Armin van Buuren: 3 pytania o holenderską scenę
Na Arminie możemy wieszać psy, ale odmówić mu nie sposób jednego – to on jest teraz jednym z dwóch naczelnych ambasadorów muzyki elektronicznej na świecie, czy nam się to podoba, czy nie. Beatportal, w ramach akcji „focus on Holland”, postanowił krótko i konkretnie wypytać go, co sądzi o scenie klubowej jego ojczyzny. Które lokalne kluby, DJ-e i labele były najistotniejsze dla ciebie, gdy zaczynałeś interesować się muzyką klubową? Pierwszym klubem, w którym zaczynałem grać był Nexus, mały klubik w Leiden. Grałem tam całe noce, więc było to dla mnie świetne, by nauczyć się budować seta i klimat imprezy. Moim zadaniem było zapełnić parkiet i utrzymać go pełnym do końca nocy, co było dość wyzywające. Sądzę że to była dla mnie kluczowa część w procesie stawania się lepszym DJ-em. W Leiden były dwa sklepy, Forbidden Planet i Cyber Records. Miały wielki wpływ na moją karierę, bo to właśnie tam kupowałem swoje pierwsze płyty. Co wyróżnia holenderską muzykę? Czy można zdefiniować holenderskie brzmienie? Trudno zdefiniować konkretny styl, jeśli patrzy się na scenę w Holandii. Zabawną rzeczą jest, że pierwszym, co ludzie mówią o naszej scenie jest to, że jest ona trancowa, bo Tiesto, Ferry Corsten i ja, reprezentujemy to brzmienie od lat. Ale w tej chwili napływa do światowego rynku EDM fala artystów housowych, takich jak Fedde le Grand, Afrojack i Sidney Samson. Więc jeśli jest jakieś brzmienie naszego kraju, określiłbym je jako EDM! Na których artystów i na jakie labele z twojego kraju powinno się zwrócić uwagę i dlaczego? Cieszy mnie, że widzę wiele młodych kolesi wkraczających na wyższy poziom i dostarczających świetne sety i produkcje. Młodzi gniewni tacy jak W&W, Sied van Riel i Ummet Ozcan, by wskazać kilku, odwalają teraz kawał dobrej roboty. |