musicie to nadrobić albo chociaż znaleźć jego sety! Profesjonalista w każdym calu, do tego ma wielkie pojęcie o tym, jak zbudować seta, żeby powalić nim dosłownie każdego. Po jego występie, który kończył się dwa razy – po wielkim aplauzie wrócił jeszcze na krótki bis – nastąpiła 10-minutowa przerwa bowiem legenda Detroit Juan Atkins bardzo powoli zbliżał się do namiotu. Co ciekawe – największa, najbardziej utytułowana postać tegorocznego Creamfields zgromadziła pod sceną najmniejszą ilość publiczności. Było to jednak o tyle zrozumiałe, że Atkins nie oglądał się na nikogo i grał z winyli jeden po drugim nagrania o typowym brzmieniu Detroit techno, które to brzmienia nie są już dziś popularne. Brakowało wyrazistych fragmentów, choć oczywiście muzyka była zacna, wręcz szlachetna.
Z kolei set Carla Craiga należał do bajecznych – zasłużenie spotkał się z dużym zainteresowaniem i bardzo entuzjastyczną reakcją zgromadzonych. Było w nim wszystko – solidna stopa, dużo melodii, ciekawych motywów perkusyjnych i niezwykle płynny miks. Momentami można było wątpić czy on rzeczywiście gra to wszystko na żywo – dowodem był fakt, że techniczny przygotowujący sprzęt dla następnego w kolejce Valentino Kanzyaniego zahaczył Craigowi o komputer i na chwilę zatrzymał boski remix Jorisa Voorna do „Bassline” Kevina Saundersona. Sam Kanzyani, jak się okazało, ma u nas więcej fanów niż obaj panowie z Detroit razem wzięci – namiot pękał w szwach i huczał od okrzyków zadowolonej publiki. Ostatnie 3.5 godziny w Tech-Genetic to już była prawdziwa apokalipsa – Frank Kvitta i niezawodny Dave The Drummer wycisnęli z wszystkich obecnych resztki sił, przyspieszając tempo do takiego poziomu, do jakiego nikt podczas tej nocy się nawet nie zbliżył. Wielka moc i ogromna dawka energii – nawet ci najbardziej wykończeni błotnistymi wycieczkami, zostali wyrwani z letargu i postawieni na baczność (a raczej zmuszeni do podskoków i wymachiwania rękoma).
Z całą pewnością wszystkim tegoroczne Creamfields kojarzyć się będzie z uciążliwym błotem, ale też z drugiej strony z fantastyczną muzyką, dzięki której można było zapomnieć o zniszczonych butach i spodniach. Poza tym ileż czasu można się denerwować błotem? Dla wielu ta „atrakcja specjalna” w pewnym momencie stała się po prostu humorystycznym elementem całości, niektórzy z wielką radością skakali w mazi, byli nawet tacy, którzy się tarzali. Wszyscy jechaliśmy na tym samym wózku, co sprzyjało mimo wszystko miłej atmosferze. Ci, którzy wpadli na lotnisko Szymanów z myślą o konkretnym namiocie, mogli rzadko mieć z problemem do czynienia. Szkoda tego, że nie zagrali Pendulum i że niektórzy fani Sashy i Digweeda przegapili ich występ ze względu na brak informacji co do nowego timetable. Jakimś jednak cudem większość klubowiczów wspomina tegoroczny Cream miło i sympatycznie, a nawet wspaniale – tym, co sprawiło ten cud, była oczywiście niesamowita muzyka, której było pełno w każdym z namiotów. Muzyka czyni cuda, muzyka ma niezwykłą siłę – Creamfields Polska 2008 jest na to najlepszym dowodem.
(Foto: Krzysztof Kuznowicz)